Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

56. Ostatnia deska ratunku.


Nie wiedziałam, co ze sobą zrobić. To nawet nie był atak paniki, ale kompletne rozsypanie się. Płonęłam złotym ogniem, który gasł gwałtownie, by ponownie zapłonąć, gdy powracały wspomnienia zachowania Yaku. Vivid człapał za mną po raz pierwszy nie wiedząc, co powiedzieć. Szurał ogonem po posadzce komnaty, a z nosa non stop wyciekały stróżki dymu.
Wyparł się mnie.
Yaku się mnie wyparł i uznał, że muszę o nim zapomnieć. Byłam w takim stanie, że z pewnością nawet psychiatra nie był w stanie mnie poskładać do kupy. Przez pierwszy dzień wyłam na łóżku mając jeszcze nadzieje, że Yaku tylko żartował i do mnie wróci. Dopiero następnego dnia, gdy mój portal, jaki pozostawiłam na Ziemie, zastawił szafą zrozumiałam, że straciłam go bezpowrotnie.
Dlaczego teraz? Co takiego wydarzyło się w tej Japonii, że po powrocie nie chce nawet mnie zobaczyć? Umysł dopowiedział resztę i teraz ja posądzałam go o zdradę. Vivid nawet się ze mną nie kłócił czy nie pokazywał, że ta teoria jest absurdalna. Najbardziej szkoda mi było moich dzieci. Tak jak, wtedy gdy pierwszy raz Yaku się ich wyparł... wyparł się nas, ja byłam zdeterminowana, bo wiedziałam, że nic złego nie zrobiłam. Za drugim razem, teraz współczułam całej naszej trójce na czele ze mną, bo wiedziałam, że moje dzieci będą wychowywać się bez ojca.
Miałam jeszcze jedną nadzieje. Spędziłam cały dzień oparta o zimny marmur po prawej mając przejście na Ziemię i mruczałam pod nosem jego imię.
Yaku... Yaku... Yaku...
Nic to nie dało. Nawet nie wrócił do sypialni. Siedziałam tak kilkanaście godzin gładząc potężny brzuch i marząc, by zasnąć i się już nie obudzić. Nikogo nie wpuszczałam do katedry, wiele osób, moich przyjaciół próbowało się dostać do środka, ale przez dwa dni nikogo nie widziałam. Wyjątkiem była Cara. Wybłagałam ją by choć zajrzała do Yaku. Nie potrafiłam nikomu innemu spojrzeć w twarz i przyznać się do tego, że Yaku ze mnie zrezygnował. Cara była jedyną osobą, którą mogłam o to poprosić. Jej poczucie winy tym razem było mi na rękę. Bez słowa się zgodziła, wysłuchała wszystko, co jej powiedziałam. Gebi jedynie przebiegła na Ziemię, więc zgodziłam się by Cara mu ją zaniosła. Może jakkolwiek pies mu pomoże.
Wiedziałam, że to sprawka mrocznych dzieci, ale nie potrafiłam zrozumieć jak one działają, ja dziecka nie widziałam ani nie słyszałam więc zdawało się, że zostałam potajemnie wykluczona z naszego wspólnego grona, bo jak się okazało dzieci widzą wszyscy.
Bałam się, że jak dłużej to potrwa nawet godzinę dłużej, to mój organizm nie wytrzyma. Umysł stanie się dla ciała trucizną i pokonam siebie samą wraz z dziećmi.
Całe szczęście Osobliwość jeszcze o mnie pamiętała. Drugiego dnia wieczorem wrócił Nix. Gdyby Vivid mi o tym nie powiedział w myślach dowiedziałabym się o Nixie dopiero po zmieniającym się klimacie.
Bez słowa otworzyłam drzwi wpuszczając go do środka, a gdy napotkałam wzrok Noby czy Maru od razu zamknęłam za sobą drzwi katedry. Nie mogłam znieść ich łagodnych współczujących oczu.
— Mów szybko Nix. Czy udało ci się nawiązać kontakt z ugodowymi smokami? — spytałam beznamiętnym tonem opierając się plecami o Vivida.
— Wybacz, królowo. Fakt, odnalazłem smoki, które chciały ze mną rozmawiać i przekazałem im wszystko tak jak nakazałaś. Niestety, ale nie uwierzyły mi. Według nich nie ma już na Motus miejsca, gdzie smoki mogłyby żyć w zgodzie z ludźmi. Ten Motus umarł wraz z Bogami tysiące lat temu.
— Trzeba było je przekonać, zaproponować by tu przyleciały.
— Tak też zrobiłem, królowo. Kłaniałem się, prosiłem, a nawet błagałem, ale były nieugięte. Cała grupa smoków licząca chyba setkę była pod przywództwem smoka alabastrowego, tego, którego miałem okazje kiedyś poznać. Mnie nie chciał uwierzyć, ale powiedział, że gdy na własne oczy zobaczy smoka, który ma połączenie z człowiekiem uwierzy.
— Vivid ma do niego polecieć?
— Zgodził się go wysłuchać. — mruknął Nix siedząc sztywno i rozsyłając dookoła szron. Ja już toczyłam w głowie dyskusje z Vividem. Właściwie nie była to dyskusja, bo smok prawie od razu się ze mną zgodził. Nie wiem, czy było to spowodowane zachowaniem Yaku, ale moje ciało aż wołało o adrenalinę i jakąkolwiek odskocznie. Za długo siedziałam w jednym miejscu, a teraz gdy nie mogłam przejść na Ziemię, przekroczyć tych parę metrów, by móc walczyć o moją miłość stałam się nieczuła na bezpieczeństwo swoje i innych.
— Masz nie spuszczać oka z Livid, zrozumiano? — warknął Vivid rozkładając skrzydła. — Wrócę jak najszybciej.
— Tak jest! — Nix wyprostował się jak struna i przykuł oczy do mnie. Ja obserwowałam jak Vivid otwiera nosem wielkie drzwi i wylatuje na ciemną przepełnioną chłodem Nixa noc i niczym sama gwiazda wzbija się w powietrze, by po raz pierwszy od bardzo dawna fizycznie nie opuścić.

***

Koto był cholernie wściekły na Maru, ale to nie oznaczało, że przestał ją kochać. Czuł się jakby ta strzała ugodziła go prosto w serce, a nie przebiła mu tylko bluzę. Nawet jeśli Maru to zrobiła nieumyślnie, to i tak mierzyła w niego z broni. To już podchodziło nie tylko pod przemoc psychiczną, ale i fizyczną. Koto zrozumiał, że gdyby ręka jej się omsknęła, mógł zginąć. Co powinien zrobić? Zostawić ją? To wydawało się najrozsądniejsze, ale wiedział, że serce i przywiązanie mu na to nie pozwolą.

Jak na ten moment jedynym rozwiązaniem było odnaleźć jej matkę. Teoretycznie wiedział, gdzie jej szukać, wiązało się to jednak z wizytą na Ziemi w kontrowersyjnym miejscu. Koto mógł zostać zauważony. Ale czego się nie robiło dla miłości?
Oczywiście, że poszedł. Ubrał się jak najbardziej incognito i zagłębił w tak dobrze znaną mu miejską dżunglę. Musiał się mocno nagimnastykować, by znaleźć odpowiedni budynek. Dzielnica sama w sobie nie zachęcała, a burdel nawet nie miał szyldu. Cóż, jaki burdel się reklamuje? Kręcił się dookoła z dobre piętnaście minut, po czym uznał, że tak się nie da. Wsiadł do samochodu zostawionego kilka ulic dalej i ruszył do klinki dla ucieleśnionych.
— Dzień dobry, chciałbym zapytać, czy doktor Gim dziś przyjmuje. — zapytał pół godziny później uśmiechając się najpiękniej jak potrafił do pani sekretarki za ladą.
— Przyjmuje, ale tylko kobiety i to ciężarne... czy pan spełnia warunki?
Koto był pewny, że go rozpoznała, co nie wróżyło niczego dobrego, ale skoro już tu przyszedł nie mógł się poddać. Nie mógł też przyznać się, że ma dziewczynę... to znaczy narzeczoną.
— Oczywiście, że nie, ale wie pani, sprawa jest dość istotna, a ta której sprawa dotyczy nie mogła przyjść osobiście. Obiecuje, że to zajmie dosłownie chwilkę.
— Ponowie pytanie... czy jest pan kobietą ciężarną? Jeśli nie to mogę polecić zwykłego lekarza lub psychia...
— Żaden z tych mnie nie interesuje, tylko doktor Gim jest w stanie odpowiedzieć na moje wątpliwości.
— Jeśli pan zaraz nie zmieni zdania będę zmuszona wezwać ochronę!
Koto powoli kończyły się argumenty. Tak naprawdę nie miał żadnych, ale musiał dostać się do gabinetu. Jeśli nie trafi go jakiś cud, to wyjdzie z pustymi rękami jednocześnie zaprzepaszczając szansę swojego związku.
— A co ty tu robisz?! — krzyknął gwałtownie doktor Gim stając jak wmurowany na schodach z teczką w ręce.
O, właśnie o taki cud Koto chodziło... idealny timing.
— Czy coś z Livid? Zaczęło się?! — doktor upuścił teczkę i zbladł.
— Nie! — krzyknął Koto podbiegając do niego i podnosząc teczkę — mam do pana kilka pytań, ale nie zdążyłem się umówić... — posłał sekretarce niewinny uśmiech, a kobieta poczerwieniała. — Nie chcę panu przeszkadzać, pewnie ma pan dużo pacjentów.
— Ależ skąd. Chodź, akurat mam przerwę na lunch.
Doktor zagarnął Koto z powrotem na schody, po czym zaprowadził do swojego gabinetu.
— Słucham, w czym mogę pomóc.
— Wiem, że to bardzo bezczelne z mojej strony, ale muszę wiedzieć kim jest matka Maru. Wiem, że to pan pomagał przemycać kobiety na Motus i jestem przekonany, że to pan odbierał poród matki Maru.
Gdyby miał czas zrobiłby to delikatniej. Z sercem w gardle obserwował jak doktor zbladł i zaczął się pocić.
— Nie odsądzam pana. Muszę tylko wiedzieć kim jest matka Maru.
— Nie proś mnie o to. Ja naprawdę nic nie wiem. Byłem biednym studentem i musiałem dorobić, bo skończyłbym pod mostem, nie wiedziałem, że to praca na czarno. Dobrze płacili. Zlituj się i nie każ mi wracać do tamtych czasów.
Koto westchnął i opadł na krzesło. Liczył, że szybciej załatwi sprawę z doktorem.
— To ja pana proszę, Maru jest skrajnie zagubiona, truje się, bo twierdzi, że nie może mieć dzieci. Groziła mi i prawie postrzeliła z łuku. Brak matki sprawił, że ucierpiała na tym jej psychika. Ja staram się jej pomóc jak mogę, ale nie zastąpię jej tej pierwotnej miłości, na którą ma jeszcze szansę. Tylko pan wie kim ona jest. Już nie wiem, co mam robić, bo moja miłość jest niewystarczająca...
Doktor milczał długo patrząc na załamanego Koto. Widać, że ze sobą walczy. Wziął kartkę i naskrobał coś na niej ołówkiem. Podsunął Koto i chłopak od razu zobaczył, że to adres.
— Nazywa się Lee Yihong, bądź wyrozumiały, proszę. Ona nienawidzi Motus.
— Dziękuję, doktorze z całego serca! — krzyknął Koto zrywając się z krzesła.
— Uważaj na tych ludzi, są bezwzględni. A jak jeszcze zobaczą znaną twarz to możesz mieć kłopoty.
— Proszę się nie przejmować, potrafię się bronić. Dziewczyna mnie nauczyła. — zachichotał i wybiegł z gabinetu. Wyleciał z kliniki ciskając w sekretarkę „miłego dnia!" i już pędził z powrotem drogą szybkiego ruchu.
Z bijącym sercem wszedł do klatki schodowej. Doszedł do windy i odczytał, ale na innych piętrach jest restauracja i karaoke. Wsiadł do windy i zjechał na poziom piwnicy. Czując gulę w gardle zasłonił twarz maseczką, naciągnął kaptur i poczekał, aż drzwi się rozsunął.

Od razu uderzyły go basy prosto w klatkę piersiową. Czerwone światła i lasery tańczyły do rytmu dudniącej muzyki. W oddali widział bar i barmana przyćmionego dymem z dymiarki.
— Zgubiłeś się, kolego? — warknął strażnik i wraz z kolegą zagrodzili mu drogę dalej.
— Nie — fuknął Koto podnosząc dumnie głowę. Wiedział, że nie może dać po sobie poznać, że się boi — doskonale wiem, gdzie jestem.
— Takich smrodów jak ty nie wpuszczamy. — syknął drugi osiłek.
— Słusznie, seks nie jest dla dzieci. Z drogi! — chciał się przepchnąć między nich, ale ścisnęli się jeszcze bardziej. Zaczął się z nimi siłować.
— Ej, ej! Co tam się dzieje?! — ryknął jakiś facet i po chwili przepchnął się ku Koto — straszycie mi dziewczynki.

Koto od razu wiedział, że to właściciel tego miejsca nawet nie musiał się przedstawiać. Momentalnie poczuł obrzydzenie do niego. Wiedział, że będzie tego później tragicznie żałował ściągnął maseczkę z twarzy i wyciągnął ku właścicielowi plik banknotów.
— Przyszedłem do Lee Yihong
Właściciel lustrował chwilę Koto spojrzeniem, uśmiechnął się zadziornie i przeją od Koto pieniędzy.
— Cóż, klient nasz pan. — mruknął i gestem zaprosił Koto dalej.
Przeszli do korytarza nadal oświetlonego mdłym czerwonym światłem, a po chwili Koto został wpuszczony do małego pokoiku gdzie mieściła się miękka kanapa i duże łóżko z satynową pościelą. Koto dostał dreszczy na plecach. W coś ty się chłopaku władował?
— Proszę się rozgościć, zamówiona przez pana dziewczyna zaraz przyjdzie. Jeśli pan sobie życzy w barku dostępny jest szampan. Jeśli życzy pan sobie coś do jedzenie proszę mówić.
— Nie dziękuję. — fuknął Koto wściekły na to, w jaki sposób właściciel odnosił się do niego. Robił to tylko dlatego, że mu Koto zapłacił.
— Oczywiście, zostawiam zatem pana samego.
Drzwi się zamknęły, a Koto zatopił palce we włosach i zaczął panikować. Boże drogi, zaraz to się wyda i cały świat będzie wiedział, że widziano go w burdelu. Co on najlepszego wyczynia?!
Obrócił się gwałtownie, gdy drzwi się otworzyły.
— Od razu mówię, że jeśli chcesz bym mówiła do ciebie „kochanie" musisz dopłacić po naszym spotkaniu. — powiedziała za nim drzwi się za nią zamknęły. Koto dalej stał jak wryty i patrzył na matkę Maru.
Skóra zdjęta z Maru, dosłownie. Przed Koto stała kobieta zbliżająca się dość mocno do czterdziestki, odziana w czerwone skąpe body, a na ramiona nałożyła szlafrok z czarnymi piórami. Jej twarz była prawie identyczna jak Maru z wyjątkiem oczy, bo były czarne jak węgielki oraz włosów, które lokami opadał do łokci. Gdy spojrzała na Koto również się zatrzymała.
— Nie po to tu jestem. — rzekł Koto odblokowując się podszedł do niej, a kobieta cofnęła się.
— Kim jesteś? — warknęła nieufnie otulając się szlafrokiem. Koto nie wiedział, czy jego postawa powiedziała jej, że nie przyszedł po seks, czy może wyczytała to w jego twarzy. Najbardziej zdziwiło go to, że go nie rozpoznała. Czyżby to była prawda, że kobiety były tu więzione?
— Muszę pani ci coś ważnego powiedzieć. Proszę, to zajmie chwilę.
Lee Yihong wolno ruszyła do kanapy i opadła na nią prosta jak struna. Teraz dopiero Koto dostrzegł, że ma zmarszczki przy ustach i w kącikach oczu. Mimo to była piękna.
— Wiem, że to będzie dla pani cios, ale muszę coś zrobić. Nazywam się Koto i spotykam się z Maru z pani córką...
— Nic więcej nie mów! — przerwała mu wstając — Nie chcę słyszeć o mojej córce. To nie miało miejsca.
— Błagam ja już nie wiem, co robić! — krzyknął Koto łapiąc ją za ręce. Kobieta wyrwała się — Ona jest totalnie zagubiona. Nie umiem do niej dotrzeć. Po stracie siostry nie umie zaufać sobie na tyle by...
— Jakiej siostry? — Lee Yihong wybałuszyła oczy.
— Mo, pani druga córka nie żyje.
— Jaka druga córka? O czym ty mówisz? Ja urodziłam tylko jedną córkę. O drugiej nic nie wiem.
— Jak to? To Mo nie była siostrą Maru?
— Mo urodziła Dooyong. Zresztą to nie jest istotne, nie chce mieć z tym nic wspólnego!

— Nawet nie chce jej pani zobaczyć? Od urodzenia była sama, jestem jej jedyną podporą, którą odtrąca, niech jej pani da szansę, nie mogę patrzeć na to, jak cierpi.
— Mam to gdzieś! Albo przyszedłeś się bzykać, albo wynocha!
— Błagam!
— Bo wezwę ochronę!
Koto wiedział, że już nic nie wskóra. Jego ostatnia nadzieja prysła. Pokręcił głową i ruszył do drzwi.
— Gdybyś dała sobie szansę mogłabyś uwolnić się z tego więzienia — szepnął i za nim zdążyła coś do niego krzyknąć zamknął za sobą drzwi i bez słowa opuścił burdel, w którym również pozostawił ostatnią szansę dla Maru. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro