Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

20. Zagłada z nieba.


Starszy mężczyzna wjechał przez bramy miasta, a stukot końskich kopyt odbijał się echem od pobliskich budynków. Straże bez słowa go przepuścili znając go z licznych wizyt, wszak był znanym kupcem kamieni szlachetnych. Miał umówione spotkanie w jednym z zakładów kamieniarskich. Liczył też na dobre jedzenie i należyty mu odpoczynek. Od przeszło dwóch tygodni był w podróży, a tyłek to chyba mu przyrósł do siodła. Jeśli interesy pójdą dobrze, może nie będzie musiał spać samotnie. Może i był stary, ale nadal pragnął ciepła kobiecego ciała.

Koń machnął głową i mężczyzna wrócił myślami do drogi. Wspinał się kamienistą drogą, a podkowy ślizgały się na gładkich kamieniach. Lato rozkwitło w pełni i czarny koń zlany był potem. Mężczyzna również gotował się w swoim stroju. Szedł wolno uważając by żadne dziecko nie wbiegło pod konia, a gdy wjechał w bogatsze dzielnice miasta zsiadł z konia i ruszył dalej pieszo trzymając rumaka za wodze.
W pewnym momencie koń zaparł się nogami i prawie wyrwał z uścisku mężczyzny. Zarżał, a gdy chciał go uspokoić, zaczął grzebać nogą w kamieniu.
— O co chodzi? — spytał klepiąc go po szyi — Tu nikogo nie ma, no chodź.
Pociągnął go i przeszli razem kilka kroków, nim ogier znów się zatrzymał kwicząc ze strachu. Mężczyzna nic z tego nie rozumiał. Był w tym mieście nie raz i nigdy się nie bał.
Ogier kwiknął po raz kolejny i tym razem udało mu się wyrwać. Puścił się szaleńczą ucieczką prawie wywracając się na śliskich kamieniach, a mężczyzna pobiegł za nim wiedząc że i tak go nie złapie.
Nagle stanął jak wryty. Basowy warkot zadzwonił mu w klatce piersiowej, a następnie cień opadł na miasto niczym chmura burzowa. Nic nie mógł zrobić tylko gapił się jak krwistoczerwony smok szybuje tuż nad dachami miasta i wyciągając jedną zakończoną długimi szponami łapą porywa jego konia by sekundę później rozerwać go na strzępy. Deszcz krwi i flaków opadł na pobliskie domy, a dookoła rozbrzmiały krzyki przerażenia.
Nie wiedział co ma robić. Wszędzie gdzie spojrzał uciekali ludzie. Śledził wzrokiem gigantycznego smoka, jak zatacza koło i opada wolno niczym zagłada na miasto. Wylądował na tuzinie domów i zaryczał potężnie. Szyby pękły z trzaskiem zasypując ulice szkłem. Smok krwi rozglądał się szukając kolejnych ofiar. Już miał ruszyć wprost na ulicę gdzie stał mężczyzna, ale wtedy rozległ się kolejny ryk pomieszany z piskiem. Smok krwi podniósł łeb, a jego oczy zwęziły się. Przykucnął i odbił się rujnując jedną z dzielnic miasta. Mężczyzna wybiegł za rogu by móc widzieć dobrze co tak mocno zdenerwowało smoka. Pobladł gdy zrozumiał, że drugi smok, mniejszy ale niewiele nadleciał od strony morza. Gdyby mężczyzna nie był tak przerażony prawdopodobnie usiadł by z wrażenia i zaczął planować jak zabić owego smoka, bowiem był to smok agatu. Wypełniony wieloma różnokolorowymi warstwami w odcieniu czerwieni i brązu wcale nie poruszał się jak zrobiony z kamienia. Skrzydła poruszały się miękko, gładko i bez żadnego oporu. Ten kto by posiadał ciało owego smoka mógłby kupić cały kontynent. Smok krwi jednak nie zamierzał zabić smoka agatu by się wzbogacić. Zamierzał pokonać rywala, który śmiał wtargnąć na jego teren. Wyglądał jakby ociekał krwią, a gdy zalśnił w słońcu, z jego skrzydeł opadł deszcz czerwonych kropel. Zaryczał potężnie i zaatakował drugiego smoka. Huknęło jak grzmot gdy dwa smoki spotkały się w szaleńczej nienawiści tuż nad dachami miasta. Pisk tłumu i szczęk oręża wojsk przypomniał mężczyźnie odległe lata gdy jako młody chłopak musiał walczyć za władcę którego nawet nie znał. Zamknął oczy, wziął dwa oddechy i zaczął się przeciskać przez tłum by jak najszybciej opuścić miasto. Biegł ulicami, rozpychał się łokciami nie zważając czy to dziecko czy kobieta, musiał przeżyć. Dyszał ciężko i kończyły mu się siły, leczy gdy dostrzegł bramę miasta nowa nadzieja zalała go od stóp do głów. Przyspieszył widząc, że tylko kilka kroków dzieli go od ucieczki z tego przeklętego miasta gdy nagle samo piekło zalało ulice. Ognista pożoga zagrodziła mu drogę, stanął jak wryty i poczuł spokój. Płomienie zbliżały się z prędkością szarżującego konia, by w sekundę owładnąć go i spalić na wiór. Nie uciekł z miasta, bo miasta już nie było. Oba smoki właśnie walczyły na płonącym zamku na szczycie wzniesienia. Miasto padło.

***

— Muszę tam iść rozumiesz? — krzyknął Sang Hyun prosto w twarz Yiny. — Nie odwiedziłem jej od miesiąca, muszę zobaczyć Evelyn.
— Niby jak?! Jak chcesz przejść na Motus nie mając gwiezdnego ognia. Jesteś odcięty.
Yina była równie wzburzona co brat. Ręce jej drżały, a na policzkach wyszły rumieńce złości.
— Cara ma gwiezdny ogień. Ona może...
— Z Carą nie ma kontaktu i proszę cię byś ty również się z nią nie kontaktował.
— A to niby dlaczego? Może mi odtworzyć przejście.
— Odcięła się, rozumiesz? Wybrała samotność, więc daj jej spokój.
— Idę do Evelyn, czy to ci się podoba czy nie. Znajdę sposób. — powiedział spokojnie, ale jego twarz wcale nie wyrażała spokoju tylko zawziętość. Yina westchnęła i wyjęła paczkę papierosów.
— Miałaś nie palić.
— Nie prowokuj mnie — warknęła wkładając papieros do ust. Wyjęła zapalniczkę i zaciągnęła się. Sang Hyun prychnął gdy dym podrażnił mu w nos.
— Remo nie będzie zachwycony.
— A widzisz go tu gdzieś? — Yina rozłożyła ręce i rozejrzała się ironicznie. — No właśnie, więc daj mi spokój.
Sang Hyun obrzucił siostrę spojrzeniem pełnym rozczarowania i wyszedł z mieszkania siostry.
Szedł ulicami Seulu nie mogąc się uspokoić. Widział, że z Yiną dzieje się ostatnio coś niepokojącego, ale nie potrafił uchwycić czym były jej stany. Nie wiedział czy pokłóciła się z Remo czy chodziło o coś jeszcze innego, ale martwił się o nią. Paliła ostatnio zdecydowanie za dużo. Wieczorami pracowała w kubie i wracała nad ranem. Nawet nie chciał pytać czy nadal pracuje w Instytucie Astronomii.
Włożył ręce do kieszeni i zszedł do metra. Skoro nie Cara to kto jeszcze mógł pomóc mu przedostać się na Motus. Odpowiedź olśniła go jak światła nadjeżdżającego pociągu.
Alex.
Uśmiechnął się i napisał do niej, że będzie u niej za pół godziny. Podróż dłużyła mu się, bo naprawdę chciał już być u Evelyn. Móc porozmawiać nacieszyć jej towarzystwem nawet jeśli ona mu nic nie odpowie. Dotarł czym prędzej do mieszkania Alex, która przywitała go w drzwiach.
— W czym ci mam pomóc Sang Hyun? Nie spodziewałam się ciebie u mnie. — powiedziała z uśmiechem wpuszczając go do środka.
— Wiem, ale muszę cię prosić o przysługę. — rzekł lekko zmieszany, że przychodzi do Alex tylko w jednym celu. Tak naprawdę nie znali się dobrze.
— Słucham.
— Potrzebuje przejść na Motus, a nie znam nikogo prócz Cary kto ma gwiezdny ogień. Znaczy jest Maru, ale... no wiesz. Muszę odwiedzić Evelyn. — Sang Hyun opuścił głowę tak by nie widziała jego rumieńców.
— Oczywiście. — Alex położyła mu rękę na ramieniu i dodała: — poczekaj chwilę, tylko przebiorę Koriego i pójdę z tobą. Miałam odwiedzić Livid.
— W porządku zaczekam. — rzekł i usiadł na kanapie. Alex zniknęła w pokoju syna i wróciła po dziesięciu minutach.
— Urósł odkąd go ostatnio widziałem. — powiedział biorąc jego małą rączkę i uśmiechając się do chłopca.
— Rośnie jak szalony, nad czym ubolewa mocno mój kręgosłup. — rzekła Alex stękając i zawijając go w chustę — mógłbyś? — dodała odwracając się ku niemu tyłem by pomógł jej zawiązać materiał. Sang Hyun spełnił jej prośbę i byli gotowi.
— Chodźmy więc — Alex poprowadziła go do swojej sypialni i zamknęła za nim drzwi. Wtedy to dostrzegł na najbardziej schowanej za drzwiami ścianie wyryty w czasie i przestrzeni portal mieniący się złotymi płomieniami.
— Dobrze jest mieć magicznych przyjaciół. — zauważył bezwiednie gapiąc się na tę anomalię. Wiele razy miał okazję widzieć i przechodzić przez portale, ale jakoś w tym momencie wydało mu się to takie abstrakcyjne widzieć portal w zwykłej sypialni.
— Racja — zachichotała Alex i przeszła z Korim na Aurum. Sang Hyun westchnął i ruszył za nią. Przeszedł na Aurum gdzie było znacznie cieplej. Słodki zapach kwiatów doleciał do nich gdy stanęli na szczycie schodów. Słońce oświetlało góry dookoła nich, a gwar miasta dolatywał z każdej strony.
— Dziękuję ci Alex, dalej pójdę sam. — Sang Hyun uśmiechnął się do niej i zbiegł ze schodów by szybkim krokiem dotrzeć nad rzekę. Ludzie odprowadzali go wzrokiem zapewne ze względu na jego ziemski strój. Nie przejmował się tym, gdy opuści miasto będzie miał spokój.
Doszedł nad rzekę i się rozczarował. Liczył na samotne spotkanie z Evelyn, ale niestety, przed grobami siedział Balbin. Sang Hyun zatrzymał się kilka metrów przed cmentarzem zastanawiając się, czy nie wrócić później, ale w tym samym momencie Balbin odwrócił się i uśmiechnął do Sang Hyuna.
— Nie chciałem ci przeszkadzać, myślałem że nikogo nie będzie. — rzekł Sang Hyun chcąc odejść, ale Balbin machnął na niego ręką.
— Chodź, nie przeszkadzasz mi. Przyszedłem tylko obejrzeć drzewa. — powiedział wskazując na złotolistne drzewa zdobiące każdy grób. Granat mogił ładnie z nimi kontrastował. Sang Hyun podszedł do Balina i przyjrzał się drzewom.
— Przychodzę tu codziennie i patrzę na nie, bo nie mogę dojść co to za drzewa. Liście przypominają klon, ale ta kora. Wiem, że królowa je stworzyła i prawdopodobnie to drzewo nie ma określonego gatunku, ale jest piękne.
— To platan. — powiedział cicho Sang Hyun.
— Co?
— To platan, klonolistny dokładnie dlatego kojarzy ci się z klonem.
— Pierwszy raz słyszę o takim drzewie.
— Na Ziemi jest ich pełno, może Livid zainspirowała się platanem i stworzyła jego podobiznę.
Balbin przegryzł wargę jakby bił się z myślami czy ma o to zapytać, czy darować sobie.
— A... a czy tam gdzie mieszkasz widziałeś te drzewa?
— Jak już to w jakimś parku, nie pamiętam czy akurat platany są. A czemu pytasz?
Balbin pokręcił głową, a Sang Hyun dostrzegł rumieńce na jego policzkach. Uśmiechnął się lekko.
— Jak chcesz mogę ci przynieść sadzonkę takiego drzewka. Co ty na to?
Blondyn tak szybko podniósł głowę, że Sang Hyun usłyszał jak mu strzyknęło w karku. Jego oczy aż szkliły się z podniecenia.
— Mówisz poważnie?
— Jasne, jak tylko znajdę od razu ci przyniosę.
Twarz Balbina rozpromieniła się jakby nagle oświetliło go słońce. Sang Hyun zachichotał.
— Nie wiedziałem, że aż tak kochasz drzewa.
— Nie tylko drzewa, wszystkie rośliny są wspaniałe. Gdyby były studia o roślinach nie zastanawiałbym się ani sekundy.
— Nie musisz chodzić na studia by uczyć się tego co sprawia ci radość. Ja na przykład olałem studia i nikt mnie nie wygnał.
— Masz racje to dobre podejście. — rzekł cicho Balbin i zapatrzył się na groby. Nastała cisza, w której to Sang Hyun podszedł do grobu Evelyn i ukląkł. Wziął w garść kilka muszelek granatowego piasku i przesypał przez palce. Nie czuł łez w gardle, ale nadal było mu smutno.
— Bardzo ci współczuję — odezwał się Balbin cichym głosem. — Nigdy nikogo nie straciłem, ale rozumiem że musi być ci ciężko.
Sang Hyun spojrzał na Balbina, ale w ostatniej chwili ugryzł się w język. No tak, on nic nie pamiętał. Dwa metry stąd leżał jego były chłopak, a on nawet nie pamiętał jak wyglądał. W tym momencie Sang Hyun poczuł wzruszenie i to tak silne, że prawie łzy uleciały mu z oczu. Jednak nie z powodu Evelyn tylko Balbina i tego, że nie pamięta. Wydało mu się to bardzo niesprawiedliwe. Jeśli ktokolwiek ma pamiętać Vialina to właśnie Balin. Livid może wydawało się, że okazała miłosierdzie, ale to nie była prawda. Balin zasługiwał na wspomnienia.
Sang Hyun wstał gwałtownie. Popatrzył na Balina i bez słowa ruszył w poszukiwaniu Livid.
— Nie chciałem cię urazić! — krzyknął przestraszony Balin. — przepraszam.
Sang Hyun obejrzał się i uśmiechnął szczerze. Podszedł i poklepał Balina po ramieniu.
— Nie uraziłeś. Wrócę z twoim platanem.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro