Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

61. Wybaczenie.


Straciła ją z oczu. Acinona została wciągnięta przez demoniczny tłum dzieci i od dobrych kilku minut nikt jej nie widział. Wśród krzyku, śmiechu i pisku mrocznych dzieci dało się słyszeć skowyt małego dziecka. Gdy nie trzymali jej, Alex już dawno skończyłaby w tłumie. Jedynie co mogła teraz robić to patrzeć przez łzy na scenę, w której prawdopodobnie straci i syna i sama zginie.
Wtem jednak po jej prawej stronie coś się zakotłowało. Dzieci krzyknęły i rozpierzchły się na chwilę.
— Acinona! — krzyknęła Alex i nawet smok by jej w tym momencie nie utrzymał, bo właśnie zobaczyła cętkowane ciało swojej Emocji i puściła się biegiem w jej kierunku. Łeb gepardzicy wystawał z tłumu dzieci, które starały się ją wciągnąć do środka. W pysku, niczym swoje własne kocię, trzymała Koriego. Alex przejęła syna dławiąc się łzami, po czym jednocześnie trzymając dziecko spróbowała wyciągnąć Acinonę. Nawet nie zdążyła do niej sięgnąć, bo Acinona została brutalnie wciągnięta w tłum dzieci znikając Alex kompletnie z oczu.
— Nie!! Wracaj! — krzyknęła i sama rzuciła się w tłum, ale ktoś szarpnął ją do tyłu. Gdyby nie silne męskie ramiona przewróciłaby się do tyłu. Całe szczęście Teni był obok niej. Wypuścił Vulpisa, który bez zawahania pognał ratować Acinonę.
Oboje patrzyli drżąc w oczekiwaniu na to, co się wydarzy modląc się w duchu, by nikt nie ucierpiał. Masa śmiejących się dzieci kotłowała się u ich stóp, ale żadne z nich nawet nie podeszło bliżej, jakby katedra ich odstraszała. Alex nie miała czasu się zastanawiać nad tym, dlaczego tak jest, bo właśnie po lewej stronie zaczęła się kotłowanina. Prychnięcie kota i szczękniecie lisa. W następnej chwili tuzin zwierząt wbiegło niczym taran w dzieci rozgramiając je na boki. Equs na czele pędził przed siebie niczym w morzu, a dzieci krzyczały pod jego kopytami. Większość zwierząt zatrzymała się przy Acinonie i Vulpisie. Alex widziała tylko rudą kitę, ale gdy Lupo, Aquil i inne zwierzęta połączyły siły, dostrzegła również Acinonę. Walczyły zażarcie ratując członka stada jakby od tego zależało ich własne życie.
Jedynie Equs zostawił pozostałe Emocje i pędził naprzód. On miał zupełnie inny cel. Gdy każdy zajął się Acinoną, Equs zobaczył, że nie tylko Kori został porwany. W tłumie dzieci słyszał krzyk dziewczyny, a gdy dobiegł bliżej zobaczył Ofelię, która ciągnięta za włosy wrzeszczała i szamotała się. Mimo to nie była w stanie się uwolnić. Dzieci było za dużo. Equs zaatakował momentalnie. Kwiknął i uderzył kopytami pierwsze dziecko. Niczym mustang walczący z drapieżnikiem gryzł, kopał i odpędzał od Ofelii każdego bachora, jaki się zbliżył.
— Wskakuj! — krzyknął po raz chyba pierwszy bezśrednio do niej. Ofelia sparaliżowana strachem wstała jednak, a Equs nosem pomógł wejść na jej grzbiet. To chwilowe zawahanie kosztowało ich ponowny atak dzieci. Equs ruszył do galopu już z Ofelią na grzbiecie, ale również z kilkoma dziećmi. Pędził przed siebie ufając, że prędkość ich zmiecie, ale nawet jeśli to zadziałało dzieci były od nich sprytniejsze. Przed Equsem wyrosła ściana, dosłownie góra dzieci. Jedno powłaziło na drugie i Equs nie miał wyjścia. Wyminął gwałtownie przeszkodę, co spowodowało, że Ofelia spadła. Kasztanek od razu zawrócił. Barkiem rozgromił kilkoro dzieci, ale nadal nie widział Ofelii. Zniknęła gdzieś w czarnym morzu mrocznych dzieci.
To samo działo się z innymi Emocjami. Mimo że teraz tworzyły armię, dzieci było nadal za dużo. Alex stała z resztą patrząc jak ich Emocje tracą siły, by powoli zacząć odpuszczać. Pierwszy osunął się na Ziemię Tayir. Brat wraz z Pinną chcieli go ocucić, ale chłopak nie budził się. Widząc to, Alex sama straciła nadzieję. Przytuliła mocniej syna i zapłakała, bo nic innego nie przychodziło jej do głowy co mogłaby zrobić. Teni obok niej osunął się na kolana.
Całą ich niedolę i rozpacz przerwał przeszywający uszy, grający w piersiach i wywołujący lawinę kamieniu po drugiej stornie doliny ryk. Taki ryk był w stanie z siebie wydobyć tylko smok. Każdy jak stał spojrzał w prawo i dostrzegł na szczycie gór tam nieopodal przejścia do Lum złoty zarys wielkiego smoka. Siedział dumnie z rozpostartymi skrzydłami i obserwował.
— VIVID! — krzyknęli wszyscy, a na ich twarzach po raz pierwszy od wielu dni zagościł uśmiech. Złoty smok opadł w głąb doliny zbliżając się coraz bardziej do katedry, a za sobą ciągnął dziwny ogon. Gdy do reszty dotarło, co widzą opadły im szczęki, a Alex zaśmiała się szczerze.
To były smoki. Dziesiątki, jak nie setki smoków przelatywały nad górami w ferworze barw i ryków. Alex nie mogła oderwać od nich oczu. Nawet armia dzieci zdawała się zatrzymać na chwilę.
Vivid spłynął jeszcze niżej warcząc gardłowo, a gdy był tuż nad dziećmi rozpostarł skrzydła i opadł na nie w ogóle nie przejmując się czy je zgniecie czy nie. Wręcz przeciwnie, rozpychał je na boki, kłapał zębami i warczał. Odpędzał je od Emocji by te mogły w spokoju uciec. Inne smoki biorąc sobie Vivida za przykład również atakowały dzieci odpędzając je jak najdalej od katedry. To, co Alex zauważyła w międzyczasie chaosu, jaki dookoła panował, to fakt, że te dzieci, które zostały jakkolwiek pokonane nie umierały. Wstawały lekko poturbowany, niektóre z wielkimi ranami, ale nadal uśmiechające się demonicznie. Alex ze zgrozą stwierdziła, że te dzieci są nieśmiertelne.
Smoki pokonały, przynajmniej na razie, armie dzieci, a wszystkie Emocje wraz z Ofelią bezpiecznie stanęły na szczycie schodów do katedry.
— Vivid! — Alex zamachała, by zwrócić jego uwagę. Smok siedzący na dachu katedry lustrował wszystkie smoki. Gdy Alex przecisnęła się pod katedrę smok zniżył łeb.
— Wiesz gdzie jest Livid?
— Nie! Ale doskonale wiem, kto wie! — krzyknął i wzbił się w powietrze. Przeleciał nad tym niewielkim terenem, który zajmowali ludzie z miasta i szukał. Alex nie wiedziała kogo szuka, ale miała nadzieje, że się pośpieszy. W końcu Vivid zanurkował, po czym wśród krzyków mieszkańców wyciągnął szamocącą i piszczącą Kiko. Alex opadła szczęka i skamieniała.
— Kiko?!
— Skąd ona ma wiedzieć, gdzie jest Livid?! — krzyknęła Noba materializując się obok nich nie wiadomo skąd. Alex wymieniła z nią spojrzenie, po czym pognały za Vividem.
— Puść mnie! Powiedziałam, że pokażę gdzie ona jest! No puszczaj! — krzyczała Kiko starając się wyswobodzić z wielkich szponów Vivida.
— Ty ją uwięziłaś?! — krzyknęła Alex dopadając dziewczynę, a jej ręce niebezpiecznie zbliżyły się do jej szyi.
— Dlaczego? — W głosie Noby słychać było tylko żal i niezrozumienie.
— Będziecie mnie oskarżać teraz, czy chcecie ją z powrotem?
— Nie prowokuj mnie! Przysięgam uduszę cię! — krzyknęła Alex.
— Pokaż gdzie ona jest! Szybko! — warknął Vivid.
— Na lewo od katedry. Stworzyłam swoje miejsce po czym... a zresztą chodźcie.
Kiko nie oglądając się za siebie ruszyła przez las nieopodal katedry i po pięciu minutach doszła do wysokiej ściany skalnej. Dotknęła tylko sobie znanego miejsca i nagle ukazała im się niewielka grota, a w niej leżąca i mokra od potu Livid.
— Pomóżcie mi. — wychrypiała drżąc na całym ciele. Vivid nie czekając na resztę wepchnął się do środka, ale tylko pogorszył sprawę. Grota była tak mała, że mieściła się tylko jego głowa.
— Zrób nam miejsce Vivid. Musimy ją przenieść do Katedry. — Noba weszła do groty i wraz z Alex wyniosły Livid na zewnątrz. Wtedy to Vivid wziął dyszącą z bólu Livid i wzbił się w powietrze. Alex i Noba pobiegły jego śladem zostawiając Kiko bez słowa.

***

Umierał z głodu. Nie pamiętał, kiedy ostatnio miał coś w ustach. Przynajmniej od dwóch dni nie widział Cary, jedynym jego towarzystwem był Canis. Siedział w swoim świecie wolny od dzieci, ale również odcięty od rzeczy potrzebnych do przeżycia. Fakt umierał z głodu, ale to było jeszcze nic w porównaniu z tym, jak strasznie chciało mu się pić. Siedział na łóżku, a dookoła niego stało dziesięć butelek z wodą, żadna nie gasiła pragnienia. Wręcz przeciwnie, Yaku miał rażenie, że po każdym łyku chciało mu się pić jeszcze bardziej. Musiał wrócić do rzeczywistości, choćby po to, by przeżyć.
— Canis.
Ryś podniósł się z podłogi i wszedł na łóżku. Wyglądał tak samo marnie, jak Yaku. W jego przypadku objawiało się to smutnymi oczami, brudną wypłowiałą sierścią i ciągłą kulawizną.
Gdy Yaku go zawołał Canis nie odpowiedział, podszedł do niego i oczami błagał, by tam nie szedł. Jednocześnie wiedział, że Yaku nie miał wyjścia.
— Chodź od razu do kuchni. Tam wrócisz.
Ryś kiwnął głową i wraz z Yaku wyszedł z sypialni. Gdy weszli do kuchni chłopak odwrócił się do Canisa i spojrzał mu w oczy. Westchnął i policzył do trzech. Po tym Canis wskoczył Yaku w pierś.
— Yaku? Na Osobliwość, gdzieś ty był? — Cara zerwała się z kanapy i podleciała do kuchni, gdy tylko Yaku wrócił do rzeczywistości. Chłopak nie odpowiedział na jej ostre pytania, bo zajęty był teraz wlewaniem w siebie wszystkiego, co było płynne. Wypił duszkiem dwie szklanki wody, po czym wpakował sobie do buzi garść ryżu z miski. Krzyknął, gdy sparzył mu usta.
— Poczekaj, spokojnie, nie tak łapczywie. — Cara podeszła do niego i pogłaskała po plecach. Yaku wzdrygnął się. Nie miał aż tyle czasu, by czekać, zaraz przyjdą te...
— A pamiętasz ten moment, gdy brzydziłeś się jej, bo rozumiałeś, że cię kocha? Tego samego dnia co Cara czytała jej wspomnienia na głos. Ale to było obrzydliwe. — zarechotał chłopiec. Yaku stęknął z przerażenia i przywarł do lodówki. Przełknął gorący ryż i zbladł, gdy pierwszy chłopiec wskoczył na blat kuchennej wyspy.
— Czas najwyższy byś zapłacił za jej krzywdy.
Po tych słowach chłopiec rzucił się na Yaku. Oboje zwalili się na posadzkę kuchni i kotłowali się wśród krzyków przerażonej Cary. Yaku był gotowy zabić chłopca, ale niestety nawet nie miał okazji. Prócz niego przyszło jeszcze pięciu, a dwoje z nich unieruchomili mu dłonie. Yaku nie wiedział, czy to ich sprawka, ale nie mógł wypuścić Canisa. Skupił się mocno w dławiącej go panice, ale nic to nie dało, nadal był otoczony przez dzieci.
— Pójdziesz z nami! — krzyknął jeden z nich i jak na jakąś niedosłyszalną komendę dziesięcioro dzieci zaczęło wlec Yaku po posadzce niczym lalkę lub worek śmieci. Szamotał się i szarpał, ale nic to nie dawało, było ich zbyt dużo. Cara starała się jakoś pomóc odpędzić je kopniakami, ale ją zaczęły atakować.
— Uciekaj stąd Cara! — krzyknął Yaku. Niech, chociaż ona się uratuje z tego przeklętego świata. Jeden z chłopców zatkał mu usta ręką. Wwlekli go do sypialni, a potem wepchnęli na siłę do ciasnej ciemnej garderoby. Wśród przepychanek jednak z półek oberwała się i Yaku na chwilę zamroczyło, gdy oberwał w głowę. Usłyszał też znajomy pisk i znieruchomiał. Drzwi się zamknęły odcinając go od światła i jedyne co widział to cienka nitka blasku pod drzwiami. Nie to było teraz istotne. Zainteresował go ten pisk i po chwili przypisał go do znanej mu istoty.

— Gebi?
Suczka szczeknęła nieśmiało, po czym Yaku krzyknął, gdy weszła mu na kolana. Pogłaskał ją czując słodką błogość po dotknięciu ciepłego ciałka. Nie na długo...
— Jesteś beznadziejny.
— Głupek
— Ranisz ją.
— Nie zasługujesz na nią.
— Ani na to, by być ojcem.
Yaku zapłakał. Czemu aż tak się na niego uwzięły? Nie był przecież złym człowiekiem. Żył tak jak mu nakazywało serce i starał się zawsze być zgodnym ze sobą. Dbał o Livid, był dla niej dobry. A to, co stało się po zapomnieniu przecież nie było jego winą. Otworzył oczy i spojrzał na swoje mroczne dzieci. Wzrok już na tyle oswoił się z ciemnością, że widział ich twarze, aż za dobrze.
— Nie jestem złym człowiekiem! — krzyknął prosto im w twarz, a kilka łez pociekło mu po policzku. Odpowiedział mu diaboliczny rechot dzieci, które wcale mu nie uwierzyły.
Yaku wiedział, że nie pokona ich. Było ich za wiele. Zostanie tu na zawsze. Za gardło złapała go kompletna bezsilność i panika, bo uświadomił sobie, że naprawdę nie ma z tej sytuacji wyjścia. Jak miał żyć, z bagażem takich dzieci na plecach? Jak dawać radość innym skoro nie potrafił dać radości samemu sobie. Jak miał je ignorować? Wybacz sobie, a dzieci znikną... Pfff życzę powodzenia.
— Yaku! Yaku jesteś tam! Odezwij się! — krzyk Cary poprzedziło walenie do drzwi. Yaku ją zignorował.
— Yaku zlituj się! Livid zaczęła rodzić!
— Nienawidzę cię. — syknął chłopiec stojący naprzeciwko przepełniony satysfakcją, że może więzić tutaj Yaku zwłaszcza w takiej chwili. To był jego pierwszy chłopiec. On szeptał tylko o nienawiści. Yaku poddał się, nie wiedział, co ma zrobić z tym chłopcem, jak się go pozbyć.
Gebi u pokazała. Ta mała suczka, która została tak brutalnie skrzywdzona przez człowieka, prawie zginęła, gdyby nie Yaku nadal pełna nadziei i miłości zeskoczyła z kolan Yaku i doskoczyła do pięcioletniego chłopca, który krzyczał, że nienawidzi. Oparła swoje cieniutkie łapki o jego brzuch i polizała go po twarzy. Yaku nie mógł uwierzyć w to, co widział. Dziecko to dziecko, które wylało na niego tyle nienawiści, to samo w którym nie dostrzegł ani krztyny dobroci zachichotało. Gdyby Yaku nie patrzył w porost na chłopca nie uwierzyłby. Taka jednak była prawda, na twarzy dostrzegł delikatny uśmiech, a cichy dziecięcy śmiech uleciał niczym trzask iskry z kominka.
Yaku wziął Gebi na ręce i przyjrzał się chłopcu tym razem już bez strachu. Chłopiec jakby zrozumiał, co właśnie zrobił spojrzał na Yaku z jeszcze większą nienawiścią i wycedził:
— Nienawidzę cię

— A ja cię kocham. — szepnął delikatnie. Chłopca wcięło. Dosłownie sparaliżowało. Na ten widok Yaku zaśmiał się i przysunął do chłopca. Przysunął się do samego siebie. Do tego małego zagubionego Yaku, który na świat reagował nienawiścią, bo myślał, że właśnie w ten sposób nie będzie bolało. Yaku uściskał samego siebie niczym własne dziecko i szepnął cicho z całego serca:
— Kocham cię.
Gdy się wyprostował wybuchnął czystym śmiechem, bo znalazł rozwiązanie. Chłopiec nienawiści zniknął.
— Jesteś głupi! — krzyknął chłopiec obok.
— Nie, wcale nie. Robię czasem głupie rzeczy, ale to nie sprawia, że ja jestem głupi. Tobie również wybaczam. Możesz odejść w spokoju.
— Głupi? — Chłopiec spróbował jeszcze raz, ale tym razem z większym zawahaniem. — Jesteś głupi?
— Nie masz już na mnie wpływu. — powiedział Yaku i przytulił chłopca.
— Zdradziłeś Livid, kochałeś inną.
— Nie zdradziłem Livid. Nie mógłbym, kocham ją najmocniej na świecie. Ona rozumie i wybaczyła mi to, co robiłem. Nie byłem świadomy. A teraz wybaczam sobie. — powiedział wstając. Dzieci cofnęły się. Yaku dotknął chłopca zdrady i uśmiechnął się do niego czystą miłością.
— Zasługuję na wszystko, co dobre, tak samo, jak zasługuje na miłość do samego sobie. Jestem dobrym człowiekiem i zamierzam dzieli się tym, co we mnie najlepsze. A teraz przepraszam was, ale Livid mnie potrzebuje. — rzekł i otworzył drzwi garderoby.
Przed nim stanęła Cara. Jej mina mówiła jasno, że jest przerażona. Uśmiechnął się do niej.
— Nic ci nie jest? — jęknęła ścierając wierzchem dłoni łzę z policzka. Pokręcił głową.
— A mroczne dzieci?
— W tym momencie jedyne dzieci, jakie mnie interesują to moje własne. Idziemy do Livid! — rzekł mocnym tonem. Odsunął szafę blokującą wejście na Aurum i w towarzystwie Cary i Gebi przeszedł na Motus, by być przy Livid w tak trudnym dla niej czasie. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro