p r o l o g
Minori z reguły zaliczała się do tych żywiołowych osobowości.
Każdy ją znał i ona znała każdego, choć od podszewki wyglądało to tak, że nie wiedziała nawet zbyt wiele o samej sobie. Kroczyła dumnie, z zawziętością dorównującą ciężkości stali, choć jej kroki były przy tym naprawdę lekkie.
Na ogół towarzyszyły jej także przeszkody. Omijała je z równą częstotliwością i gracją, jednak ból wcale nie malał. Prędzej pozostawał i nie chciał odpuścić. Wypalał od środka, w najmniej oczekiwanych momentach, siejąc spustoszenie w jej umyśle, wymazując stamtąd tak przyziemne słowa jak choćby nadzieja.
Nadzieja?
Czym była? Czemu zdawała się tak ulotna i nieznacząca w chwilach, kiedy oboje najbardziej jej potrzebowali?
Minori przez większość swojego życia była pewna, że nie potrzebowała zupełnie nikogo. To stało się jej kolejnym błędem.
Za to Rei był po prostu zagubionym chłopcem. Z wnętrzem opustoszałym jak wiekowa szafa, naprawdę pięknie zdobiona, jednak każdy bał się ją otworzyć w przeświadczeniu, iż rozsypie się na drobne kawałki za sprawą jednego, zwykłego dotknięcia.
Zostawiał drzazgi.
Kaleczył.
Był w kolorach brudnej bieli, szkarłatu i niezauważalnej czerni, która potrafiła przysłonić mu oczy jak gęsty, papierosowy dym, zatruwający płuca. Jego tęcza objawiała się wyłącznie w szarościach.
Niezwykły eksponat do zwykłego podziwiania. Myśli zbyt odległe, a czyny zbyt okrutne, żeby mówić o nich głośno.
Jak dzieci za duże na zapominanie.
Ona działała według siebie, a on według głosów w swojej głowie. Podążali z oczami zamkniętymi na wszystko, co ich otaczało, jednocześnie tracąc kontrolę i zyskując życie w tej duszącej bezradności.
Ale co jeśli ta cała nieświadomość już dawno przestała ich interesować?
Odpowiedź na tak pozornie krótkie pytanie mogłaby zająć trochę więcej niż tę jedną, smutną stronę.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro