60. Mroczne dzieci.
Gdy tylko Nix znieruchomiał wszyscy dookoła jakby się odblokowali. Nastąpiła panika. Każdy biegał w tylko sobie znanym kierunku. Dziewczyny zaczęły płakać pochylając się nad martwym smokiem. Mieszkańcy Aurum ci, którzy jeszcze przed chwilą chcieli zabić Livid krzyczeli, by znaleźć sprawdzę. Alex stała jednak jak sparaliżowana. Gapiła się w katedrę nie mogąc ruszyć nogą. Stała sama, nawet nie wiedziała gdzie podział się Teni. Postawiła Koriego na ziemi i zadrżała. Ścisnęła jego rączkę, ale nie pozwoliła chłopcu dotknąć ciała białego smoka. Jej syn jeszcze nie rozumiał, jaka stała się tragedia, zapewne nie będzie tego nawet pamiętać.
— Daj mi go. — usłyszała znajomy głos i ocknęła się. Obok niej stanął Teni i przejął obowiązek opieki nad synem. Alex miała wolną rękę, by pójść z resztą szukać Livid.
Niestety, ale nawet po godzinie nic nie wskórali. Dosłownie jakby dziewczyna zapadła się pod ziemię. Ponownie Alex poczuła znajomy skurcz w żołądku i smak żółci. Przeżyła to już. Stratę bliskich osób. Naprawdę nie chciała przeżywać tego jeszcze raz. Sama wolała, by ktoś ją porwał. To ciągłe oczekiwanie i zastanawianie się, czy jeszcze ją kiedyś zobaczy. Wzdrygnęła się.
— Może przeszła na Ziemię. — rzekł Remo, gdy cała grupa zebrała się po kolejnej godzinie poszukiwań.
— Musimy mu powiedzieć. — odezwał się Zemi. Każdy doskonale wiedział o kim mówi.
— Nie! — krzyknęła gwałtownie Alex kręcąc głową — Yaku nie może się dowiedzieć. Znajdziemy ją!
Odeszła nie chcąc słyszeć sprzeciwów i weszła do katedry.
— LIVID! — krzyknęła a jej lament odbił się echem od wszystkich ścian. Upadła na kolana i rozpłakała się. W płaczu i bezsilności uniosła głowę i krzyknęła:
— Dlaczego nam to robisz?!
Nigdy do końca nie mogła przyznać przed samą sobą czy wierzy w Osobliwość. Widziała tyle czarów i magii, ale nie potrafiła przyznać, że jest tam gdzieś wysoko istota, która była odpowiedzialna za wszystkie jej przeciwności. Livid opowiadała jej nie raz, że spotkanie z Osobliwością to było jedno z najbardziej wzruszających przeżyć i że naprawdę jest czystą miłością. Właśnie dlatego Alex do końca nie wierzyła. Nie mogła bowiem pojąć jak ktoś przepełniony nieskończoną miłością mógł aż tak niszczyć im wszystkim życie. Livid na pewno by znalazła jakieś wytłumaczenie, a na pewno dałaby Alex po głowie.
— Livid, błagam wróć do mnie. — szepnęła dławiąc się łzami.
Zamiast Livid przyszedł do niej Teni. Kori opadł pośladkami przed nią i na siłę władował się jej na kolana. Teni nic nie mówił, usiadł obok i przytulił Alex mrucząc jakieś beznadziejne słowa pocieszenia. Tak ich zastała reszta. Każdy słaniał się na nogach i wiedzieli, że na dziś koniec poszukiwań. Ludzie Taiyr obiecali przeczesać pobliskie lasy. Wszyscy obiecali zostać na Aurum i każdy obecny poszedł spać przepełniony poczuciem winy, że nie poświęcają czasu na poszukiwaniach. Musieli jednak odpocząć.
Obudziła się z pierwszymi promieniami słońca. Usiadła i rozejrzała się. Dookoła niej na podłodze spała reszta grupy, a obok niej Teni z Korim. Problem polegał jednak na tym, że Teni spał sam. Alex zerwała się na równe nogi i wrzasnęła na cały głos nawołując syna. Krzyk poderwał wszystkich, ale dziewczyna już tego nie widziała, bo wypadła z komnaty jak strzała, by szukać syna.
— KORI! KORI GDZIE JESTEŚ?! — Jej głos odbijał się zwielokrotniając nawoływania, a panika ściskała za gardło tak mocno, że ledwo mogła oddychać. Nie mogła stracić i dziecka.
Wypadła z komnaty i stanęła na szczycie schodów. To, co zobaczyła sprawiło, że ugięły się pod nią kolana.
Mrowie dzieci. Mrowie. Było aż od nich czarno. Cała ramia pięciolatków zalała miasto Aurum i wszystkie stoczyły się u stóp schodów. Jedynie cienka linia obrony w postaci wojska Taiyra stawiała im opór. Wyglądało to jakby bały się czegoś tak banalnego jak mężczyźni z pikami. To wszystko nie miało znaczenia. Każdy dźwięk i krzyk był dla Alex nieistotny, bo właśnie zobaczyła Koriego.
Jej roczny syn znajdował się w samym sercu armii dzieci, a dwoje z nich niosło go na rękach w tylko sobie znanym kierunku.
Alex w tym momencie nie myślała racjonalnie. Nie chciała wiedzieć jakim cudem te dzieciaki wszystkie są, nawet nie chciała się zastanawiać jak to się stało, że Kori był tam, a nie z nią i była kompletnie głucha na nawoływania reszty za jej plecami. Acinona wyskoczyła z jej serca natychmiast po tym, jak zobaczyła syna w niebezpieczeństwie. Zbiegła po schodach i dała susa w tłum, a Alex puściła się jej śladem. Wskoczyłaby za nią w tłum dzieci, ale dwoje żołnierzy złapało ją i odciągnęło.
— Puśćcie mnie! Puśćcie! — krzyczała szamocząc się niczym lwica, tak, że mężczyźni mieli poważne kłopoty, by ją utrzymać. W końcu, gdy podbiegł Teni udało się ją opanować. Nie zmieniało to faktu, że Acinona była już w środku i gnała po Koriego. A Alex biegła razem z nią.
Gdy tylko łapy Acinony uderzyły o ziemię, dookoła niej rozpętało się piekło. Była pewna, że dzieci nie mogą jej dotknąć, a w pierwszych sekundach tłum zwalił ją z łap i łupnęła o ziemię. Otrzepała głowę i rozejrzała się. Dzieci nawet na to jej nie pozwoliły. Została skopana i podeptana. Prychnęła i całym impetem wyskoczyła z tłumu. Tylko szybkość ją w tym momencie ratowała. Pędziła najszybciej jak potrafiła lawirując w labiryncie nóg, rąk i krzyków. Sama nawoływała Koriego, ale nie słyszała odpowiedzi. To jeszcze bardziej ją przeraziło. Wyskoczyła na moment z armii mrocznych dzieci, by wiedzieć, w którą stronę biec. Dostrzegła go, jej świetny koci wzrok spełnił zadanie i teraz wiedziała, gdzie ma biec. Dopadła grupkę dzieci w dziesięć skoków. Warknęła i złapała jedno za kołnierz. Pięć innych dzieci wpadło na nią. Ciągnęły za uszy, ogon i wąsy. Acinona widziała Koriego na wyciągnięcie łapy, ale ciężar dzieci rósł z każdą chwilą. Prychnęła na jedno w zasięgu jej wzroku, a ono zaśmiało się demonicznie. Zamachnęła się łapą i podrapała dziecko po twarzy, reakcja była straszna. Dziewczynka uśmiechnęła się jeszcze szerzej, a trzy zadrapania wyglądały jak nienaturalny uśmiech. Wtedy Kori zaczął płakać, bo dziecko, które go trzymało upuściło na ziemie. Dla Acinony był to przełom. Wyskoczyła z tłumu dzieci i dopadła Koriego. Chwyciła je jak kociątko i uniosła. Roczne dziecko było ciężkie, ale Acinona nie była zwykłym kotem. Adrenalina jeszcze bardziej jej w tym pomagała. Odwróciła się i skoczyła w drogę powrotną. Czuła szarpanie i uderzenia w boki, ale nie zwalniała musiała uratować Koriego.
Nagle straciła dech, gdy jedno z dzieci podcięło jej łapy. Gepardzica wyrżnęła pyskiem o ziemię wypuszczając Koriego z pyska. Jęknęła głośno i chciała od razu się podnieść, ale dookoła było za dużo dzieci. Wszystkie śmiały się nad nią, a ona nie mogła uwierzyć, że straciła z oczy Koriego. Chciała się podnieść, ale nie mogła, napięła mięśnie, ale nic to nie dało. Coraz więcej dzieci napierało na nią niczym lawina, a ona powoli traciła oddech. Już tylko jeden przebłysk dzielił ją od nieba i cennego tlenu, ale nawet to jej zabrał. Kolejne dziecko wskoczyło na nią odcinając ją rzeczywistości.
***
— Masz, zjedz coś. — powiedziała Kiko podając mi chleb, ser i jakieś owoce. Odtrąciłam je. Nadal było dookoła ciemno, ale nie aż tak jak wcześniej. To była druga wizyta Kiko. Nie miałam pojęcia jak długo tu byłam. Raz widziałam jasne niebo, gdy wychodziła z mojego więzienia. To, co zdążyłam zauważyć, były skalne ściany więc musiałam być uwięziona gdzieś w górach. Każdą sekundę spędzałam na nawoływaniu Vivida, ale się do mnie nie odzywał. Nie miałam pojęcia, czy skały uniemożliwiają, czy po prostu Vivid umierał. Jeśli to drugie, to czy przypadkiem ja też nie powinnam umierać?
— Wypuść mnie stąd!
— Nie mogę. Uwierz mi, że naprawdę nie mogę.
— Czemu mi to robisz? Nic ci przecież nie zrobiłam.
— Nie? — Kiko prychnęła siadając naprzeciwko mnie. Ja westchnęłam i oparłam głowę o ścianę. Dłońmi gładziłam brzuch chcąc jakoś się uspokoić. — Jesteś pewna, że nic mi nie zrobiłaś? Żaden pomysł nie przychodzi ci do głowy? To może ci pomogę. Pozbawiłaś mnie rodziny. Wyrwałaś brutalnie ze mnie wszystkie wspomnienia, jakie posiadałam o moim prawdziwym domu oraz bez mojej zgody czy wiedzy bezczelnie wepchnęłaś do obcej rodziny, która pomiatała mną i nie szanowała.
— Rozumie, że moje zaklęcie zapomnienia sprawiło, że zapomniałaś Motus, ale robiła to, by was chronić. — odparłam słabym głosem. Znów chciało mi się siku, ale nie uśmiechało mi się załatwiać przy niej.
— Chronić? — Kiko jeszcze głośniej prychnęła — Nie prosiłam cię o to. Nie miałaś prawa mnie ratować.
— Ratowałam Ziemię i Motus, myślisz, że tego chciałam? Oczywiście, że nie. Ale to był jedyny sposób, by pozbyć się bogów i by na Ziemi zapanował ład i porządek. Jak by wyglądała Ziemia, gdyby ludzie pamiętali te ataki. To były stworzenia i bogowie, które ludzie znają tylko z legend. Nie byli gotowi...
— A czyli ważniejsi są dla ciebie jacyś obcy ludzie niż przyjaciele, tak?
— Najważniejsze jest dla mnie bezpieczeństwo obu planet, czyli również bezpieczeństwo moich przyjaciół i ciebie również. Gdyby tego nie zrobiła to nie wiem, czy pożylibyśmy jeszcze rok. Bogowie by się odrodzili z ludzkiej wiary.
— Wolałabym umrzeć...
— Jestem pewna, że nie. Nie mów tak, bo każda z nas wie, że cenisz życie bardziej niż śmierć.
— Łatwo ci mówić, gdy ty sobie pląsałaś jak księżniczka z resztą swojej bandy, a ja siedziałam w toksycznej rodzinie i zastanawiałam się, czy zabić dziś czy może jutro.
— Pląsałam? — uniosłam brwi starając się nie parsknąć śmiechem. — Ty chyba nie zdajesz sobie sprawy... wiesz ile mi zajęło znalezienie sposobu, by którekolwiek z moich przyjaciół mnie pamiętało? Półtora roku, rozumiesz? Przez półtora roku nikt nie wiedział o moim istnieniu, a ja pamiętałam wszystko. Moja najlepsza przyjaciółka uważała mnie za idiotkę, a Yaku miał dziewczynę. Chłopaki sądzili, że jestem jakąś psychofanką, która opisuje ich w fanfikach, a ja siedziałam sama ze sobą i wypłakiwałam oczy, bo wiedziałam, że to wszystko miało miejsce.
Kiko nic nie odpowiedziała. Widziałam jej profil i jasne plamy bielactwa. Szczękę miała zaciśniętą.
— Przepraszam cię, jeśli cierpiałaś przeze mnie, ale robiłam to dla byście przetrwali.
— Widzisz jak wyglądam? Twoje ratowanie nie tylko zraniło mnie psychicznie, fizycznie mnie oszpeciłaś.
— Zdajesz sobie sprawę, że nie kontrolowałam tego, co stanie się z ludźmi po zapomnieniu? — spytałam chcąc podejść do tego od innej strony. Jednocześnie zagadując ją i siebie odpędzałam od siebie myśl o bólu w dolnej części brzucha. — Ja tylko rzuciłam zaklęcie. To, co się działo z wami to już siła wyższa.
— Chcesz powiedzieć, że Osobliwość maczała w tym palce? — Kiko ponownie prychnęła. Ja wzruszyłam ramionami.
— Kto wie, może trafiłaś do takiej rodziny, by się czegoś nauczyć.
— Niby co mógł mnie nauczyć ojciec alkoholik?
— Może tego, że to nie ty odpowiadasz za życie rodziców. To nie twoja wina, jacy oni są, odpowiadasz tylko za siebie.
Kiko spojrzała na mnie ciężkim wzrokiem. Wyglądała jakby coś chciała powiedzieć. ale ugryzła się w język.
— Wypuść mnie stąd proszę. — jęknęłam. Czułam, że ją błagam, ale brzuch zaczął mnie już porządnie boleć.
— Jeszcze nie teraz. Uwierz mi wolisz zostać tutaj. — powiedziała Kiko wstając. Ja spróbowałam dźwignąć się też, by choć spróbować uciec, gdy będzie wychodzić, ale Kiko dotknęła jednej ze ścian i otworzyła przejście. Dostrzegłam jedną ścianę katedry i las dookoła. Nadal byłam na Aurum i to całkiem blisko miasta. Rzuciłam się do wyjścia, ale tylko odbiłam do skały, gdy Kiko zamknęła przejście. Cofnęłam dwa kroki i noga omsknęła mi się na śliskim kamieniu. Nim mogłam cokolwiek zrobić runęłam do tyłu jak długa. Instynktownie zamortyzowałam upadek ręką, ale niestety było tutaj strasznie ślisko. Nadgarstek wykręcił mi się boleśnie, a potem rękę przeszył mi piorunujący ból. Wrzasnęłam i opadłam wyjąc z bólu. Rękę przeszedł prąd i nie byłam w stanie nią ruszyć. Leżałam na ziemi dysząc ciężko, a z oczu leciały mi łzy bólu i paniki. Złamałam rękę, byłam tego pewna, ale nie to było najgorsze. Dolną część brzucha przeszył mnie rosnący spazm bólu, a skurcz był tak silny, że aż zapomniałam o ręce.
— Nie błagam nie teraz! — krzyknęłam zaciskając powieki. Puściłam wszystkie mięśnie i poczułam ciepłą ciecz na nogach. Nie, to nie był mocz. Wytrzeszczyłam oczy podnosząc się i wsadziłam rękę pod sukienkę. Zalała mnie fala strachu i już całkowitej paniki, bo właśnie odeszły mi wody. Zastanawiałam się, czy wstać, czy zostać na ziemi. Uznała, że nie będę tracić sił na wstawanie i tak z resztą nie podniosłabym się. Oparłam się zatem o ścianę i jakoś unieruchomiłam rękę na brzuchu, potem rozkazałam sobie nie panikować i oddychać. Gdy byłam na granicy poddania się, bo kolejny ostry skurcz zaatakował ze zdwojoną siłą w głowie odezwał się głos:
Lecę do ciebie Livid! Wytrzymaj!
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro