「5. Szkarłat zdobiący jego dłonie」
– No, Rei-chan, ile moja śliczna dziewczynka zdobyła dziś punktów?
Big Madam zabrała się za otwieranie kłódki. Było ciemno. Pęk kluczy niemiłosiernie dźwięczał w jego uszach. Juuzou. Co się stało z Juuzou?
Bał się. Nie chciał być sam.
Nie t e r a z. Nie tutaj ani nigdzie indziej.
To wszystko przychodziło tak fałszywie, tak nienaturalnie. Jakby zasypiał, ale wciąż widział. Jakby wynaturzał siebie, zastępował innym ja, które otulało go pajęczym kokonem. Kto był pająkiem, a kto motylem? Do kogo należało prawo istnienia? Kto popełnił błąd w tej grze?
Rei wyrzucał same zera. Jego kości zawodziły, jeszcze nie pękły. Nie mógł ruszyć się z planszy.
Ach, to tylko pasy.
– Całe sto, mamo. Sto! – Roześmiał się owładnięty histerią.
A po chwili poczuł palącą ekscytację, jakby tylko czekał na to, co nastąpi za moment. Widział narzędzia, widział mamę wesoło podskakującą przy wypełnionym nimi stole, czuł jak jego ciśnienie dorasta do niewyobrażalnej skali, a myśli pulsują boleśnie w ostatkach świadomości. Stukot obcasów. Zacisnął zęby i-
Och.
No tak.
Zjawiał się zawsze, kiedy trzeba. Wybawca znikąd. Zabierał ze sobą ból, którego nie można dźwigać w pojedynkę. W końcu był jedynym, który go nie zostawi, prawda? To proste jak rozprucie pluszowego misia. Człowieka. Misia?
Wszyscy byli takimi samymi bestiami, ta myśl niesamowicie go rozbawiła.
Gdy mama nagradzała jego ciężką pracę, śmiał się tak, że ledwo starczyło mu tchu. Śmiał się tak, że w końcu poleciały mu łzy. Wszystko zlało się w jedno, hałas był ciszą, biel czernią, a powolna agonia namacalną rzeczywistością.
Dźwięk jego tragizmu wciąż niósł się po martwych ścianach podziemi. Nikt nie słyszał. Nikt nie słyszał. NIKT NIE SŁYSZAŁ. CZEMU NIKT NIE–
Otworzył oczy.
Serce biło mu zbyt szybko, a nieprzyjemnie rażące promienie słoneczne, niemal złośliwie tańczyły na jego bladej twarzy. Chyba miał jakiś sen. Nie pamiętał. [nie chciał pamiętać] Zmarszczył brwi i próbował zakryć się rękami, najwyraźniej nadal błądząc po granicy wygodnej nieświadomości. Słońce okazało się nieustępliwe, ale ostatecznie był w stanie je zignorować, by zostać w łóżku chociaż przez chwilę.
Jego dłonie delikatnie sunęły po pościeli. I nie miał już pewności co jest snem, a co koszmarem.
Szósta rano.
Czuł się tak daleki i przepełniony głuchymi błaganiami, że starał się rozmyślać o czymś minimalnie weselszym. Albo tak melancholijnym jak ten sufit w jego pokoju, na który teraz patrzył. Brudna biel.
Westchnął kiedy zorientował się, że to dopiero początek tygodnia. Nie zamierzał nawet udawać, że interesuje go chodzenie do szkoły. Na przekór tym wszystkim nauczycielom starającym się wbić mu do głowy, że mimo wszystko to wciąż jego obowiązek. Dlaczego? Czy natrętne spojrzenia i nagminne uwagi rzucane mu jak kłody pod nogi też były jego obowiązkiem?
Bzdurne matematyczne równania czy podręcznikowe formułki to nie odpowiedzi ani na tę parszywą pustkę w środku, ani nic mniej czy bardziej istotnego.
Podniósł się więc z łóżka i zasłonił rolety i tak już przyzwyczajony do brodzenia w wiecznych ciemnościach. Zamierzał spędzić ten dzień na dworze, chociaż w jego pokoju nie znajdowało się nic, czego by nie lubił. Ta ciasna przestrzeń o dziwo zdołała pomieścić w sobie łóżko, trochę podstarzałe i obdrapane po brzegach biurko oraz kilka szafek. Nie bywał u innych, ale podejrzewał, że każdy pokój wygląda tak samo, zresztą, nie było to teraz ważne. W myślach krążyły mu słowa niejakiej Minori, do których wciąż miał mieszane uczucia.
Spędził zdecydowanie za dużo czasu w miejscu oderwanym od świata, ale mimo to i tak był świadomy, że jedna osoba nie sprawi cudu, nawet jeśli zdawała się tak perfekcyjna w swoich przekonaniach. Niemożliwe rzeczy pozostają niemożliwe. Ostatecznie Minori była tylko kimś kto okazał mu chwilowe zainteresowanie, nic więcej. Z życia opierającego się na złudzeniach nigdy nie przychodzi nic dobrego. W tym paskudnym świecie można ufać tylko sobie.
Przecież ludzie nudzą się tak szybko, prawda?
Na swojej drodze już miał okazję spotkać człowieka, który wydawał się trochę inny niż pozostali i może nawet dobry, co z ust Juuzou mogło być naprawdę odważnym stwierdzeniem. A później po prostu zniknął. Zostawiając go w tym smutnym miejscu bez żadnych odpowiedzi podanych na tacy, której, chcąc nie chcąc, oczekiwał.
Yukinori Shinohara.
Jedno z niewielu nazwisk, które w ogóle zapamiętał. Wszyscy byli dla niego praktycznie jednym i tym samym, ale ten mężczyzna miał w sobie coś dziwnego, czego Suzuya jeszcze nie potrafił zrozumieć. W przeciwieństwie do reszty dorosłych nie patrzył na niego tymi oczami, ani nie silił się na sztuczny uśmiech, skrywając za nim odrazę.
Jednak mimo to, dla Rei'a szczerzy ludzie wtedy nie istnieli. Wszyscy byli mili dla siebie nawzajem, a on egzystował gdzieś daleko poza tą całą tandetną sferą uprzejmości. Nie próbował tego zmieniać.
Przecież to nie tak, że w ogóle lubił towarzystwo kłamców.
~*~
Oślepiające światła. Nadgarstki wolne od łańcuchów.
Dłonie zdolne do grzechu.
Oklaski rozbrzmiewały w całej sali, ale w jego głowie grała zupełna pustka przeplatana echem głosów, których nie znał. Uporczywy pisk. Zamrugał szybko, kiedy obraz zaczął się rozmywać i chwycił jedną ze swoich zabawek. Po raz kolejny dał upust tłumionym emocjom. Cień satysfakcji niemal przeszył jego wychudzone ciało niczym tępy sztylet, którym teraz pozbawiał życia swoją kolejną ofiarę. Krew była wszędzie. Widział ją przed oczami. Przesiąkała go gdzieś głębiej i wiedział, że ten metaliczny zapach będzie go ścigał aż do śmierci.
Rei już nie szukał odpowiedzi.
Nie był już na tyle żywy, by martwić się o swoje nieznaczące życie. Ani tym bardziej, by znaleźć sens tego co go spotkało.
W pewnym momencie światło zgasło, a publiczność szybko zrozumiała, że to wcale nie część okrutnego spektaklu. W całym budynku rozległ się niewyobrażalny huk, Rei miał wrażenie, jakby zatrzęsło się wszystko aż po same fundamenty. Z każdej strony dobiegały go krzyki. Do środka przedarli się nieznani mu dotąd ludzie w białych płaszczach. Mieli ze sobą bronie, których jeszcze nigdy nie widział (a udało mu się przetestować wiele), więc zaczął podejrzewać, że to kolejne prześladujące go od czasu do czasu zwidy. Choć przytłumiony wrzask i dźwięk łamanych kości zdawał się aż nazbyt realny.
Entuzjastyczny wiwat sprzed paru minut przerodził się w paniczne okrzyki pełne bólu i cierpienia, ghoule wypadały zza barierek okalających jego scenę, roztrzaskując się na twardej posadzce jak porcelanowe figurki.
I wtedy poczuł się tak otoczony śmiercią, że nie mógł zrobić nawet kroku.
Nikt po niego nie wrócił. Nikt nie martwił się chłopcem, który został samotnie w tym teatrzyku jak kukiełka wypuszczona z rąk swojego pana. Skazany na podzielenie tego samego losu co pozostali. Rozglądał się, nie rozumiejąc całej sytuacji. Szamotanina rozgrywała się na trybunach, więc ze swojego punktu obserwacyjnego, czyli środka sceny, był całkiem bezpieczny. Początkową myślą była ucieczka, ale przejścia oddzielające korytarze od ogromnej auli zostały już dawno zamknięte. Wiedział o tym chociażby dlatego, że kiedyś za wszelką cenę próbował przez nie uciec.
Mama była wtedy zła, tak bardzo zła...
Jednak teraz jej tu nie było. A więc spuścił głowę i kątem oka zerknął na wyjście, jakby sama Big Madam zaraz miała ukazać się przed nim i zbesztać go za tak karygodne zachowanie. Przypomniał sobie ostatni raz, kiedy-
Nie, nie miał teraz na to czasu. Zanim się obejrzał wszystkie głosy powoli ucichły, a gęsty pył przestał zasłaniać mu wszystko dookoła. Właśnie wtedy pojawił się On. Wysoki człowiek w białym płaszczu, pierwszy który w ogóle zwrócił na niego uwagę w tym całym zamieszaniu. Rei po prostu stał, cały sparaliżowany, nie mając jakiegoś lepszego pomysłu na to co powinien powiedzieć lub też zrobić. Był zaledwie kilka kroków od swojej martwej ofiary.
Jeden z mężczyzn już chciał się na niego rzucić, myśląc iż chłopiec jest zwykłym niedobitkiem, ale został powstrzymany pewnym gestem ręki.
– Zaczekaj. Nie mamy pewności czy to ghoul. – Inspektor przez chwilę czujnie przyglądał się chłopcu spod przymrużonych powiek, jakby samym wzrokiem potrafił stwierdzić czy jest jeszcze na tyle ludzki, by móc nazywać go człowiekiem.
Rei najpierw spojrzał na nich, a później na ostrze, które trzymał w swojej dłoni. I uśmiechnął się. A był to uśmiech tak nieoczekiwany i łamiący serce, że mógł należeć tylko do kogoś takiego jak on.
Następnym co pamiętał, choć już przez mgłę, był fakt, że go stamtąd zabrali. Nie miał pojęcia, co się dzieje, szarpał się z całych sił i chyba nawet kogoś przy tym zranił, więc podali mu silne leki uspokajające, żeby przed przyjazdem do szpitala dokonać chociaż powierzchownej obserwacji i opatrzenia niezagojonych ran. Później przed oczami jawiła mu się tylko gęsta czerń, jakby zemdlał, ale wciąż słyszał cały ten szum dookoła. Obudził się dopiero wraz z oślepiającym światłem, gdy–
– Rei, znowu tu siedzisz? – znajomy głos Kurony wybudził go z chwilowego transu.
Od razu przypomniał sobie, że już południe i bliźniaczki musiały wracać tędy z lekcji. Uśmiechnął się do nich, ale nie przerwał zajęcia, które ostatnimi czasy mógł określić swoim ulubionym.
Mrówki. Było ich tak wiele - skupiska, kolonie, a on, pozostając sam, wciąż miał nad nimi ogromną przewagę. Lubił to uczucie.
– Nashiro i Kurona? Dzień dobry! – Przywitał się, spoglądając na nie w górę.
– Nie było cię na zajęciach. Zabrałeś coś Minori? W kółko pytała o ciebie instruktorów. – Kurona zaczęła trochę oskarżycielsko, ale opamiętała się gdzieś w połowie zdania. To nie tak, że w ogóle miała jakieś podejrzenia.
– Minori? – Zdziwił się. Nie przypominał sobie, żeby planował jej coś ukraść.
– Kuro, to i tak nie nasza sprawa, lepiej już wracajmy. Wygrałam ostatnią rundę, więc nie zapomnij co mi obiecałaś! – Obie zachichotały, a Rei zastanawiał się jakie to uczucie, dzielić z kimś swoje myśli i sekrety.
Odeszły chwilę później, zostawiając go w typowym dla niego zamyśleniu.
Zapatrzył się w dal i pomyślał, że kiedy w końcu stąd wyjdzie, chciałby zrobić coś, co sprawi, że jego życie nie będzie podobne do tej smętnej ziemi, z której otrzepywał dłonie.
Chciałby mieć pewność, że nie zginie w tłumie tych wszystkich mrówek.
.
.
.
a/n
Wracam po sporej przerwie, jeej~
Powyższy rozdział pisało mi się zdecydowanie najdłużej, chyba ze względu na treść, którą chciałam oddać jak tylko mogłam i poprawić po pierwszej publikacji, bo dużo rzeczy jakoś mi się tam nie zgadzało. W sumie... Myślę, że chciałam tym głównie pokazać jak piekło, które przeżył, przez całe życie wracało do niego we wspomnieniach [nawet w re, chociaż może tam szczególnie] i jak wyprano z niego wszelkie wartości, do tego stopnia, że traktował własne istnienie z jakąś taką obojętnością [no, pewnie wiecie o którym cytacie z mangi mowa, boli mnie cholernie].
Btw, nie lubię faktu, że posłużyłam się sceną z anime we fragmencie z Shinoharą, ale z drugiej strony utkwiło mi to w pamięci i chciałam o tym napisać, więc... tak.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro