59. Smok wirus.
Vivid szybował wśród chmur coraz bardziej do miejsca, które wskazał mu Nix, tam, gdzie mieszkały dobre smoki. Jednocześnie by jakoś umilić sobie czas rozmawiał z Livid w myślach.
To nie jest twoja wina, tłumaczył jej, ale Livid była skrajnie załamana.
Skoro faktycznie nie jest to moja wina, to czemu od tylu dni leżę i tylko wypłukuje sobie oczy łzami?
Rozumie, że odejście Yoongiego mocno cię zabolało, ale pamiętaj, że on teraz nie jest sobą. Nawiedzają go dzieci, które szepczą mu do ucha potworne rzeczy. To nie jest takie łatwe pozbyć się tego.
Przecież bym mu pomogła, sam przyznał, że przy mnie te dzieci się nie pojawiają.
Ale nie powiedział ci, co dzieci mu szepczą. Jestem pewny, że nie komplementy.
Czemu jesteś po jego stronie?
Nie jestem. Współczuję mu tylko. Mam też do ciebie pytanie. Czy jakby wrócił, wybaczyłabyś mu?
Livid milczała długo. Znów łzy złapały ją za gardło, ale smok był cierpliwy.
To nie jest jego wina. Powiedział w końcu, gdy wyczuł, że nie zamierza odpowiadać. Nie jest temu winny, że nawiedzają go dzieci. Został zarażony tak jak reszta.
Przed chwilą mówiłeś, że to nie moja wina, a teraz jednak twierdzisz, że to on jest bez winy?
Oboje jesteście niewinni. Nikt z was nie zasłużył na taki los, dlatego wybaczysz mu, gdy wróci.
Ale skąd mam wiedzieć, czy wróci?! Krzyknęła zwijając się ciaśniej na łóżku. Vivid doskonale czuł jej ciało, jak drży i łka w poduszkę.
Wróci. Jestem pewny, że wróci. Kocha cię.
Błagam, zamknij się. Zostawił mnie... nic mi nie zostało.
Livid, ja wiem, że to trudne, ale nikt nie może wpłynąć na twoje samopoczucie. Ty decydujesz o tym, co robisz i z jakim nastawieniem. On kontroluje swoje myśli ty swoje. Masz przed sobą cudowne długie życie wraz z dziećmi. A Yoongi wróci, jestem o tym przekonany.
Daj mi spokój...
Zaśnij moja mała, ja już dolatuje na miejsce.
Livid tylko westchnęła w odpowiedzi i wyłączyła się. Vivid został sam. Zniżył lot i spróbował uspokoić zdenerwowane serce. Będzie sam, jedyny wśród obcych smoków. Miał gadane, ale czy jego dyplomacja wystarczy, by przekonać smoki. Czy propozycja bezpiecznego schronienia na Aurum będzie wystarczająca?
Zniżył lot i wylądował na żwirze. Dookoła pięły się wysokie góry. Tylko za plecami miał otwartą przestrzeń z widokiem na nadpalony las. Wysokie smukłe choinki stały osmolone w milczeniu zastanawiając się czym zawiniły, ż zostały zranione. Vivid potrząsnął głową i spojrzał w górę, tam, gdzie rozciągał się wąwóz niczym schody prowadzące na szczyt góry. Nie mając nic innego do zrobienia ruszył wolno przed siebie ostrożnie stawiając łapy. Teren był zdradliwy, niektóre kamienie luźno trzymały się góry, przez co Vivid ześlizgiwał się nagle i ratowały go przed upadkiem tylko skrzydła.
Cały był napięty, bo nie wiedział czemu ma się spodziewać. Powoli zbliżała się noc, a jakoś nie uśmiechało mu się w ciemnościach witać całą armię jaszczurów.
Poczuł nagle na grzbiecie mrowienie. Machnął ogonem pozbywając się tego nieprzyjemnego uczucia i poszedł dalej jakby nic się nie stało. Doskonale jednak wiedział, że jest obserwowany. Przeszedł kilka kroków i minął wielki szkielet wepchnięty w kamienie. Nie przyglądał się mu długo, mając świadomość tego, że wcale to nie musi być martwy smok. I nie pomylił się. Gdy minął go i przeszedł jeszcze pare kroków doleciał do jego uszu klekot kości. Łypnął jednym okiem za siebie i spojrzał prosto w dwa ślepe oczodoły. Martwy uśmiech szczerzył do niego wszystkie kły. Vivid nie zatrzymał się brnął dalej, a kolejne smoki przyłączały się do jego wędrówki. Bał się odwrócić, by nie sprowokować smoków. To, co jednak dostrzegł zrobiło na nim wrażenie. Był smok czarno granatowy ze świecącymi kropkami między łuskami. Obok niego szedł iskrzący się w zachodzącym słońcu, a jego ciało było półprzezroczyste. Trzeci smok, jakiego zauważył był białym dymem unoszącym się nad Vividem.
Wędrówka trwała długo, bo raz wspinanie nie było łatwe, a dwa obecność smoków sprawiała, że Vivid z każdym krokiem czuł się coraz bardziej zdenerwowany. W końcu wspiął się na półkę skalną prowadzącą wprost do wielkiego otworu jaskini. Dookoła wejścia siedziały dziesiątki różnokolorowych smoków. Każdy był inny. Różne faktury, kształty czy stany skupienia. Siedziały na skałach i przed wejściem do jaskini. Wszechogarniająca cisza była aż niemożliwa do zaakceptowania.
— Jakim jesteś smokiem?! — rozległ się donośny przepełniony złością głos. Vivid rozejrzał się, ale żaden ze smoków nie poruszył się. Potem coś łupnęło walnęło i z ciemności jaskini wyłonił się biało—beżowy smok. Całe ciało pokryte miał ciemniejszymi żyłkami, a cały zdawał się być zrobiony z kamienia.
— Złota. — powiedział Vivid zatrzymując się przed smokiem. Byli prawie równego wzrostu, choć drugi smok patrzył groźnie na Vivida z góry.
— Jam jest smok Alabastrowy, czego chcesz?
— Przybyłem jak obiecał Nix, smok śniegu, aby prosić was smoki byście przestali atakować ludzi. Również wraz z...
— Wykluczone! — krzyknął kręcąc gwałtownie głową. W jego szyi coś strzyknęło i pojawiła się rysa. Vivid poszukał w myślach wszystkiego, co wiedział o alabastrze i dokopał się do wiedzy, że ten kamień jest podatny zadraśnięcia. Vivid chciał uniknąć walki, ale jeśli nie miałby wyjścia to walka z tym smokiem wydawała się najbezpieczniejsza.
— Chcę, abyś mnie tylko wysłuchał — powiedział szybko Vivid, tak by smok alabastru mu nie przerwał.
— Wyraziłem się jasno. Ludzie nas zranili. Ponad połowa smoków straciła życie odkąd ponownie zawitaliśmy na Motus. W tych górach większość z nich znalazła schronienie i każda wzmianka o ludziach przyprawia je o dreszcze.
— Tak gdzie mieszkam również są góry i miejsce byście zaznali spokoju.
— Pochodzę od smoczycy światła jako nieliczny ze wszystkich smoków. Władam tymi obecnymi tutaj i moim obowiązkiem jest zapewnić im bezpieczeństwo. Tu jest jedyne takie miejsce.
— Mylisz się. — powiedział spokojnie Vivid powoli rozumiejąc jak powinno się rozmawiać z tym typem smoka.
— Jak śmiesz? — warknął pochodząc wolno do Vivida. Okrąg ze smoków zacieśnił się. Vivid mógł już wyczuć dziesiątki oddechów na swoich łuskach. — Przyłazisz tutaj nie wiadomo skąd, opowiadasz bzdury o nieistniejącej utopii i jeszcze masz czelność zarzucać mi kłamstwo?
— Owszem, bo naprawdę się mylisz. Wasza utopia istnieje w krainie zwanej Aurum tam żądze ja i Livid.
— Kto to Livid?
— Jestem jej Emocją.
Ta informacja wywołała totalny chaos. Nim Vivid się spostrzegł został przygnieciony do ziemi przez wielkiego zielonego smoka, a reszta zaczęła ryczeć i wyć.
— Sługus człowieka! — rykną alabastrowy smok — zmusili cię byś tu przybył?! Zostań z nami, będziesz od nich wolny! Każdego, który tutaj przybędzie potraktujemy tak jak potraktowaliśmy tych śmiałków!
Alabastrowy smok wskazał na skałę po lewej stronie Vivida. Smok łypnął okiem, bo tylko na to pozwalało mu wielkie cielsko przygniatającego go smoka. Gdy tylko spostrzegł kto tam wisi zbladł (o ile było to u smoków fizycznie możliwe), a potem wpadł w szał. W sekundę uwolnił się z sideł zielonego smoka, wzbił się w powietrze i podleciał do wiszących na skale ludzi.
— Wapi! Wapi ocknij się! — ryczał Vivid zrywając liny z jego gardła i klatki piersiowej. Chłopak nadal był nieprzytomny. Vivid chwycił go szponami i uporał się z linami reszty chłopaków.
— Co ty wyprawiasz?! To nasi więźniowie!
— Nikt nie będzie więził moich przyjaciół! — warknął Vivid — Jakim prawem atakowaliście tych chłopaków?!
— Wtargnęli bez pozwolenia do naszego domu!
— A w jakim celu? — Vivid nadal trzymając trzech nieprzytomnych chłopaków sfrunął z półki i wylądował przed alabastrowym smokiem. Powoli rozluźniał się w ich otoczeniu. Alabastrowy smok nie miał pojęcia co robi, przez co można było nim łatwo manipulować.
— Nie jest to ważne! Zapłacili za złamanie prawa.
— Takie prawo nie istnieje! — ryknął Vivid unosząc wargę! Spojrzał na pozostałe smoki, które były jeszcze bardziej przerażone niż smok alabastrowy.
— Miesza wam w głowie, nie widzicie tego? Każdy z was pochodzi od Smoczycy Światła, a ja jednocześnie pochodzę również od człowieka, co czyni mnie jedynym zdolnym do pojednania dwóch światów.
Wśród smoków rozszedł się szmer, smok alabastrowy widząc, że zaczyna tracić kontrolę warknął odsłaniając kły.
— Jakim prawem okłamujesz ich. Tylko jasne smoki wywodzą się od Wielkiej Matki.
— Bzdura. Wszystkie smoki są równe, bo pochodzą od jednej Smoczycy. Tak jak biały zawiera wszystkie kolory, a miłość wszystkie emocje. Jeśli nie chcecie tego zrozumieć nie mój problem. Powiadam wam jednak, że na Aurum znajdzie się dla smoków spokojny dom gdzie będą wolni od zachłannych ludzi. Wejść jednak będą mogły na Aurum tylko te smoki, które mają czyste serce niesplamione zemstą.
— Chcesz tak po prostu odejść?
— Tak, najwyraźniej duma już was tak zjadła, że nie jesteście w stanie się jej wyzbyć. Zjada was niczym wirus!
Reakcja po ostatnim zdaniu zaskoczyła Vivida. Każdy smok jakby się skurczył w sobie. Smok alabastrowy nic nie powiedział, tylko gapił się na Vivida przestraszony. Vivid chciał coś powiedzieć, ale w tym samym momencie rozległo się kaszlnięcie. Złoty smok spojrzał w dół.
— Wapi, nic ci nie jest?!
— Uciekaj stąd, Vivid! On cię zabije. — wychrypiał Wapi pocierając swoją obolałą szyję.
— Kto?
— Uciekaj!
Vivid zaufał Wapiemu. Pomógł trójce, która właśnie się ocknęła wdrapać się na jego grzbiet i przyszykował do wystartowania. Wtedy to ziemia zadrżała i rozległ się grający w klatce piersiowej złowieszczy ryk. Smoki rozpierzchły się na boki, nawet smok alabastru niknął pokracznie wzbijając się w powietrze. Vivid poszedł ich śladem, ale zawisł na chwilę w powietrzu chcąc zobaczyć co wydobędzie się z jaskini. Wpierw wyszła wielka czarna pokryta kolcami łapa. Smok był tak wielki, że rozwalił całe wejście. Wychodził niczym przeciskający się przez rurę wąż, a gdy wyszedł na powierzchnie, Vivid od razu ruszył do zawrotnej ucieczki.
— To smok wirusa! Szybciej Vivid! — krzyczał Wapi poganiając go, ale wielki pokryty kolcami i pękającymi ropą bąblami ruszył za nimi w pogoń. Był tak ciemny, że w pozbawionej księżyca nocy, był prawie niedostrzegalny. Ryczał natomiast wściekle zbliżając do Vivida zdecydowanie za szybko. Nie uśmiechało mu się walczyć z czymś takim, zwłaszcza w nocy. Niestety, ale smok wirusa był nieugięty. Zbliżał się coraz bardziej, aż w końcu się zrównał z Vividem. Złoty smok chciał wykonać zwrot i pewnie by mu się to udało, gdyby smok wirusa podleciał z drugiej strony. Niestety, ale lewe skrzydło Vivida po dawnych przygodach nie było tak sprawne, a wybity staw skrzydłowy odzywał się czasami. Gwałtowny zwrot spowodował, że skrzydło nie wytrzymało nacisku powietrza. Rozluźnił skrzydło i nie opadał tak szybko, jak chciał. Smok wirusa od razu to wykorzystał. Chwycił Vivida za łapę i szarpnął. Vivid nawet nie miał czasu, by jakkolwiek zareagować. Zdążył tylko ochronić Wapiego i resztę przed upadkiem, po czym sam łupną barkiem o skalną półkę rozcinając łuski.
Smok wirusa nie dał odpocząć. Wylądował przed nimi i zaatakował. Vivid musiał od razu zareagować, cały najeżony kolcami smok wiru był śmiertelnie niebezpieczny. Jak na swoją wielkość, był też bezczelnie szybki. Co chwilę Vivid musiał odskakiwać uciekając od śmiertelnych kolców i cuchnącej wydzieliny. Po raz pierwszy Vivid się wystraszył, gdy smok wirusa zahaczył go pazurem. Walka trwała niecałą minutę, a Vivid już był poobijany, krwawiący i miał dość. Najgorsze była świadomość, że sam go nie pokona.
— Znajdź inne smoki! Sam mu nie dam rady! — krzyknął Vivid mając nadzieje, że Wapi go usłyszy i ponownie odskoczył od zabójczych pazurów.
— Zdechniesz w chorobie! — krzyknął smok warcząc i zbliżając się do Vivida. Złoty smok nie miał gdzie uciec, za plecami miał ścianę skalną, a po bokach wielkie czarne skrzydła przeciwnika. Zdał się na ostateczność. Rzygnął ogniem wiedzą, że to i tak nic nie da. Smok były przecież odporne na ogień. Zdziwił się zatem gdy zobaczył, że smok się cofa. Potrząsnął głową i zaryczał wściekle. To przecież oczywiste! Warknął sam na siebie. Każdy, gdy jest przeziębiony to ma gorączkę. Wysoka temperatura sprawiła, że smok zwolnił swoje ruchy i nie był tak zwinny, jak Vivid.
— Ty nie jesteś nawet żywy! — krzyknął Vivid czując przypływ przewagi — wirusy nie żyją.
— Strawię cię! Będziesz gnił w chorobie!
— Musisz mieć ciało, by móc się rozmnażać!
— Mam ciało! Ludzie dali mi ciało! Zaraziłem ich i dzięki nim żyje!
Vivid przysiadł na łapach unosząc skrzydła. Był wściekły.
— To przez ciebie ludzie widzą dzieci!
— Moja najwspanialsza kreacja! Ludzie niszczący sami siebie! — zaśmiał się i ruszył do ataku. Ostygł trochę więc był szybszy, ale Vivid wiedząc, jak sobie z nim radził zaczerpnął powietrze i już miał rzygnąć ogniem, gdy usłyszał w swoich myślach Livid:
Pomóż mi! Nie wiem gdzie jestem!
Smok zwiotczał zarażony jej przerażeniem i nie był gotowy na atak wirusa. Osłabiony i przerażony zapytał się Livid co widzi i jednocześnie chciał się bronić, ale jego świat przesłoniła całkowicie masa brudy, ropy i choroby. Zachłysnął się smrodem zepsutego ciała i umysłu i zamknął oczy. Gdy je ponownie otworzył nie dostrzegł nieba, tylko masę bulgoczącej choroby.
Ktoś mnie porwał, Vivid! Nie wiem, gdzie jestem, nie mogę wstać. Strasznie boli mnie brzuch.
Chciał jej odpowiedzieć, ale nie mógł, bo wiązałoby się to z przelaniem na Livid jego własnego strachu, a tego nie chciał.
Vivid! Vivid błagam! Boję się. Rozpłakała się. Usłyszał płacz nienarodzonych dzieci, ale równie dobrze mogła to być jego wyobraźnia. Osłabione racjonalne myślenie dopowiadało resztę. Sam przed sobą nie mógł uwierzyć, że odpuszcza. Taki był jednak fakt, poddawał się. Zarażony strachem i beznadzieją nie widział wyjścia z tej sytuacji.
POMÓŻ MI! Zapłakała ponownie Livid i zobaczył jak wali w ściany. To była skała. Nie była w katedrze. Nie zostawiaj mnie błagam. Nie zniosę tego jeszcze raz!
Pozbierał się. Musiał. Zmusił się, rozkazał mięśniom się wytężyć i rozgrzać. Nie pozwoli sobie umrzeć. Dbając o siebie dbał o Livid. Zrobił to, co wielokrotnie robiła Livid. Rozpalił w sobie ogień, który zajął wszystkie jego komórki. Nie miał pojęcia czy to wystarczy, smok wirusa był olbrzymi, ale musiał. Robił to dla niej. Zapłonąłby ratować Livid.
***
Ocknęłam się z powodu zimna i niewygody. Coś kłuło mnie w plecy. Z drugiej strony pęcherz ponownie dawał o sobie znak i usiadłam rozglądając dookoła. Zaskoczyła mnie nieprzenikniona ciemność. Kominek wygasł albo Nix był za blisko.
— Nix! Nix jesteś tu? — krzyknęła, ale odpowiedziała mi cisza. Coś jeszcze do mnie dotarło. Nie dosłyszałam echa. W mojej katedrze głos zawsze roznosił się po ścianach z prędkością wiatru, a tutaj czułam się jak w studni. Nie miałam klaustrofobii, ale i tak poczułam się nieswojo. Dźwignęłam się wspierając na ścianie i złapałam za brzuch. Stęknęłam z bólu i obmacałam ściany. Przejście z jednego końca pomieszczenia do drugiego zajęło mi cztery kroki. Naprawdę przez chwilę uwierzyła, że jestem w studni. Spojrzałam w górę, ale nie dostrzegłam dziennego światła.
Vivid!
Nie odpowiedział, co spotęgowało rosnącą panikę.
Pomóż mi! Nie wiem gdzie jestem!
Znów obeszłam moje więzienie i poddałam się. Musiałam zrobić siusiu. Czując zapach moczu wstałam z trudem i modliłam się, by nie wdepnąć w kałużę. Załkałam.
— POMÓŻ MI! — krzyknęłam nawołując Vivida i kogokolwiek innego. Osunęłam się po ścianie siadając na tym jednym skrawku gdzie ziemia była sucha i rozpłakałam się. Zwaliła się na mnie lawina wspomnień, gdy byłam przetrzymywana w psychiatryku. Te wszystkie chwile, gdy zabierali mi wielokrotnie życie i torturowali wdzierając do mózgu. Teraz było gorzej, bo nie byłam sama. Niewinne dzieci we mnie przeżywały mój strach i panikę, a ja modliłam się by żadna krzywda im się nie stała.
— Pomocy... — szepnęłam waląc w ścianę.
— Nie wołaj i tak cię nikt nie usłyszy. — rozległ się spokojny głos, który momentalnie rozpoznałam. Usiadłam prosta jak struna, a gdy w ciemności rozbłysła jedna świeca spojrzałam prosto w ciemne oblicze Kiko.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro