27. Sny i decyzje.
— Czy ja dobrze słyszałem, że Livid jest w ciąży? — spytał Alti, gdy Pinna zeszła ze schodów po położeniu Ketu spać. Ich syn dosłownie słaniał się na nogach, ale uparł się, że musi poczekać aż wrócić Alti. Gdy ostatecznie przekroczył próg ich domu, rzucił mu się na szyję, a dziesięć minut później zasnął u ojca na rękach.
— Zgadza się.
— Ponoć to dziecko Wapiego.
Pinna chlasnęła Altiego skrzydłem w tył głowy, aż tej skulił się zdziwiony.
— Jak możesz? — warknęła rozczarowana. Alti cmoknął przepraszająco i wstał. Podszedł do niej i objął w pasie.
— Przepraszam, to było bezczelne. Jestem pewny, że to dziecko Yaku.
— Raczej dzieci. — Pinna uśmiechnęła się na jego zdziwioną minę — Będą bliźniaki.
— Nic tylko gratulować. — szepnął przybliżając usta do jej warg. Pinna starała się złapać ostrość na jego oczy, ale bez zezowania się nie udało. Dotknął jej warg jakby pytał o pozwolenie, ale była to tylko gra, czysta podpucha. Wziął co chciał bez zbędnych igraszek.
— Jak ja za tobą tęskniłem. — wysapał jej w szyję po omacku rozwiązując sznurki jej sukienki. Ściągnął z ramion materiał i chwycił w dłonie jędrne ciepłe piersi.
— Ketu się obudzi. — szepnęła błagalnie, naiwna, że coś to da.
— Będziemy cicho. — obiecał i ściągnął z niej sukienkę. Stanęła przed nim okryta tylko we własne skrzydła i uśmiechała się wiedząc jak bardzo podoba mu się widok. Kciukiem przejechał po skórze, przez dekolt, piersi, boki aż do ud. Pinna już miała dosyć tego czekania, cmoknęła zniecierpliwiona i czym prędzej rozebrała ze wszystkiego co miał na sobie.
Padli sobie w ramiona. On zagarnął jej kark i zaatakował w brutalnym pocałunku, którego nie mogła zignorować. Odpowiedziała jękiem, a gdy jego dłoń zawędrowała miedzy uda pisnęła wysoko. Uciszył ją przypominając o śpiącym synu i oboje doszli do wąskiego łóżka.
Pasował w nią idealnie, znała jego ciało. Był jej, potrafił z nią zrobić wszystko. Wiedziała kiedy może poprosić o więcej, a kiedy błagać. Nim się spostrzegła jego pocałunki dotarły do brzucha. Gdyby byli sami usłyszałby swój ulubiony utwór skomponowany spontanicznie, ale śpiący na górze Ketu mu to uniemożliwił. Alti zasłonił jej delikatnie usta by krzyczała w jego dłoń, a gdy wślizgnął się gładko do środka, rękę zastąpił ustami.
Słuchała jak świerszcze jeszcze nie śpią. Wdychała przepełniony słodkim zapachem owoców wiatr, wlatujący przez otwarte okno. Dolatywał ją również gwar gospody po drugiej stornie ulicy. Oczy jej się zamykały, ale nie położyła się. Siedziała na łóżku naga, otulona tylko skrzydłami i odliczała minuty do poranka. Była wyczerpana, ale nie poszła spać. Panicznie się bała zasnąć. Alti obok niej chrapał cicho śpiąc na brzuchu. Karmelowa skóra pleców odbijała blask ulicznych pochodni. To on był prawowitym i jedynym jej mężczyzną, z nikim innym nie miała prawa go zdradzić. Dlatego nie mogła zasnąć. Tayir wszystko komplikował, przyszedł tu w najmniej odpowiednim momencie i spał kilka domów stąd.
— Po co ci te skrzydła? — syknęła dziewczynka wyłaniająca się z ciemnego kąta pomieszczenia. Pinna zaczerpnęła powietrze i wyprostowała się. Dziewczynka wyglądała tak samo jak zawsze, jej białe skrzydła odznaczały się wyraźnie na tle ciemnego pokoju.
— Nie jesteś aniołkiem. Obetnę ci je, a w zamian na głowie wyrosną ci różki — zachichotała dziewczynka, z diabolicznym uśmiechem przejechała palcem po leżącym na stole tasaku. Pinna zamknęła oczy i zasłoniła się skrzydłami to musiało obudzić Altiego.
— Nie śpisz? — mruknął przekręcając się na plecy.
— Nie mogę zasnąć. — mruknęła patrząc niepewnie na dziewczynkę. Stała nadal w tym samym miejscu i bawiła się tasakiem.
— Chodź do mnie. — szepnął wyciągając ręce. Pociągnął za skrzydło i zmusił by się położyła w jego ramionach. — Ze mną zaśniesz raz dwa.
— Na pewno — westchnęła zrezygnowana nie mając wyjścia. Oczywiście, że zasnęła szybko, ale wcale nie chciała. Wymęczona brakiem snu odpłynęła czym prędzej, mając nadzieje, że tym razem jej podświadomość i dar który okazał się przekleństwem, da jej spokój.
Niestety, ale znów z nim była. Oddawała mu się w szaleńczej rozkoszy otoczona ciemnością. Po raz kolejny nie widziała jego twarzy, do samego końca była pewna, że to Alti, ale gdy mrok rozwiewał się widziała obce oczy Tayira i każdy dotyk na jej skórze był zły, jakby chłopak nie potrafił jej dotknąć. Tak naprawdę nie potrafił, bo tylko Alti posiadał tę umiejętność.
***
— Nic ci nie jest? — spytał Koto obserwując Maru znad talerza? Dziewczyna drgnęła i spojrzała na niego. Myślała o tym co powiedział jej wczoraj wieczorem. O dzieciach. Do tej pory nie dawało jej to spokoju i prawie nie zmrużyła oka.
— Nie. — odparła i zabrała się za jedzenie. Bez słowa jedli śniadanie, ale Maru nie czuła smaku. Znów wróciła do dzieci. Marzyła też by Koto sobie już poszedł. Chciała być sama. To co wczoraj powiedział... Na Osobliwość, ona nigdy nie będzie matką, nigdy w życiu. A on to powiedział tak od niechcenia. Zobaczył Livid z brzuchem i przyleciał do Maru wygadywać głupoty. Maru nigdy nie będzie matką, nie było takiej opcji. Raz postanowiła i będzie się trzymać tej decyzji do końca życia.
— Myślałam o tym co wczoraj powiedziałeś — zaczęła czując jak mocno wali jej serce. — O dzieciach.
— Tak? — Koto upił łyk mleka i uśmiechnął się w oczekiwaniu.
— Przykro mi Koto, ale ja nie mogę mieć dzieci.
— Co? Jak to?
— Wiem, że nie mogę. Jestem z tobą już tyle czasu, sypiamy ze sobą, a ja nie piję ziół na zapobieganie ciąży nigdy tego nie robiłam i nie zaszłam. Dlatego wiem, że nie mogę, nawet moje miesiączki są losowe. Raz jest a raz nie ma. Przepraszam, ale... — musiała coś wymyślić, kłamała jak z nut, jednak to było jedyne wyjście.
— Chodź do mnie. — rzekł wyciągając ręce. Bez słowa podeszła i usiadła mu na kolanach. Skubnął palcami jej warkocza i rzekł:
— Nie myśl sobie, że to cokolwiek zmienia. Jeśli naprawdę nie będziemy mogli mieć dzieci to ja nadal będę cię kochał całym sercem. Mam nadzieje, że masz tego świadomość.
Kiwnęła głową i oparła czoło o jego głowę.
— Nie martw się, będziemy próbować dalej. — dodał jeszcze i wstał. Maru zsunęła się z jego kolna i wraz z nim posprzątała ze stołu.
— Wrócę wieczorem, okej? — rzekł stojąc jedną nogą już na Ziemi pół godziny później. Nachylił się i pocałował ją na pożegnanie. Odmachała mu, a gdy portal się zamknął pobiegła pędem na górę. Dopadła komodę, odsunęła jedną z szuflad i wywaliła na podłogę całą jej zawartość. W jednej ze skarpetek wymacała niewielką fiolkę wraz z pipetą. Usiadła na podłodze i przyjrzała się brązowemu płynowi. Hanonim na własną jej prośbę przyrządził roztwór zapobiegający ciąży. Maru nie raz udało się dowieść, że działa.
Dziś w nocy się kochali więc dla pewność, Maru wzięła poczwórna dawkę. Płyn był gorzki i wykręcał na drugą stronę, ale była na to gotowa. Zrobi wszystko by nie mieć dzieci. Po tym wszystkim spakowała zioła do skarpetki i pochowała wszystko z powrotem do szuflady.
***
Yi Na stała na balkonie wpatrując się w przejeżdżające samochody i co pół minuty zaciągała się papierosem. Dym gryzł w płuca i gardło, ale pomagało jej to zebrać myśli. Jak miała mu to powiedzieć, bez ranienia i zbędnych kłótni? Męczyła się nie było co do tego wątpliwości.
Dzwonek do drzwi wyrwał ją z zamyślenia.
— O rzesz w dupę! — zaklęła gasząc papierosa na barierce i wyrzucając poza balkon. Wpadła do mieszkania i zakręciła się nie wiedząc na co rzucić się najpierw. Dopadła opakowanie gum do żucia i władowała sobie do buzi trzy pastylki. Żując pospiesznie podeszła do drzwi i otworzyła.
— Remo! — pisnęła rozpromieniona. Chłopak odwzajemnił uśmiech i wszedł do środka. Objął ją delikatnie jakoś tak nieśmiało i mruknął, że tęsknił.
— Ja też tęskniłam! Jak koncerty?
— Było wspaniale, ale potrzebuję odpocząć. Te dwa miesiące były wyczerpujące.
— Siadaj, zrobię ci coś do picia. — mruknęła i zniknęła w kuchni. Serce waliło jej w piersiach niczym dzikie zwierze szamoczące się w klatce. Była przerażona jego obecnością, bo przecież kłamała i złamała obietnicę. Zaraz się jej zapyta i wtedy pęknie.
Yi Na wróciła do salonu i postawiła przed Remo kawę. Usiadła w fotelu i uśmiechnęła do chłopaka siedzącego naprzeciwko.
— A u ciebie jak? Dalej pracujesz w klubie? — spytał upijając łyk kawy. Kiwnęła głową przeczesując włosy palcami. Czemu zachowywali się jak obcy ludzie?
— Co z Instytutem? — W końcu zadał to pytanie, a Yi Na policzyła do dziesięciu za nim odpowiedziała.
— Wiesz dobrze, że już tam nie chodzę. Rzuciłam tę robotę.
— Całe życie masz zamiar spędzić w durnym klubie?
— Nie całe, ale obecne. Dobrze zarabiam i lubię tam chodzić.
— Świetna robota nalewania spasionym biznesmenom whisky.
— Czy ja oceniam twoją pracę? — spytała patrząc się na niego z przekrzywioną głową. — Czy ja narzekam jak znikasz na dwa miesiące i jedyne co do mnie piszesz to „tęsknię"
— Pisałem prawdę, nie rozumiem o co ci chodzi?
— Krytykujesz to co sprawia mi frajdę.
— Bo wiem, że marnujesz się w tej robocie. Masz piękną pasję, skończyłaś dobre studia a stoisz za barem. Twoje miejsce jest w NASA.
Yi Na prychnęła wywracając oczami.
— Pozwól, że sama będę decydować o swoim życiu.
— Nie uważasz, że ja też mam coś do powiedzenia w tym temacie?
— Nie, wcale tak nie uważam. Jesteśmy razem i powinniśmy się wspierać, a nie zmieniać cudze życie.
Remo zamilkł zajęty swoją kawą. Yi Na nie mogąc znaleźć sobie miejsca ze zdenerwowania wstała i podeszła do okna. Usłyszała jak wstał, a potem poczuła jego obecność za plecami. Pogładził ją po ramionach na co zadrżała nie wiedząc czego się spodziewać. Pocałował jej głowę i obrócił w swoją stronę.
— Nie chcę się kłócić już pierwszego dnia. — mruknął zakładając włosy za jej ucho.
— To nie staraj się mnie zmieniać. — poprosiła patrząc mu w oczy. Remo kiwnął głową. Nachylił się i pocałował ją. Oddała pocałunek nieśmiało, bojąc się, że to tylko zmyłka, że zaraz znów zacznie nowy opieprz. Czy możliwe było, że nie wyczuł papierosów?
Odsunął się i popatrzył na Yi Nę. Oddała pytające spojrzenie nadal zdenerwowana. Remo wyciągnął ku niej rękę z wystającym małym palcem i Yi Na zbladła.
— Pamiętasz to, prawda? Możesz złączyć mój mały palce ze swoim tylko w momencie gdy nie wzięłaś papierosa do ust.
Yi Na posłała mu ciężkie spojrzenie.
— Powiedziałeś, że nie będziesz chciał mnie zmieniać, tak?
— A ty obiecałaś, że nie będziesz palić. — Remo zamachał jej palcem przed nosem — zamierzasz dotrzymać obietnicy?
Yi Na prychnęła i odeszła do chłopaka nie wyciągając nawet ręki w jego kierunku.
— Zgodzę się na wszystko! — powiedział dobitnie do jej pleców — ale nie na śmierdzącą papierosami dziewczynę.
— ŚWIETNIE! Wiesz zatem gdzie jest wyjście! — krzyknęła Yi Na z sypialni i zatrzasnęła za sobą drzwi.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro