ROZDZIAŁ 18. ZACHOWUJ SIĘ, JAK PRZYSTAŁO NA TWÓJ GATUNEK.
Siedzieliśmy dalej wśród zgliszczy martwego lasu. Żadne z nas nie miało nic do powiedzenia, wyrzuty sumienia i przerażenie przepływało gwałtownie ze mnie do Vivida i z powrotem. Drżałam z zimna, bólu i niemocy. Powoli zaczynało się ściemniać, a my nie mieliśmy jak wrócić.
Vivid wstał drżąc na całym ciele, a skrzydło zwisło mu z boku.
— Musimy się stąd ruszyć. — powiedział cicho. Jego głos był zachrypnięty, a kolor łusek zbladł i zszarzał. — zaraz będzie ciemno.
— Vivid, ja... — zaczęłam gapiąc się na oko, które nadal trzymałam w ręku. Kolory tęczy mieniły się jak w macicy perłowej. Źrenica rozluźniła się i pozostała okrągła i pusta jak studnia. Zachlipałam nie mogąc uwierzyć w to, co zrobiliśmy. Smok trącił nosem moje ramie, a mi puściły hamulce.
— Przepraszam — jęknęłam tuląc do piersi oko. — Przepraszam.
— Nie cofniesz tego, Livid. Chodź powinniśmy wyjść z lasu, zaraz będzie ciemno.
Przełknęłam łzy i wytarłam twarz wierzchem dłoni.
— Wracaj we mnie Vivid, będzie nam łatwiej. — mruknęłam starając się wziąć do kupy. Smok trącił moją prawą pierś, ale nic się nie wydarzyło. Smok zerknął na mnie zaniepokojony i ponownie dotknął nosem prawej strony mojej klatki piersiowej.
— I co teraz? — spytał patrząc się na mnie jakby oczekując, że mu wyjaśnię co zaszło.
— Mnie się pytasz? Nie wiem. Może to przez twoje skrzydło.
Vivid zerknął za siebie i jakbym mu przypomniała o bólu skrzywił się. Skrzydło wisiało smętnie z boku, a kość skrzydłowa wystawała pod dziwnym kątem, brutalnie wyrwana ze stawu.
— Chyba czeka nas wędrówka. — mruknął wzdrygając się. — będziesz musiała mi związać to skrzydło, nie jestem w stanie nim ruszyć, boli jak diabli.
— A może ci nastawię? — zaproponowałam wiedząc, że i tak to bez sensu.
— Nie masz tyle siły, ale doceniam gest. Raz, dwa Livid, już się ściemnia. — ponaglił mnie, a ja drgnęłam i ruszyłam do siodła gdzie przypięta była cienka linka. Włożyłam do jednej z kieszeni wielkie oko, nadal czując żal i łzy w gardle, po czym odwiązałam linę i zabrałam do zabezpieczania skrzydła Vivida. Starałam się być jak najdelikatniejsza, ale i tak syczał, prychał i stękał z bólu. Ostatecznie, gdy było już ciemno tak, że ledwo co widziałam, przywiązałam jego skrzydło do siodła i mogliśmy ruszyć w drogę.
— W ogóle gdzieś ty nas zabrał? Nie pamiętam tego lasu. — spytałam go przedzierając się przez martwy las wśród trzasków łamanych gałęzi. Vivid przedzierał się za mną, strącając gałęzie i łamiąc drzewa swoją masą.
— Tym razem poleciałem na północ, wzdłuż linii gór. Z dala od Argenti. Raz tam byliśmy, i to tylko przelotem. Sądzę, że jak pójdziemy zachód, to do rana dotrzemy na główny trakt.
— A potem do domu, co nam zajmie pewnie z tydzień. — jęknęłam pochylając się, by przejść pod zwalonym drzewem. Adrenalina już z nas zeszła, przez co zaczęłam odczuwać potworny ból w całym ciele. Bluzka, jaką miałam na sobie podarta była w miejscach, gdzie ośmiornica oplotła mnie w klatce i krew oraz ropa sączyła się leniwie. Materiał bluzki przykleił się do ran na rękach, a skórzane spodnie ślizgały przez rany na udach. Każdy ruch sprawiał mi potworny ból, czułam się jakbym została przepchnięta przez maszynkę do mięsa, a widząc skórę na łapie Vivida bałam się zobaczyć co stało się z tak delikatną skórą jak moja.
Tylna łapa Vivida była opuchnięta i zaczerwieniona, a łuski wyglądały jakby ktoś je oblał kwasem. Odchodziły płatami prawie jak wyliniała skóra, ale widok był bardziej mroczny i niepokojący. Moje rękawiczki też przestały istnieć więc wyrzuciłam je, a moje dłonie drżały całe w bąblach i oparzeniach. Czułam się słaba, ledwo żywa, ale szłam dalej na przód nie chcąc zostawać w lesie choćby sekundę dłużej niż to konieczne. Mimo że mało co nam zagrażało, oboje byliśmy ranni i zmęczeni, a smok niemogący latać, był najbardziej nieszczęśliwą istotą na świecie. Martwiłam się i bałam, że zaskoczy nas coś, z czym oboje nie będziemy w stanie sprostać. Po wydarzeniach z płazodrzewem żadne nie miało ochoty na kolejne przygody.
— Nie martw się, jestem obok. — mruknął Vivid człapiąc za mną. Uśmiechnęłam smętnie pod nosem.
— Nie grzeb mi w głowie, cwaniaku. — parsknęłam. To parsknięcie byłe jedyne, na co byłam w tym momencie zdolna. Przychodzi czasem taki moment gdzie nie jest się w stanie ani płakać, ani wściekać, jedynie parsknięcie pod nosem idealnie obrazuje komedie i tragizm zaistniałej sytuacji.
Nie miałam pojęcia jak długo szliśmy, ale gdy w końcu pomogłam wygrzebać się Vividowi z chaszczy przy drodze, oboje odetchnęliśmy z ulgi. Nadal była noc, ale powoli światło księżyca bladło. Zapewne słońce już wstało, tylko przez góry, jakie nas otaczały od wschodu nie było go widać. Szliśmy ubitą ścieżką wolno i cicho. Teraz było znacznie łatwiej, bo teren był równy i nic nam nie zawadzało. Cisza nas otaczała, przerywana co jakiś czas śpiewem budzących się ptaków. Tak minęła nam pierwsza godzina świtu, w której to szczyty gór zapłonęły ogniem poranka. Słońce zakłuło nas w oczy wyłaniając się zza szczytów i dotykając swym blaskiem najwyższych drzew. Ptaki rozśpiewały się już na dobre śmigając nam nad głowami, a ja obserwując ich harce powoli zaczynałam odczuwać spokój.
Nie zdążyłam go poczuć w pełni, bo Vivid przystanął nagle nasłuchując. Drgnęłam i obejrzałam na niego. Smok przekręcał głowę wyłapując dźwięki z pyskiem zastygłym w najwyższym skupieniu.
— Ktoś idzie. — szepnął i bez dalszych wyjaśnień pociągnął mnie w las. Skryliśmy się za rozłożystym świerkiem oboje stękając przy gwałtownych ruchach. Zamilkliśmy czekając, a ja jeszcze wstrzymałam oddech pragnąc dosłyszeć to, co usłyszał Vivid.
Był to ewidentnie odgłos tłumu. Szczęk i stukot wozów, gwar rozmów i parskanie zwierząt. Potem doleciał mnie zapach krów i koni, przepoconych ludzi oraz zapach jedzenia. Ta ostatnia woń przypomniała mi nagle jaka jestem głodna, wszak nie jadłam od momentu opuszczenia Aurum, ponad dobę temu. Mlasnęłam ustami czując jak ślina napływa mi do ust i zerknęłam na Vivida. Smok węszył jak pies myśliwski łapiąc górny wiatr.
— Może się pokażemy? — zaproponowałam mając nadzieje, że Vivid w postaci mojego instynktu zachowawczego mi pozwoli. Oboje byliśmy głodni i sami na pewno nie będziemy w stanie znaleźć czegoś w najbliższym czasie. Poza tym mogą nam pomóc dotrzeć, chociaż do Lum.
— Nie Livid, nie wiemy kto to jest. — warknął smok nie dając mi nawet dokończyć myśli. — z tego, co słyszę jest ich cała pielgrzymka, nie obronię cię w takim stanie.
Fuknęłam coś niezrozumiałego pod nosem, ale nie protestowałam. Zajęłam się obserwowaniem traku, gdzie zza zakrętu zaczęli wyłaniać się pierwsi ludzie. Głównie byli to kupcy i żebracy. Prości ludzie prowadzili woły na sznurach, inni poganiali konie kijami siedząc na wozach. Wyglądali jak karawana z dobrami. Inni jechali na całych wagonach umalowanych w jaskrawe kolory, dzieci biegały dookoła, matki i babki krzyczały zaniepokojone, że dzieci robią co chcą. Pełno było gwaru, barw i zapachów. Wtedy zobaczyłam osobę, która wywołała na mojej twarzy tak szeroki uśmiech ulgi, że nie czekając na aprobatę Vivida wyskoczyłam za krzaków machając i krzycząc. Koń, który był najbliżej spłoszył się odskakując na mój widok a chłop siedzący na koźle zleciał klnąc po łacinie.
— Evelyn! — wrzasnęłam biegnąc ku dziewczynie, która zamykała pochód. Obok niej kroczył wielki skrzydlaty lew ubrany w zbroję.
— Moja pani! — Evelyn wcięło i nawet nie zdążyła się ukłonić po rzuciłam się jej na szyje czując obezwładniającą ulgę. Puściłam ją wzdychając ciężko.
— Czy coś się stało? — dziewczyna odziana w lekką zbroję z białą peleryną na plecach i mieczem u pasa ukłoniła mi się skonsternowana. Farmido — jej lew również skłonił łeb w geście szacunku. Oni oboje zawsze byli definicją uległości i służalczości.
— Mieliśmy wypadek, Vivid ma zwichnięte skrzydło, nie mamy jak wrócić na Aurum.
— Na Osobliwość, moja pani, służę całą swą pomocą.
Obróciłam się, by przywołać Vivida, ale smok już był kilka kroków od nas. Wyglądał żałośnie ze związanym skrzydłem lekko utykając na tylną nogą i rzucając nieufne spojrzenia dookoła. Ludzie, widząc smoka, cofali się przerażeni i z respektem, ale Vivid nie zwracał na to uwagi.
— Moja pani, jesteśmy właśnie w drodze na Aurum. Dla ciebie zawsze się znajdzie miejsce w naszej karawanie. Czy jest coś jeszcze co mogę dla ciebie zrobić? Służę jadłem dla ciebie oraz twojego kompana. — Evelyn ponownie się skłoniła i machnęła na jakiegoś chłopa. Starszy mężczyzna przyczłapał zdjęty grozą, gapiąc się na smoka, ale Evelyn nie dała mu czasu na przyglądanie się Vividowi tylko szybko wydała polecenia.
— Czy jesteś ranna, moja pani? — spytała patrząc na moją zakrwawioną bluzkę. Machnęłam ręką, ale czułam, że nie wytrzymam długo. — proszę, możesz jechać na wozie.
Dziewczyna o szarych oczach szybko uprzątnęła kawałek wozu, gdzie walały się głowy kapusty, ziemniaki i inne warzywa, po czym prawie na siłę wepchnęła na górę.
— Czy dasz radę iść sam? Nie wiem, czy znajdę tak duży wóz by cię utrzymał. — Evelyn spojrzała na Vivida z czcią.
— Nic mi nie będzie. Puki Livid odpoczywa dam radę iść.
— Ktoś powinien ci nastawić to skrzydło. Długo tak nie pociągniesz. — zauważyłam siedząc na wozie. Dookoła ludzie zaczynali się niecierpliwić zapewne chcąc już ruszać w drogę.
— Wytrzymam, na Aurum... — zaczął, ale przerwała mu Evelyn.
— Dotrzemy tam dopiero za cztery, pięć dni.
— Wykluczone, Vivid, musisz mieć nastawione skrzydło teraz.
Zeskoczyłam z wozu i podeszłam do smoka, a ten cofnął się błądząc przerażony oczami.
— Precz z łapami, nic mi nie będzie. — fuknął, ale ja nie chciałam słuchać sprzeciwu.
— Może pomogę, jestem silny. — odezwał się Farmido wychodząc na czoło.
— Przydasz się Farmido. Kość skrzydłowa wyskoczyła ze stawu. Wystarczy mocno pchnąć skrzydło od dołu i kość powinna wskoczyć na miejsce.
— Jak to powinna?! — oburzył się smok. Cmoknęłam z irytacją i bez słowa zaczęłam rozwiązywać linę, jaką było obwiązane skrzydło.
— Weź, Livid zostaw. Naprawdę wytrzymam. — Vivid starał się brzmieć przekonująco, ale byłam głucha na jego jęczenie. Więzy puściły, a skrzydło opadło bez życia na ziemie. Staw był mocno opuchnięty, a wielki krwiak otaczał wypukłość barwiąc przerwy między łuskami na fioletowo.
— Wejdź Farmido pod skrzydło i na mój sygnał pchnij do góry. — powiedziałam i wdrapałam na grzbiet Vivida. Smok łypał na mnie to z lewej to z prawej, wiercąc się niemiłosiernie.
— Przestań się kręcić tchórzu. Zaraz będzie lepiej. — powiedziałam i zawisłam nad stawem. Skrzydlaty lew wślizgnął się ostrożnie pod skrzydło i wychylił z drugiej strony. — Dobrze, to teraz zahacz łapami tu na górze nad kością. — pokazałam mu gdzie ma zrobić dźwignie, a Vivid ryknął z bólu, gdy Farmido dotknął obolałego miejsca.
— Policzę do trzech, a ty pchnij w górę, ja dopchnę kość na miejsce. — powiedziałam przykładając ręce na wystającej kości.
— Livid, błagam! — Vivid aż drżał ze strachu i bólu, ale byłam na to głucha i ślepa. Skrzyżowałam wzrok z Farmido i skinęłam głową. Nie miałam zamiaru liczyć do trzech, lepiej by Vivid nie spodziewał się, kiedy nadejdzie ból. Na mój znak Farmido pchnął mocno skrzydło do góry, a ja pchnęłam kość w dół, która z głośnym nieprzyjemnym mlaskiem wróciła na miejsce. Smok zawył i wyrwał się nam a ja grzmotnęłam o ziemie czując jak świeże bąble po oparzeniach pękają i zalewają rany ropą. Zaklęłam pod nosem i dałam się podnieść Evelyn. Vivid dalej tańczył wykręcając łeb starając się zobaczyć swoje skrzydło.
— Nie ruszaj nim, głąbie! Jeszcze pogorszysz! — Krzyknęłam starając się go jakoś uspokoić.
— Wyrwaliście mi skrzydło! — ryknął zaciskając oczy i nadal machając skrzydłami. Spuściłam głowę wyczerpana i zrezygnowana.
— Drugi raz nie będę ci go nastawiać. Zostaw, masz tam krwiaka!
Vivid zerknął na mnie zminą bardzo nieszczęśliwego i zbitego smoka. Na jego grzbiecie widniał wielki jak moja głowa odczyn wypełniony krwią.
— Przywiąże ci znów to skrzydło byś nim nie ruszał. — powiedziałam, gdy się trochę uspokoił, ale gdy tylko się zbliżyłam obnażył kły i zawarczał.
— Nie dotykaj!
— Czy choć przez chwilę możesz się zachowywać jak przystało na twój gatunek? Inaczej będę cię traktować jak tchórzliwego kurczaka.
Vivid parsknął, a z nosa poleciały mu opary dymu. Podeszłam i z pomocą Evelyn ponownie powiązałyśmy jego skrzydło i umocowałyśmy je tak by było stabilne.
— Możemy ruszać! — krzyknęła Evelyn dając znak do wymarszu. Wskoczyłam na wóz sadowiąc się między kapustami i przytrzymałam się boku wozu, gdy nim szarpnęło. Wtem doskoczył do mnie starszy mężczyzna i wręczył udziec bażanta oraz dwa pomidory.
— Panienka zje! Dziś rano pieczony. — wepchnął mi jadło bezceremonialnie w ręce, odkłonił się i pobiegł zapewne do swojego wozu.
— To z nocnego polowania. — zagadnęła mnie Evelyn, która szła na piechotę za mną tak, że mogłam ją cały czas obserwować. Vivid nadal śmiertelnie obrażony milczał człapiąc obok wozu, a Farmido nie odstępował Evelyn na krok. — kazałam mu przynieść. Wygląda pani, jakby nie jadła od dawna.
— Masz rację, dziękuję.
— Dawno pani nie widziałam, chyba z pół roku będzie, o ile mnie pamięć nie myli.
— Zgadza się, nie często bywam na Primum Arbore. — Właściwie byłam tam tylko raz zobaczyć kto rządzi i jak mają się sprawy. Wtedy też załatwiłam sobie ponownie zdolność tworzenia udowadniając, że mam ogień oraz Emocję. Pura zginęła podczas wojny z bogami, co od razu dało się zauważyć, bo Wiecem kierował Capit, co doprowadzało mnie do pasji, bo to on jakieś dwa lata temu odebrał mi ogień. Evelyn nadal była prawą ręką władcy na Primum Arbore, choć według mnie bardziej by się nadawała siedzą na tronie. Jeszcze nigdy nie spotkałam tak prawdomównej i oddanej ludowi dziewczyny. Wolała poświęcić siebie dla dobra ogółu.
— Dawno nie było tak pokojowo na wszystkich kontynentach. Oczywiście niektóre klany i ludy nadal się buntują i mają swoje zdanie, ale to nie problem.
Bałam się zadać pytanie o bogów, nie wiedząc, jaką reakcje by to wywołało więc wolałam milczeć. Uśmiechnęłam się tylko i wgryzłam w nogę bażanta. Była przepyszna, zimna co prawda, ale dobrze przyprawiona i świeża. Zagryzłam pomidorem, do którego przydała się odrobina soli, ale i tak był wybitny. Czując się nareszcie bezpiecznie, zjechałam trochę niżej na wozie, a moja głowa opadła na kapusty, jakie walały się dookoła. Nie minęło pięć minut jak zasnęłam umęczona przygodami.
***
— Chcesz powiedzieć, że Namukoto ma dziewczynę? — Tayir wytrzeszczył oczy prostując się na swoim fotelu. Siedzieli przy kominku racząc się winem korzennym najedzeni i szczęśliwi.
— Tak, ale nie to jest najdziwniejsze. Ona wygląda jak z Motus.
— Żartujesz? Koto umie przechodzić na Motus?
— Nie może, znaczy nigdy nie mógł. Wszystko to wydaje się takie pokręcone. — Alti westchnął i wypił duszkiem końcówkę swojego wina.
— Jesteś pewny, że ona jest z Motus?
— Yina twierdzi, że widziała sztylet przyczepiony do uda. Sądzisz, że ziemskie dziewczyny takie noszą? — Alti zerknął na brata nalewając sobie kolejny kieliszek wina.
— A bo ja wiem, rzadko bywam na Ziemi. Tak naprawdę nie masz dowodów, puki nie ujawni swoich zdolności, nie możesz mieć pewności. Kto wie, może Koto lubi takie dziewczyny. — Tayir wyszczerzył się znacząco, ale Alti cmoknął zirytowany.
— Nawet nie mamy pojęcia skąd on ją zna. Ludzie nie stają się parą ot, tak, a ja jej wcześniej nigdy nie widziałem.
— To może porozmawiaj z nim, ale nie jak starszy brat, który go karze za umawianie się z dziwną laską, tylko podpytaj go, jak się poznali, no wiesz, bądź ciekawy. — Tayir uśmiechnął się pocieszająco, bo brat zdawał się naprawdę przybity.
— Masz rację, jak tylko wrócę to go zapytam. A teraz chodźmy spać, dość mamy na dziś atrakcji.
Alti wstał dopił wino i odstawił na tacę. Tayir zrobił to samo i oboje wyszli na korytarz, a chłód od razu skubnął ich w gołe kostki. W milczeniu zmierzali do swoich sypialń, ale gdy wyszli zza zakrętu drogę zagrodziła im zadyszana służąca.
— Przepraszam najmocniej, że przeszkadzam mości panowie. — dygnęła niezręcznie — ale przyszła skrzydlata panienka, znów zgubiła syna.
Tayir poczuł na karku mrożący wzrok Altiego i już wiedział co brat pomyślał. Wyszczerzył się ślicznie starając się jakoś go udobruchać, po czym podziękował dziewczynie, a ta dygnęła i uciekła.
— Po cholerę, żeś jej nagadał, że ma tu przyłazić jak zgubi tego dzieciaka?
— Przestań, trzeba pomóc dziewczynie. Jest sama jak palce.
— Daj spokój Tayir, dzieciak pewnie szwenda się gdzieś po dokach, okrada ludzi, daj mu spokój. Wróci rano.
— Ja tam idę jej pomóc. — Tayir wypiął dumnie pierś.
— Tobie tylko jedno w głowie. — prychnął Alti.
— Tak? Oświeć mnie, bo nie wiem co takiego mi siedzi w głowie.
— Chcesz ją. Wcale nie zależy ci na dzieciaku. Jej starasz się zapunktować. Tak szlachetny samarytanin z ciebie? Akurat — Alti prychnął — to nie ty braciszku. Prawdziwy Tayir wynajmuje połowę wojsk za plecami ojca, a potem czeka, aż ja uratuje mu skórę.
— Ty nadal nie możesz tego przełknąć? Ale długo trzymasz urazę. Sam chciałeś się za mnie wstawić nikt cię nie prosił. — burknął Tayir. — a teraz idź spać jak jesteś taki nieczuły, ja idę szukać Ketu.
— Bawcie się dobrze. — Alti machnął ręką i zniknął w swojej sypialni.
— Kolorowych koszmarów. — mruknął sarkastycznie Tayir i ruszył do sali tronowej.
Zbiegł ze schodów otulając się szczelniej kaftanem i wszedł do środka na spotkanie z matką chłopaka.
— Przepraszam. — zawyła od razu ukrywając twarz w dłoniach. — ja nie powinnam była przychodzić, ale nie wiem co robić...
— No już cicho. — Tayir podszedł do niej i chwycił ją za ramiona. — nie ma sensu się mazgaić, trzeba go znaleźć.
Dziewczyna pociągnęła nosem i spojrzała na chłopaka swoimi wielkimi niebieskimi oczami. Tayir uśmiechnął się do niej pocieszająco, chwycił za nadgarstek i pociągnął do wyjścia z zamku.
— Gdzie go ostatnio widziałaś?
— Rano, jak wychodził na targ. Mówiłeś panie, że widziałeś go przy dokach.
— Mów mi Tayir, proszę.
— O nie, nie śmiałabym! — czknęła wytrzeszczając oczy. Tayir westchnął stanął przed nią i wyciągnął rękę.
— Tayir. — przedstawił się wyciągając znacząco rękę. Dziewczyna wahała się chwilę, po czym uścisnęła lekko jego dłoń.
— Pinna.
— Miło mi. — uśmiechnął się i skinął na nią by poszli w ciche śpiące uliczki miasta Argenti.
— Ja pójdę do doków, a ty kręć się obok swojego domu, jak tylko poczuje się zagrożony poleci do domu.
— Dobrze. — mruknęła skręcając w lewo, by pójść do centrum miasta. Tayir ruszył w dół do doków. Nie spieszył się zbytnio, bo wiedział, gdzie młody najczęściej się chował. Ketu o tym nie wiedział, ale Tayir przyuważył go kiedyś jak wślizgiwał się do starej biblioteki. Okrągła budowla od kilku lat groziła zawaleniem, dlatego Tayir nic nie mówił Pinnie, wiedział, że chłopak nieźle by oberwał, gdyby dowiedziała się gdzie włóczy się jej syn.
Tayir zeskoczył z murku oddzielającego doki od miasta i poszedł cichym portem, gdzie leniwe okręty bujały się na spokojnym morzu. Z powodu mrozu zapach ryb nie był tak gryzący, co umilało zdecydowanie ten spacer. Do biblioteki nie było daleko, wystarczyło minąć gospodę, w której zawsze było gwarno, przejść obok gburowatego strażnika portu i wpiąć się przez szereg stopni na dziedziniec przed wielką budowlą z kolumnami. To właśnie była biblioteka. Mieściła w sobie kilka tysięcy tytułów, ale od czasu opuszczenia jej przez jedynego bibliotekarza, który był w stanie zapanować nad książkami, biblioteka stała sama i pusta. Dach powoli zapadał się gnijąc od wody i soli w powietrzu, a książki porozwalane były na podłodze.
Tayir dotarł do drzwi, które wywarzone wisiały na zawiasach. Chłopak wślizgnął się do środka i rozejrzał. Dach był prawie doszczętnie rozwalony, przez co wpadało do wnętrza światło księżyca. Okrągłe ściany dalej trzymały pion, ale półki na książki były puste i zakurzone. Za to na ziemi leżał cały kopiec książek. Niektóre były porozrywane inne zgniecione czy zakurzone. Na samym szczycie śnieg przykrył większość tytułów tworząc zlodowaciałe nacieki na okładkach.
Tayir dostrzegł słabe światełko świecy dolatujące zza sterty książek i ruszył drogą między wysokimi kolumnami. Kilka chwil później dostrzegł małego chłopca siedzącego wśród książek z pochyloną głową.
— Ketu. — szepnął Tayir cicho nie chcąc chłopca wystraszyć i zaczął się w spinać ku niemu. Ketu nawet nie drgnął dalej zajęty czymś, czego Tayir nie mógł dostrzec.
Wspinaczka nie była łatwa. Oblodzone okładki sprawiały, że ześlizgiwał się nie mogąc pewnie postawić stopy. Dotarł w końcu na szczyt i usadowił się w zagłębieniu, jakie zrobił Ketu. Jedna świeczka drżała niebezpiecznie na wielkim woluminie, a jej płomień dygotał w podmuchach zimnego wiatru.
— Co tam robisz, młody? — spytał Tayir zaglądając chłopakowi przez ramię. Ketu nie odpowiedział, ale tym razem Tayir mógł dostrzec czym tak bardzo był zajęty. Na kolanach trzymał dużą, ale cienką książkę i wertował ją bez opamiętania. Tylko przeglądał strony i je przekładał jakby szukał czegoś konkretnego. W jego ruchach widać było niecierpliwość, prawie manię. Był tak zaabsorbowany czynnością, że nie zwracał uwagi na Tayira. Chłopak chwycił Ketu za ramie chcąc by mały zwrócił na niego uwagę, ale ten szarpnął się z pretensją i wrócił znów do przerwanej czynności.
— Ketu, mama cię szuka. Chodź, zaprowadzę cię do domu. — powiedział spokojnie próbując mu wytłumaczyć. To nie pierwszy raz, gdy Tayir widział go w takim stanie. To jak zachowywał się na ulicach była jakby jego drugą twarzą, gdy chłopiec był sam stawał się milczący i prawie autystyczny, mając w pogardzie czyjąś obecność i otaczający go świat. W szczególności tutaj, w bibliotece. Tayir martwił się o chłopca oraz o jego matkę, bo nie mieli nikogo kto mógłby się nimi zająć. Poza tym szkoda mu było Pinny, bo wychowywanie takiego dziecka z pewnością nie było łatwe.
— Chodź, kolego, wracamy do mamy. — Tayir podniósł się z kucek i starając się zachować równowagę na chwiejących się książkach. Wziął Ketu pod pachy i pociągnął. Chłopiec wydał z siebie pisk protestu i zaczął się szarpać. Książka wypadła my z rączek, a on dalej wył i walił piąstkami o plecy Tayira.
— No już cii, uspokój się. — pocieszał go Tayir, ale Ketu wydarł się na całe gardło:
— Płynie wielki niczym świat! Zniszczy wszystko w swej podróży!
— Nie krzycz tak! Obudzisz pół miasta. — Tayir zaczął schodzić ze sterty książek co było mocno problematyczne trzymając na rękach szamoczące się dziecko. Ostatecznie zbiegł z górki i zatrzymał się przy ścianie. Postawił Ketu na ziemi i ukucnął przed nim. Chłopiec oglądał się za siebie, dalej chlipiąc pod nosem.
— Nie możesz tak uciekać, słyszysz?
— Nie oddycha i nie żyje! — krzyknął zanosząc się szlochem. — Kształtem jest jak to, co pływa.
— O czym ty mówisz, młody?
— Ja muszę! — Ketu podskoczył kilka razy w miejscu nie mogąc ustać w spokoju. Był teraz pełen dziecięcej niecierpliwości i bezsilności, jakie najczęściej towarzyszyły dzieciom, którym coś zabraniano.
— Wykluczone, wracasz ze mną, bo mama na pewno umiera ze strachu. — Tayir wstał wziął Ketu za rękę i pociągnął za sobą.
Gdy wyszli z budynku chłopiec się trochę uspokoił, a im dalej od biblioteki tym zdawał się wracać dawny Ketu. Szedł żwawo trzymając się Tayira jakby zapomniał co robił albo obudził się z transu. Tayir zaprowadził go do domu, gdzie w drzwiach na schodach siedziała załamana Pinna.
— Mama! — krzyknął chłopiec, a ona podniosła głowę i gdy tylko zobaczyła syna zalała się łzami i uściskała chłopca.
— Znalazłem go w porcie. — Nie chciał mówić Pinnie jak Ketu zachowywał ani gdzie był, dziewczyna już i tak wyglądała na załamaną. Wstała teraz z dzieckiem na rękach i podeszła kłaniając mu się prawie do ziemi.
— Dziękuję, panie. Nie wiem co bym bez ciebie zrobiła. Przepraszam, że wyciągnęłam cię w środku nocy, tak mi wstyd. — znów załkała, a Tayir pokręcił głową i pogładził po ramionach.
— Idź odpocznij, nie przejmuj się tak, chłopak jest cały i zdrowy. — pchnął ją w kierunku domu, a ona posłusznie poszła. Ketu pomachał Tayirowi, gdy skrzyżował z nim wzrok, a chłopak pogroził malcu ostrzegawczo palcem. Ketu zarumienił się i wczepił w matkę jak pijawka, ukrywając twarz w jej włosach. Tayir uśmiechnął się do siebie, po czym odwrócił na pięcie i wrócił do zamku.
_________________________________________
Zapraszam na moje social media:
Jeśli zechcecie mnie wesprzeć, kupcie moje książki, linki w bio na Wattpadzie.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro