63. Wyzwolenie.
Byłam naiwna sądząc, że ta noc da mi odpoczynek. Płacz budził mnie co godzinę, a do wykarmienia miałam nie jedno a dwoje dzieci. Yaku był szalenie pomocny, gdy dzieci ssały mleko on zagadywał mnie rozmową. Wtedy też postanowiłam się mu przyznać.
— Ja też widziałam dzieci. Dziewczynki znaczy. Dwa razy. Raz podczas wyścigów, a drugi raz, gdy umierała Evelyn. Dziewczynka krzyknęła do mnie, że to ja powinnam być martwa. Potem gdy zaszłam w ciążę nie mają pojęcia, że to dzięki naszym własnym dzieciom byłam chroniona. Boję się teraz, że wrócą. Jak sobie z nimi poradziłeś?
— Gebi mnie uratowała. — Yaku uśmiechnął się głaszcząc sunię zwiniętą obok niego. Gdy tylko poczuła jego dotyk przekręciła się na grzbiet odsłaniając brzuch. — Przeszła w życiu tak wiele. Ledwo przeżyła, została skrzywdzona przez człowieka a mimo to nadal mu ufa. Gdy chłopcy zamknęli mnie w garderobie pokazała mi jak to jest kochać bezinteresownie. Te dzieci wcięło. Myślę, że Aulus tego nie przewidział. Ta ten wirus lekarstwem było wybaczenie samemu sobie i pokochanie siebie na nowo wraz ze wszystkimi swoimi uczynkami i wadami.
— Mi się wydaje, że Aulus wiedział o tym, ale po prostu musiał się pogodzić z faktem, że antidotum zawsze jest. Miłość nigdy nie przestanie istnieć i jest jedynym lekarstwem na zło i smutek.
— Pewnie masz rację. — Uśmiechnął się i przysunął bliżej by przyjrzeć się dzieciom, jak w spokoju napełniają sobie brzuchy.
— Wymyśliłaś imiona? — szepnął cicho i niepewnie.
— Dla chłopca. — mruknęłam czerwieniąc się lekko. Yaku trącił mnie nosem w skroń zachęcająco.
— Kinabari.
— Śliczne.
— Natrafiłam na to imię w jednej z ksiąg. Wywodzi się od minerału, który przybiera bardzo wyrazisty czerwony kolor. Czuje wewnętrznie, że to jest właśnie to.
— Nie dziwię się.
— A może ty nazwiesz dziewczynkę?
— Yula. Chce by miała po jednej literze naszych imion.
— Yaku. — szepnęłam czując jak łzy napływają mi do oczu. Chłopak uśmiechnął się i pocałował w usta.
Gdy dzieci się już na jadły do komnaty wszedł doktor wraz z Alex i Hanonimem.
— Jak się czujesz Livid? — zagadnął doktor Gim siadając na łóżku.
— Zmęczona. — odparłam przymykając oczy.
— Rozumiem Liv, że jesteś zmęczona — odezwała się nagle Alex przegryzając paznokcie ze zdenerwowania — ja po swoim porodzie ledwo chodziłam, ale na zewnątrz te dzieci sieją spustoszenie. Nie wiem, jaki masz plan, ale...
— Tak, masz rację powinnam się nimi zająć. — mruknęłam przekazując Yulę Yaku i sama próbując wstać z synem na rękach, który właśnie ponownie zasnął. Niestety, ale ból, zmęczenie i złamana ręka nadał mi doskwierały tak mocno, że nawet nie spróbowałam wstać.
— Myślę, że czas najwyższy na pioruny. — powiedziałam napotykając spojrzenie Hanonima.
— Z wielką chęcią, ale pioruny mam w szpitalu, żeby się tam dostać, trzeba przejść przez armię tych dzieciaków.
— Vivid, proszę zabierz Hanonima do uniwersytetu.
Złoty gad dźwignął się spod kominka, łypnął zapraszająco na Hanonima i wyszedł z komnaty. Mężczyzna lekko skonsternowany wyszedł za smokiem a ja zaśmiałam się na minę doktora Gim, który cofnął się pod ścianę nieufnie oglądając znikający ogon smoka.
— Czy smoki nadal są na Aurum? — spytałam zerkając na Alex. Kiwnęła głową.
— Siedzą na prawie każdej górze. Jest ich chyba setka.
— To ostatnia setka smoków, jaka została. Ludzie wtłukli je bezczelnie i gdyby nie Vivid nadal by to robili.
— Vivid uratował smoki? — Yaku uniósł brwi. Kiwnęłam głową.
— Tak, poleciał do nich ryzykując życie i chciał przekonać by przeniosły się na Aurum. Okazało się jednak, że ta garstka, która się ukryła była pod władaniem smoka wirusa. Tego samego, którego Aulus użyłby stworzyć wirus. Vivid nie miał wyjścia i musiał walczyć. Smok wirusa był prawie nie do pokonania jedynie ogień był w stanie go strawić, ale Vivid był za mały. Całe szczęście pozostałe smoki przyłączyły się ratując Vivida no i nas wszystkich.
— Ale są jeszcze te dzieci. Jak chcesz je pokonać?
— Nie zamierzam ich pokonywać, zamierzam je uwolnić.
— Słucham? — spytali jednocześnie Alex i Yaku. Uśmiechnęłam się tylko i nie mając okazji odpowiedzieć oddałam całą swoją uwagę Hanonimowi, który właśnie wszedł do komnaty z wielkim czarnym słoikiem.
— Zmuszony jestem was wszystkich wyprosić inaczej może was poparzyć. — powiedział Hanonim stawiając gigantyczny słój na podłodze, który zatrząsł się niebezpiecznie. Każdy obecny w pokoju wcale nie kwapił się zostawiać tu choćby minutę dłużej. Przekazałam Kinabariego Alex, Yaku chwycił pewniej Yulę i wraz z doktorem wyszli z komnaty przeciskając się między framugą a Vividem, który zaglądał do środka. Gebi jakby wyczuwając zbliżające się zagrożenie zeskoczyła z łóżka i jak cień podążyła za Yaku.
— Przepraszam, Vividzie, ale ty też nie możesz zostać. — rzekł przepraszająco Hanonim zamykając drzwi. Westchnął, po czym odwrócił się do mnie.
— Jesteś pewna, że chcesz to zrobić? — spytał zdając sobie doskonale sprawę jak koszmarnie będzie bolało.
— Tak. Zaczynajmy. — powiedziałam ściągając bawełnianą bluzkę przez głowę.
— Połóż się na podłodze, pościel może się spalić.
Wraz z jego pomocą wstałam i naga dotarłam na środek komnaty. Z nadal wiszącym brzuchem powoli opadłam na kolana, a potem położyłam na lodowatej kamiennej posadzce. Przyjrzałam się Hanonimowi. Mężczyzna założył skórzany fartuch i gogle o czarnych szkłach. Sięgnął po słoik i tuż przed otwarciem napotkał mój wzrok. Kiwnęłam głową by w końcu to zrobił.
Gdy tylko uchylił wieko słoika w pokoju rozlał się duszący zapach ozonu. Zakrztusiłam się, ale potem wszystko przestało mieć znaczenie, bo pierwszy piorun liznął mnie w rękę. Błysnęło jasnym światem, a mnie przeszył tak tragiczny i rozdzierający ból, że wrzasnęłam kompletnie zdzierając sobie gardło. Uczucie dosłownie przypominało rażenie prądem, byłam pewna, że piorun wnika w każdy nerw i komórkę, kotłuje się wewnątrz i wydostaje się zabierając cały ból, chorobę czy uszkodzone tkanki. Gdybym nie musiała być sprawna w życiu bym się na to nie zgodziła. Nawet ośmieliłam się stwierdzić, że ból był gorszy od tego podczas ucieleśnienia. Wcale to nie był koniec. Hanonim raził mnie cztery razy uzdrawiając zmęczoną macicę, nadszarpnięte krocze, złamaną rękę i wszystkie mniejsze zranienia. Nie przestawałam krzyczeć, bo ból rozdzierał mnie na wszystkie strony, ale w środku wewnątrz mnie pozostawała ta mała iskierka wołająca, że tak muszę zrobić. Wiedziałam, że po całym zabiegu będę zadowolona, że to zrobiłam.
Tak też się stało. Gdy Hanonim odstawił słoik i zdjął okulary ja byłam kompletnie wykończona jeszcze bardziej niż po porodzie, ale gdy przykrył położył mnie do łóżka i przykrył skórami uśmiechnęłam się do niego blado.
— Odpocznij, za jakieś dziesięć minut będziesz mogła wstać.
— Dziękuję, Hanonimie.
— Drobiazg. Tylko proszę nie każ mi tego robić po raz trzeci. Strasznie to znosisz. — mruknął i z lekkim uśmiechem wyszedł z komnaty a jego miejsce od razu zastąpili moi przyjaciele i Yaku.
Miałam leżeć dziesięć minut, ale wstałam po siedmiu. Dosłownie czułam się jak nowo narodzona, ręka kompletnie mnie nie bolała, a moje ciało wcale nie wyglądało jak po ciąży bliźniaczej i porodzie. Umyłam się i ubrałam w wygodne skórzane ubrania, przypięłam do pleców pelerynę o pięknym granatowym kolorze i rada, że znów jestem szczupła odwróciłam do Yoongiego.
— Wyglądasz przepięknie. — powiedział podchodząc i obejmując moją twarz w dłonie. Pocałowałam go z radością wiedząc, że nasze kłopoty są zażegnane na zawsze.
— Muszę iść. Zakończyć to raz na zawsze.
— Idę z tobą.
— Nie. Ty masz najważniejsze zadanie pod słońcem. — rzekłam gładząc po policzku.
— Jakie?
— Zapewnisz bezpieczeństwo naszym dzieciom.
Nie sprzeciwił się nawet oczami. Kiwnął głową i pocałował ostatni raz.
Wyszłam z komnaty i od razu przylgnęłam do ciepłego nosa Vivida.
— Jak się cieszę, że jesteś cały. W życiu bym sobie nie wybaczyła, gdyby coś ci się...
— Nie zdążyłabyś się zmartwić... umarłabyś. — fuknął zadziornie, a z jego nozdrzy wyciekł dym. Zaśmiałam się. Bez słowa dosiadłam go, a smok poczłapał w kierunku wyjścia z katedry. Przeszliśmy do wielkiej sali gdzie zastaliśmy wszystkich naszych przyjaciół.
— Livid! — krzyknęła Noba podbiegając do nas. Vivid otarł nos o jej policzek a ja zapewniłam ją, że nic mi nie jest.
— Czuje się świetnie. Pogadamy jak skończę z dziećmi.
— Leć.
Vivid obrócił łeb w kierunku wyjścia, a ja w myślach dałam mu sygnał by ruszał. Złoty smok skoczył do przodu z basowym drżącym warkotem. Przeszedł w galop coraz bardziej zbliżając się do otwartych wrót, a po sekundzie wyskoczyliśmy oboje na nowy dzień, a Vivid rozprostował skrzydła od razu posyłając nas w górę oznajmiając rykiem nowy początek.
Pod nami czarna masa dzieci stoczyła się u samych stóp schodów. Krzyki, demoniczne śmiechy i zawodzenie tysiąca dzieci przyprawiało mnie o gęsią skórkę, ale już nie o strach. Nasz czarne i negatywne myśli już nie miały nad nami władzy. Zdecydowaliśmy zastąpić je miłością, dobrocią i wybaczeniem.
Vivid lawirował w chmurach opadając to wznosząc się niczym akrobata, a do mnie dotarło, jak dawno z nim nie latałam. Pragnęłam, by ta przyjemność trwała wieki, by latanie z nim się nie kończyło, ale miałam zadanie. Posłałam Vivida wzdłuż gór, tam, gdzie przysiadły smoki wszelkiej maści. Vivid zaryczał wzywając je do pomocy. Każdy gad odpowiedział krzykiem i setka smoków niczym ławica kopiująca ruchy przewodnika podążała za Vividem. Uśmiechnęłam się na widok otaczających mnie smoków, lecących tuż obok mnie tak, że mogłam dotknąć ich skrzydeł. Napawało mnie to tak olbrzymim szczęściem, że poczułam łzy wzruszenia na policzkach. Byłam wdzięczna.
Gdy nadszedł czas Vivid zanurkował, a wszystkie spokoi poleciały naszym śladem. Gdy byliśmy jakieś pięć metrów nad ziemią Vivid zmienił ułożenie skrzydeł zwalniając swoje ruchy i powoli opadł w sam środek armii demonicznych dzieci. Reszta smoków posyłana myślami Vivida — bo jak się okazało jest w stanie z nimi rozmawiać w myślach — wylądowała dookoła nas. Rozejrzałam się dostrzegając chłopców i dziewczynki, które były mniejszymi wersjami moich przyjaciół. Stoczyły się obok nas krzycząc drwiąc i zawodząc, ale żadne nie odważyło się zbliżyć. Uśmiechnęłam się do nich. Odetchnęłam czystym powietrzem i odwróciłam do Vivida.
Zróbmy to!
Smok otrzepał się, przygiął jedną łapę zniżając łeb w moim kierunku, a gdy był na odpowiedniej wysokości przyłożyłam czoło do jego czoła i zamknęłam oczy.
Jesteś moją siłą, jesteś moją mocą, jesteś prawdą, którą widzę co dzień.
Z tobą nikt mi niestraszny ni wróg, ni kłamstwo.
Z tobą jestem ta prawdziwa z tobą widzę światło.
My jesteśmy jednym my jesteśmy prawdą.
Z Osobliwości zrodzeni, do miłości dążą.
Zaczęliśmy od naszej wspólnej modlitwy, która dodawała nam sił, a gdy poczułam pierwsze płomienie na dłoniach dotknęłam nos Vivida, a sekundę później oboje zapłonęliśmy złotym ogniem. Szeptałam do smoka, jak i do otaczających mnie dzieci same słowa miłość. Czułam przejmującą obecność Osobliwości jakby to ona mnie natchnęła, a nie ja sama wywołałam w sobie ten stan. Rozgrzewałam dookoła miłość posyłając jej płomienie w najdalsze zakątki Aurum. Nie niszczyłam, a wybaczałam. Moim celem nie było zniszczyć bądź zabić, a ukoić i wybaczyć.
Po bardzo długiej sekundzie, w której trwałam z Vividem w modlitwie otworzyłam oczy i rozejrzałam się. Nadal płonęliśmy oboje, najpiękniejsze było jednak to, że reszta smoków również stykając się czołami rozniecała dookoła swoje własne światło, które zapewne pochodziło od Matki. Dookoła nas co chwilę znikało jakieś dziecko. Rozpływało się w basku ognia, ale nie płonęło żywcem. Znikało uleczone i spokojne, a w oczach widać było radość. Były wolne.
Spojrzałam w stronę katedry. Na szczycie schodów dostrzegłam moich przyjaciół zbitych w grupkę i zlęknionych. Zamachałam na nich by się przyłączyli, a gdy żadne nie ruszyło się ja poszłam do nich.
— Tak długo, jak będziecie się ich bać, będę w stanie was skrzywdzić. — powiedziałam biorąc Alex za rękę. Nadal otoczona płomieniami przekazałam jej trochę ciepła i nie puszczając wkroczyłam w tłum dzieci.
— Ale ona krzyczy. Krzyczy, że jestem bezużyteczna! — rozpaczała Alex nie potrafiąc sobie wybaczyć.
— A ma racje? — spytałam. Uśmiechnęłam się, gdy obok nas pojawił się Teni. Wręczył Alex Koriego, który wyszczerzył się do niej, a Alex rozpłakała się.
— Doceniaj to, co masz, a nie myśl czego ci brakuje. Skup się na tym, co wiesz, a nie co by było, gdyby... — powiedziałam cicho gładząc ją po plecach — jeśli to życie ci nie pasuje, zawsze możesz je zmienić, to tylko twoja decyzja.
— To życie jest idealne. — załkała wtulając się w Teniego.
— Więc świętuj to życie. To najwspanialszy dar, jaki masz.
— Życie to cud. — usłyszałam jego głos i odwróciłam się. Yaku z córką na rękach uśmiechnął się do mnie.
— Miałeś przecież...
— Żadna krzywda się im nie stanie. Nie tutaj, nie wśród przyjaciół. Nie u twego boku — powiedział cicho całując mnie w skroń. — Chodźcie wszyscy! Wybaczcie sobie! — krzyknął zachęcając resztę by w końcu ruszyli się z tych schodów.
— Wiem, że to powtarzałam wiele razy, Livid, ale jestem z ciebie dumna — powiedziała Noba zjawiając się obok mnie z Kinabarim na rękach. Uśmiechnęłam się do niej i od razu przejęłam syna.
— Wiem mamo. A czy ty jesteś dumna z siebie?
— Jestem, kochanie. Oczywiście, że jestem.
Mroczne dzieci zostały zażegnane. Na Aurum w ciągu kilku minut zapanował ład i spokój, a armia dzieci zniknęła. Smoki zarażone Vividem odchyliły łby i ryknęły potężnie płosząc te ostatki, które jeszcze nie zaznały spokoju. Gdy nastał spokój stanęłam obok Vivida, nadal trzymając Kinabariego i spojrzałam na smoki.
— Wiem, że ludzie was skrzywdzili. Rozumiem, że chcieliście się zemścić, ale zrozumcie, że nie jest to droga, jaką wasza Matka chciała, byście kroczyli. Smoczyca Światła jedynie chciała bezpieczeństwa dzieci i zaufała mi, że na Motus jest bezpiecznie. Nie miałam pojęcia, że ludzie są chciwi, ale nie mam na nich wpływu. Jedyny ląd, na którym mogę wam obiecać dom i bezpieczeństwo jest Aurum. Jeśli zechcecie tu zostać, żadna krzywda wam się nie stanie. Mam również nadzieje, że z waszej strony żaden człowiek nie odniesie obrażeń bądź nie straci życia.
Miałam nadzieje, że to wystarczy. Vivid sprowadził je tutaj, ale żadne nie wypowiedziało swojego zdania na temat pozostania tutaj. Czy pomoc w wybawieniu dzieci była tylko spłaceniem długu Vividowi, który wyzwolił je spod władzy smoka wirusa? Miałam nadzieje, że nie.
Na przód wyszedł piaskowy jasny smok, a Vivid szepnął mi w głowie, że to jest smok alabastrowy. Łypał nieufnie w kierunku ludzi i spode łba zerkał na Vivida. Wyglądał jakby zbierał się, by coś powiedzieć, ale ostatecznie zrezygnował ugiął przednią łapę i skłonił się przede mną i Vividem. Jak cień reszta smoków również się skłoniła zniżając łby.
— Przyjmujemy twoje warunki. — rzekł smok alabastrowy.
— A więc żyjcie na Aurum tak jak sumienie wam podpowiada.
— Osobliwość niech błogosławi Aurum. — smok alabastrowy skłonił się ostatni raz, a potem Vivid zaryczał donośnie jakby chciał przypieczętować dokonaną umowę. Po tym akcie smoki rozleciały się we wszystkie cztery strony świata zajmując się swoimi sprawami.
— Wybacz nam królowo! — krzyknął nagle jakiś mężczyzna, a ja uniosłam ze zdziwieniem brwi widząc mieszkańców Aurum na ziemi jak klękają i kłaniają mi się.
— Byliśmy przekonani, że to twoja sprawka. Przepraszamy królowo!
— Wybaczam wam. Następnym razem, jednak jeśli macie jakieś wątpliwości przyjdźcie do mnie osobiście.
— Oczywiście królowo. Będziemy wychwalać twe imię po wsze czasy, albowiem jesteś dobra, wraz ze swym smokiem. Proszę okazać łaskę, miłościwa pani.
Już otwierałam usta, by powiedzieć coś miłego, by nie padali mi do stóp, ale ktoś położył mi rękę na ramionach.
— Królowa się zastanowi, czy wam wybaczyć. — powiedział Wapi, a Ves zasyczała na nich przepędzając mieszkańców.
— Wapi! — krzyknęłam rzucając mu się na szyję. Wyściskał mnie serdecznie.
— Jak zdołałeś wrócić?
— Dzięki Vividowi. Uratował mnie.
Spojrzałam na smoka a on mrugnął do mnie.
— Wapi i mnie uratował. Nakrzyczał na smoki by ruszyły tyłki i mi pomogły walczyć z tym wirusem.
— Nakrzyczałeś na smoki? — zdziwiłam się wytrzeszczając oczy. Wapi wzruszył ramionami udając, że to przecież nic takiego. Zaśmiałam się i ponownie go wyściskałam.
— Wapi. — Ku nam przepchnął się Hanonim — ktoś chciałby się z tobą zobaczyć.
Odwróciłam się wraz z Wapim i nim zdążyłam zajarzyć co się dzieje Wapi rzucił się na kogoś w przypływie szoku i wdzięczności.
— Uważaj, przewrócisz mnie! — zaśmiała się Ques łapiąc równowagę na jego szyi.
— Osobliwości, dziewczyno bałem się, że nie przeżyjesz.
— Daj spokój, kto mnie, że zawsze się wychodzi z przygód z pamiątkami.
— Ale ty nie masz nogi!
— Mam jeszcze drugą.
Wapi coś powiedział, ale już nie dosłyszałam. Przeszłam dalej do pozostałych przyjaciół witając się i ciesząc, że znów jesteśmy jedną wielką rodziną. Pozostawał jeszcze tylko temat dzieci na Ziemi, ale tym obiecałam zająć się później. Najpierw czekało nas świętowanie.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro