Nixon
ROZDZIAŁ 4
Nixon
Susza. Jestem wyczerpany i zdegradowany. Mój bulterier, jak zwykle wierny w najgorszym cierpieniu, liże mnie po zachlanej mordzie. Mógłby zastąpić to mokre powitanie opakowaniem aspiryny w pysku. Obracam się i sięgam po zegarek. Późno.
– Nix, wstałeś? – Jim wali pięścią w drzwi. Nie zna słowa litość, ale wiem, że tu nie wejdzie, bo mój pies również go nie zna. Jest antyspołeczny.
– Taa, doczołgam się za pięć minut – odpowiadam. – Szykuj wiadro wody, bo nie jest dobrze – skomlę.
– Ja właśnie w tej sprawie. Chciałem zapytać, czy masz jakieś zapasy picia? Cokolwiek w stanie płynnym?
– Booo? – pytam, celowo przeciągając głoski.
– Booo – odburkuje w tym samym tonie – mamy kaca, a twoje krany strajkują.
Zrywam się na równe nogi, zostawiam psa w pokoju i pędzę do łazienki. Odkręcam kurki, nic. To samo robię w kuchni. Gobi, Atacama, Kara-kum, panika. Wody! Wody! Biegam jak poparzony, Jim szpera w szafkach, lecz nie słyszę okrzyku: Eureka!
– Ja nie wiem, nie rozumiem. Jak można nie mieć nic do picia. Nawet, kurwa, kropli wygazowanej coli – rzęzi.
– Zawsze możesz pójść na górę i skorzystać z miski Byka – proponuję, oczywiście z dobroci serca.
– Odpada, wolę się tu w spokoju zasuszyć. – Opiera się o blat, zerka przez okno. Gołym okiem widać, że ma plan. – Jesteśmy ocaleni! – Wybiega z domu.
Powodzenia, myślę. Pół godziny truchtem do otwartego sklepu. Prędzej go szlag trafi.
– Żegnaj, przyjacielu. – Opadam twarzą na kanapę.
Ledwo zdążę oblizać wysuszone wargi, a Jim staje w progu jak młody bóg, w dłoni dzierżąc butelkę wody – jego berło. Jest królem.
– Co się tak szczerzysz? Masz minę, jakbyś wygrał na loterii lub w ciągu tych trzech minut przeżył najlepszy seks w życiu. – Patrzę na niego podejrzliwie, ale pić mi się chce jak cholera, więc nieco spuszczam z tonu, bo jeszcze stąd wyjdzie. Z wodą.
– Łap! – Rzuca we mnie butelką.
Zwijam język z podłogi, piję. Delektuję się każdą kroplą. Jestem w raju.
– Jak ją zdobyłeś? – Przed oczami miga mi czarny scenariusz, w którym Jim kradnie dziecku wodę z rowerowego koszyka.
– Sąsiedzi – oznajmia z wyższością, że oto on, Jim Wszechmogący, odkrył po raz drugi Amerykę. – Sąsiadka – precyzuje, a jego wzrok wyraża więcej niż tysiąc słów.
– Masz mokre sny o pani Harvey? – Będę rzygał.
Przyglądam się mu i nie mogę wyjść z podziwu. Kwadrans temu dyszał w kuchni, umierający, w amoku. A teraz stoi przede mną rozanielony, miły, rozkoszny i słodki. Bleh. Ze smutnego obrazka pozostał wyłącznie smród przepoconej koszulki i kulka z wymemłanych gum do żucia, wielkości piłki do golfa, przyczepiona u nasady jego włosów. Patrzę na ten okaz, odkąd zszedłem do kuchni, ale mam serce, do cholery! Wiem przecież, że zapuszczał irokeza od ponad roku, a teraz, no cóż. Nie chcę go wytrącić z ekstazy, którą z niewiadomych przyczyn właśnie przeżywa, więc milczę.
– Masz jakieś gumy do żucia? – No sorry, musiałem. – Oczywiście oprócz tych, które masz wlepione we włosy? – pytam grzecznie, insynuuję.
– Co, kurwa? – Patrzy na mnie jak na świra, jednocześnie próbując przeczesać włosy palcami. – Nieeee! – krzyczy i już go nie ma. Poszedł. Wybiegł, ryczeć do łazienki.
Moszczę się wygodnie na kanapie, cierpliwie czekając na rozwój wydarzeń. W żołądku rewolucja. Skaczę po kanałach tam i z powrotem. Przysypiam, budzę się, znów drzemię.
– Masz rozpuszczalnik? – Jim spogląda na mnie z obłędem w oczach. – Albo żelazko?
– Chryste, w perfekcyjnego pana domu się bawisz? – Obłęd się pogłębia, więc dodaję: – Maszynkę znajdziesz w łazience. Bądź mężczyzną.
– To dlatego Flo tak się do mnie szczerzyła. – Zrezygnowany opada na kanapę.
Przecież nie powiem najbliższemu kumplowi, że ma rację. Na szczerzenie na pewno złożyło się kilka czynników. Odór z otworu gębowego, gdy prosił o wodę. Przekrwione gały, wyrażające desperację i pragnienie… wody, wymięte ubranie, a kulka z gum do żucia, dumnie dyndająca na czubku jego głowy, tylko przelała czarę goryczy. I kim, do diabła, jest Flo? Obojętne.
– Masz rację – mówię.
– Idę się ogolić – jęczy.
– A ja muszę wyprowadzić psa. Gdy skończysz, zamknij dom. Widzimy się jutro w pracy.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro