Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 9

Zegar stojący w Westminsterze wybił czternastą, a było to doskonale słyszalne w całym Londynie.

Siedziałam z założonymi rękami na jakiejś beczce, załadowanej na przyczepę. Plecami do mnie siedziała Evie wraz z Jacobem, którzy usiedli na miejscu woźnicy. Założyłam nogę na nogę, przyglądając się przydrożnym sklepom, pubom i innego rodzaju przybytkom mniej lub bardziej znanych ludzi. Oparłam się o deski dzielące mnie od bliźniaków, ale kiedy poczułam przez warstwy materiałów, iż dotknęłam pleców Frye'a, odskoczyłam od niego i wyprostowałam się jak struna, mając wrażenie, że dopóki nie dojedziemy na miejsce, to nie mogę liczyć na choćby chwilę oparcia się.

- Nie mogę uwierzyć, że komuś ukradłeś to wszystko - rzuciła z wyrzutem Evie po raz kolejny w ciągu ostatnich piętnastu minut.

- Nam było bardziej potrzebne. - Dałabym sobie odciąć rękę, iż przewrócił oczami. - Poza tym oddamy to.

- Jacob, ale...

- Ćśśś, droga siostrzyczko. - Położył jej dłoń na usta. - Przecież gonili nas Nędznicy. Chciałem ich unieszkodliwić, ale ty kazałaś nam uciekać.

Zdjęła rękę brata z twarzy, gromiąc młodego mężczyznę wzrokiem.

- I ten jeden raz postanowiłeś się mnie posłuchać?

Odwróciłam się niemal całkowicie w kierunku bliźniaków, którzy kłócili się w najlepsze. Pokręciłam głową. Jacob faktycznie przesadził, porywając czyjąś własność, ale gdyby Evie pozwoliłaby nam ich po prostu stłuc, to nie musielibyśmy uciekać a przede wszystkim porywać ładunku.

Westchnęłam.

- Macie zamiar dalej się tak kłócić? - zapytałam twardo.

- Nie powinniśmy brać tego ładunku, to czyni nas złodziejami. - Evie stanowczo machnęła ręką.

- W porządku. Zaraz po odwiedzeniu pana Bella zwrócimy ładunek. Nie jest nam ani trochę potrzebny. - Wzruszyłam ramionami, odwracając głowę z powrotem przed siebie. - Szybko załatwimy to co trzeba i odwieziemy na miejsce. Nie widzę problemu.

- Wy oboje nigdy nie widzicie problemu - burknęła pod nosem Evie.

Przewróciłam oczami, opierając łokcie o kolana. Jacob westchnął cicho. Spojrzałam na niebo, które zakrywały pojedyncze białe chmurki.

Przy najbliższym skrzyżowaniu kazałam skręcić Jacobowi w lewo, a już niecałe dziesięć minut później wysiedliśmy przed pracownią Alexandra. Jacob chciał już otworzyć drzwi, kiedy Evie powstrzymała brata, łapiąc go za ramię. Zrobiła z ust dzióbek i spojrzała na ziemię, zastanawiając się nad czymś.

- A co jeśli nie zechce uwierzyć, że nie jesteśmy od Henry'ego? Albo jeśli stwierdzi, że jesteśmy od templariuszy? W końcu zna Veronicę - odezwała się w końcu.

- O tym nie pomyśleliśmy... - przyznałam.

- Wtedy pójdziemy po Greena. Proste. - Wzruszył ramionami Jacob, otwierając drzwi.

Wszedł do środka. Ja z Evie wymieniłyśmy szybkie, lekko zaniepokojone spojrzenia. Westchnęłam i wskazałam jej ręką wejście, aby ją przepuścić przodem. Ona tylko zrobiła jakby zirytowaną minę i wkroczyła do środka. Miałam cichą nadzieję, że była zła na Jacoba, nie na mnie.

Kiedy weszłam za asasynką, momentalnie usłyszałam cichy jęk i jakiś chrzęst. Wyprzedziłam Evie oraz będącego na przodzie Jacoba. Mężczyzna był czymś zajęty. Odchrząknęłam, kiedy Alexander przez dłuższą chwilę nie zwracał na nas uwagi.

- Dzień dobry, panie Bell. Przepraszamy, że przeszkadzamy, ale mamy bardzo ważną sprawę.

Mężczyzna odwrócił się w naszym kierunku, mierząc nas wzrokiem.

- A tak, dzisiaj dostarczono mi wiadomość. Henry napisał, że przybędzie do mnie trójka jego ludzi. Nie sądziłem jednak, że w tym uczestniczyć będzie również Veronica Thorne, której ludzie dwa miesiące temu próbowali mnie sterroryzować na jej oczach.

Zmrużyłam oczy i skrzywiłam się. Po chwili podrapałam się po głowie, robiąc minę zbitego psa. Nie mogłam nic zrobić. Rozkaz to rozkaz. Albo on, albo ja. Teraz było mi trochę głupio z tego powodu.

- Veronico...? - Spojrzał na mnie Jacob.

- Ja... Naprawdę bardzo mi przykro. Dołączyłam do nich tylko że względu na siostrę, a potem sprawy okropnie się skomplikowały. Gdybym mogła cofnąć czas, nie popełniłabym tego błędu ponownie. Spróbowałabym znaleźć kogokolwiek, kto by mnie zaakceptował. Spróbowałabym założyć rodzinę, tak jak moi rodzice tego chcieli, ale nigdy, przenigdy, nie dołączyłabym do nich ponownie - mówiłam, czując narastającą gulę w gardle.

- Panno Thorne... - Alexander chciał coś powiedzieć, ale powstrzymałam go gestem dłoni.

- Teraz jestem z nimi. - Spojrzałam na bliźniaków, którzy wpatrywali się we mnie z wyczekiwaniem. - I teraz tylko to się liczy. W końcu czuję, że robię coś w porządku, ale... musisz nam pomóc. Jacob, możesz mi podać wyrzutnię?

Jacob wyciągnął z kieszeni płaszcza wyrzutnię lin, którą odebrał po śmierci Kaylockowi. Uśmiechnęłam się delikatnie i podziękowałam skinięciem głowy, kiedy podał mi urządzenie do rąk.

- Jacob wraz ze swoją siostrą, Evie Frye, znaleźli to. - Uniosłam urządzenie trochę wyżej. Należało do Rexforda Kaylocka. Teraz jest zepsute, potrzebujemy pańskiej pomocy. Bylibyśmy bardzo wdzięczni, gdyby pomógł nam pan z tym - uśmiechnęłam się smutno.

Mężczyzna wziął urządzenie do rąk, a raczej ręki, bo drugą miał czymś unieruchomioną. Obejrzał je dokładnie, a potem zaczął grzebać w tym śrubokrętem.

- Obudowa jest trochę uszkodzona - stwierdził, po chwili. - Ale mówię wam, takie coś przydałoby się nam przy wymianie bezpieczników przy Big Benie. - Zaśmiał się cicho.

- Jak dobrze pamiętam, pan Alexander instaluje nową linię telegraficzną dla jakiegoś stowarzyszenia, do którego należy Henry - wyjaśniłam szybko. - Prawda?

- Tak, dla Stowarzyszenia Prasy Niezależnej - uśmiechnął się życzliwie, jakby zapomniał, że przy początkach mojej "kariery" w Zakonie kazałam Nędznikom trochę go uszkodzić. Było to jeszcze wtedy, gdy ślepo wierzyłam w dobro niesione przez templariuszy. - Gdyby udało mi się naprawić bezpieczniki łączące linie niezależne z Big Benem, pozycja firmy telegraficznej Starricka znacznie by osłabła - powiedział. - Mamy jednak pewne trudności, które aktualnie nam na to nie pozwalają. - Poruszył dłonią tej unieruchomionej ręki.

Ciekawiło mnie, czy ta ręka to była robota jego i wynalazków, w które się bawił, czy może jacyś nieproszeni goście próbowali coś na nim wymusić. Normalnie bym zapytała, ale w tej sytuacji, gdy to ja byłam tą złą, wolałam się nie wtrącać. Sprawa między nim a mną była dość delikatna, a nie mogłam pozwolić, żeby zraził się również z jakiegoś powodu do Evie czy Jacoba, którzy nie byli niczemu winni.

- Zrobione - powiedział w końcu Alexander. - Usunąłem zbędny mechanizm, aby pasował do pańskiego karwasza - wyjaśnił mężczyzna, zbliżając się do Jacoba.

Pan Bell oddał asasynowi wyrzutnię, na której Frye'owi wręcz zaczęły się świecić oczy z zachwytu. Na pierwszy rzut oka doskonale było widać, że ten pewny siebie dupek jest zauroczony owym urządzeniem...

- Dziękuję. Od razu pójdę przetestować. - Jacob uśmiechnął się szeroko, zaczynając majstrować przy rękawicy.

- Jacob, poczekaj. - Evie uniosła rękę, powstrzymując Jacoba przed dalszymi próbami przymocowania mechanizmu do rękawicy. - Panie Bell, proszę pozwolić, że pomogę z bezpiecznikami.

- Nie jestem człowiekiem zbyt dumnym, aby odmówić takiej propozycji, panno Frye. Możemy ruszać od razu!

Evie podeszła do Jacoba i wydarła mu z rąk wyrzutnię. Ten tylko zdążył rzucić ciche "hej" i spiorunować siostrę wzrokiem.

- Ja to wezmę - uśmiechnęła się wrednie asasynka.

Pokręciłam powoli głową, krzyżując ramiona. Pod moim nosem pojawił się mały uśmiech, który miał pokazywać, że szczerze bawi mnie ta sytuacja. Jacob był pewien, że pobawi się nową zabawką, a siostrzyczka musiała mu ją zabrać prosto sprzed nosa. Troszeczkę kojarzyło mi się to ze mną i Lucy. Często zabierałam rzeczy, które należały do niej.

Alexander zaoferował się, że pomoże Evie przy przytwierdzeniu urządzenia do karwasza, a ona grzecznie przyjęła pomoc.

- Chodź, ty biedaku. Skoro oni są zajęci, to my pojedziemy oddać to, co zabraliśmy. - Poklepałam Jacoba po ramieniu.

- A-ale ona mi zabrała moją wyrzutnię - powiedział, wpatrując się w siostrę z zazdrością i smutkiem wymalowanym na twarzy.

- Panie Bell! - rzuciłam, zanim ten zdążył wyjść. - Chodzi o to, że ja razem z Jacobem musimy szybko coś załatwić. Dlatego radziłabym zamknąć pracownię, a my wyjdziemy - uśmiechnęłam się delikatnie. - Jak tylko skończymy, co mamy skończyć, wrócimy - dodałam.

- Jasne, nie ma problemu, panno Thorne.

***

Siedziałam obok Jacoba na miejscu woźnicy skradzionego ładunku. Postanowiliśmy wspólnie, że to właśnie Frye przejmie lejce. Chociaż to wyglądało bardziej tak, że ten idiota się uparł, więc w końcu odpuściłam. Jak to mawiała moja matka "Veronico, zawsze ustępuj głupszym". Prawie mnie to zabiło, kiedy to Jacob o mały włos nie wjechał w jakiś budynek, ale no cóż...

- Ronnie? - zaczął Jacob, spoglądając w moją stronę.

- Serio? Nie możesz mówić do mnie po prostu "Veronica"? - Przewróciłam oczami. - Co chcesz?

- O co chodziło ci z tym zaakceptowaniem przez mężczyznę?

Spojrzałam na niego zdziwiona. Serio z całego mojego wywodu zwrócił uwagę właśnie na ten fragment? Musiał zwrócić uwagę na rzecz, przez którą dwóch potencjalnych narzeczonych mnie odrzuciło? Cholera... Dawno o tym wszystkim zapomniałam. Nigdy nie powracałam myślami do tego, że nie jestem jak każda inna zdrowa kobieta. Brakowało mi czegoś, czego wymagano od młodych kobiet w tych czasach. Czegoś, co mogłoby zwiastować, iż mogę założyć normalną rodzinę. Dlatego zaręczyny zostały odrzucone dwa razy, chociaż wtedy nie narzekałam na to, bo nie chciałam wyjść za mąż. Niedługo po tym poszłam drogą siostry, gdzie nikt nie mógł się do mnie przyczepić, że nie mam partnera, a ja całkowicie o tym wszystkim zapomniałam.

- To chyba nie twoja sprawa, nie sądzisz? - spytałam, odwracając wzrok.

- Ale...

- Jacob, są sprawy, które nie powinny cię obchodzić i to jest właśnie jedna z nich, dobra?! - wybuchnęłam.

Spojrzałam na ulicę. Ludzie zaalarmowani moim krzykiem zaczęli oglądać się za nami oraz ładunkiem, który wieźliśmy. Przeklęłam w myślach. Czułam, że mam już tego wszystkiego zdecydowanie za wiele na głowie, choć myślałam, że większość już ogarnęłam.

Zwiesiłam głowę, rozchylając odrobinę szerzej nogi i opierając łokcie o kolana.

- Przepraszam, j-ja... ostatnio czuję się trochę zagubiona. Przez długi czas sądziłam, że wszystko, co robię dla Zakonu, jest jak najbardziej właściwe. Sądziłam, że robię dobrze. Tymczasem krzywdziłam tak wiele istnień, które niczemu nie zawiniły... - Spojrzałam na jasne niebo. Dzisiaj o dziwo była naprawdę ładna pogoda. Nie pogardziłabym, gdyby częściej taka była. - Teraz niby jest lepiej, ale nic nie będzie takie, jakie powinno, dopóki Starrick wciąż jest na szczycie. - Spojrzałam na Jacoba.

- To nie będzie trwało zbyt długo. Zadbam o to - uśmiechnął się ciepło, jakby chciał mnie pocieszyć. - I... wcale nie musisz mi mówić. Jeśli nie chcesz, zrozumiem to. Po prostu, skoro nie chcieli cię zaakceptować taką, jaką jesteś, to musieli być prawdziwymi głupcami.

- Serio tak uważasz? - uśmiechnęłam się blado.

Pokiwał głową.

- Zasługujesz na kogoś, kto będzie cię kochał niezależnie od tego, jaka czasem potrafisz być. Powinien cię kochać za to, że jesteś sobą. Poza tym musieli być też ślepi, skoro odrzucili cię.

Muszę przyznać, że Jacob trochę mnie zaskoczył. Pod warstwą zbyt pewnego siebie dupka, który jest zapatrzony w siebie i swoje zasługi, krył się gość, z którym nawet dało się na poważnie porozmawiać. Kto by pomyślał, że wielki Jacob Frye mógłby nie być choćby przez moment zarozumiały i szarmancki aż do bólu?

- Pokochałbyś kobietę, która nie mogłaby dać ci rodziny? - zapytałam po chwili milczenia.

Zrobił z ust dzióbek i zaczął myśleć nad odpowiedzią, wpatrując się w ulicę przed nami. "Jeszcze kilka ulic i będziemy na miejscu", pomyślałam.

- Sądzę, że tak. Oczywiście, że tak. Dziecko... Dziecko zawsze można przygarnąć, wiele dzieci teraz traci rodziców, wiele z nich nie ma prawdziwego dachu nad głową. Ważne, żeby wychować je z właściwą osobą - odrzekł Jacob, uśmiechając się pod nosem.

Czyli jednak potrafił zrozumieć więcej, niż mogłoby się zdawać.

Miałam już się odezwać. Podziękować mu za te parę wymienionych zdań, ale przeszkodził mi huk wystrzału. Schyliłam się odruchowo i obróciłam, aby zauważyć kto nas atakuje. Jak szybko się okazało, byli to Nędznicy. Pisnęłam cicho, gdy kolejna kula przecięła powietrze.

- Jacob, to Nędznicy! - rzuciłam, łapiąc go za ramię.

- Szlag! - krzyknął. - Zrób coś z nimi, ja muszę prowadzić.

- Co ja niby mam zro...? - nie dokończyłam, bo asasyn wepchnął mi do rąk swoje dwa pistolety, które zawsze przy sobie nosił.

Kiwnęłam tylko głową na znak, że rozumiem. Złapałam pewnie obie bronie i wskoczyłam na ładunek znajdujący się na tyłach. Wymierzyłam bronią w konie ciągnące powóz Nędzników, ale jeden z przeciwników wystrzelił raz jeszcze i nie zdążyłam oddać przed nim strzału. Spróbowałam zrobić unik, ale kula zdołała utknąć w moim prawym udzie. Przeklęłam głośno, strzelając na oślep.

- Pieprzcie się, sukinsyny! - krzyknęłam, kiedy to pocisk wystrzelony przeze mnie zdołał się wbić w ramię Nędznika.

Wystrzeliłam po raz kolejny, ale chybiłam i trafiłam w drewno powozu. Obolała noga sprawiła, że myślałam tylko o tym, żeby pozabijać tych śmieci, dlatego zacisnęłam zęby i wystrzeliłam z drugiej broni. Krzyknęłam do Jacoba, aby przyspieszył, a ten po raz kolejny uderzył konie lejcami i rzucił, że się stara. Ale, do jasnej cholery, kazałam mu przyspieszyć a nie się starać!

Do oczu wlatywały mi luźne kosmyki, które zdołały się uwolnić z koka, którego dzisiaj z rana zrobiłam. Do tego muchy i inne głupie owady wlatywały mi na twarz. W głowie kręciło mi się, a ja chwiałam się co chwilę przez prędkość, z jaką pędziliśmy przez miasto.

Wystrzeliłam raz jeszcze, celując w konie. Powóz Nędzników wjechał na chodnik, kiedy to jedno z dwóch zwierząt dostało w nogę, a towarzyszyło temu rżenie pełne bólu i cierpienia. Zwierzę padło na bruk, a powóz wciąż gnał przed siebie przez drugiego konia ciągnącego pojazd, nad którym mężczyźni stracili panowanie. Znacznie zwolnili, a ja oddałam drugi strzał, który tym razem trafił idealnie w głowę prowadzącego.

Schowałam bronie i zeskoczyłam na miejsce woźnicy tuż obok Jacoba. To był mój błąd. Obolała od postrzału noga od razu dała o sobie znać. Bolała jak diabli! Rozpięłam szybko płaszcz.

- Co się stało? - zapytał Jacob, spoglądając to na mnie, to na drogę.

- Dostałam w nogę! - syknęłam.

Rozpięłam dwa pierwsze od dołu guziki i złapałam za biały materiał. Pociągnęłam z całej siły, a nitki łączące się ze sobą momentalnie puściły. Przyłożyłam kawałek koszuli do miejsca postrzału i zawiązałam go najmocniej, jak tylko potrafiłam, wykonując na końcach materiału supeł. Jęknęłam cicho z bólu, jaki mi to sprawiło, ale próbowałam przenieść te myśli na dalszy plan. Najważniejsze było to, żeby nie stracić zbyt wiele krwi. Dla pewności przyłożyłam rękę do miejsca postrzału.

- Cholera, zawsze wszystko musi się komplikować - warknęłam cicho, uderzając ręką w twarde siedzenie.

- Spokojnie, Ronnie, za chwilę doje...

- Wybrałeś najgorsze z możliwych zdrobnień, jakie mogłeś - przerwałam mu, mierząc go wzrokiem.

- Mnie się tam podoba - uśmiechnął się głupio.

- Po prostu jedź. - Wciągnęłam gwałtownie powietrze, kiedy poruszyłam nogą.

Kilka minut później byliśmy już na miejscu. Jacob zeskoczył ze swojego miejsca i błyskawicznie znalazł się przy mnie, aby ściągnąć mnie z wysokości. Złapał mnie w zgięciu kolan oraz za ramię. Zdjął mnie delikatnie i niosąc jak księżniczkę, ruszył przed siebie ulicą. Oparłam głowę o jego pierś i przymknęłam oczy. Szczerze mówiąc, pierwszy raz od dawna poczułam się bezpieczna i o dziwo doświadczyłam tego, będąc niesioną w ramionach przez Jacoba.

***

Jęknęłam cicho, gdy Jacob położył mnie na kanapie w pociągu. Po drodze trochę mi się przysnęło, dlatego teraz byłam odrobinę zaspana. Przetarłam oczy wierzchem dłoni. Spojrzałam w dół, na nogę, w którą dostałam. Kawałek białej jak śnieg koszuli, który jeszcze jakiś czas temu był czysty, teraz cały przesiąkł moją krwią. Rozejrzałam się po całym wagonie, ale nigdzie nie widziałam asasyna, który mnie tu przyniósł.

- Jacob?! - zawołałam, kiedy ból stawał się coraz bardziej upierdliwy.

Jak na zawołanie do wagonu wszedł Frye trzymający w jednej ręce dość sporą miskę z wodą, zaś w drugiej nożyce, czystą ścierkę i bandaże.

- Wybacz, ale nic lepszego nie znalazłem - skrzywił się.

Położyłam dłoń na czole, zasłaniając przy tym oczy przed światłem.

- Trudno.

Jacob zdjął płaszcz i rzucił go gdzieś na podłogę. Miskę z wodą położył na podłodze, a bandaże i resztę potrzebnych mu rzeczy rzucił na kanapę tuż obok moich stóp. Złapał za najbliżej leżący stołek, po czym położył go zaraz przy sofie, na której leżałam. Powoli uniósł mnie i pomógł mi zdjąć płaszcz.

Szybko zdjął mi buty i przeciął nożyczkami przekrwawiony materiał koszuli. Spojrzałam na niego i jakby instynktownie złapałam go za ramię, chcąc dać mu do zrozumienia, żeby był delikatny.

- Coś nie tak, Ronnie? - zapytał, zmarszczył brwi.

- Cholera jasna, Coby, nie nazywaj mnie tak - powiedziałam ostro.

- O nie... Teraz to przesadziłaś. - Zrobił z ust cienką kreskę.

- Do cholery, zaraz mi noga odpadnie, a ty chcesz się teraz kłócić o pieprzone zdrobnienia?! - krzyknęłam.

- Ale to ty zaczę... Nieważne. Rozciąć czy zdjąć ci spodnie? - zapytał ni stąd, ni zowąd.

- Co?

- Rozciąć czy zdjąć ci spodnie?

Zamrugałam szybko.

- Rozcinaj i tak się do niczego nie nadadzą.

Tak jak mu kazałam, tak zrobił, starając się nie pobrudzić moją posoką. Podciągnął rękawy swojej koszuli do góry. Zamoczył ścierkę w wodzie, a potem mocno ją wycisnął i zaczął wycierać mi nogę, aby pozbyć się z niej krwi, uważając przy tym, by nie sprawić mi dodatkowego bólu. Chwilę później spojrzał na mnie współczującym wzrokiem.

- Będzie bolało - ostrzegł, jakbym wcale tego nie wiedziała.

- Po prostu to wyciągnij - powiedziałam, czując, jak pot spływa mi po czole.

Jacob włożył palce do rany, a ja momentalnie poczułam napływającą falę niemiłosiernego bólu. Chciałam krzyknąć, więc zacisnęłam zęby na jednej z dłoni, która nie była zakryta przez rękawicę, zaś drugą rękę zacisnęłam na oparciu kanapy. Łzy napływające do oczu zamazywały mi widok na otaczającą mnie przestrzeń. Przymknęłam powieki, prosząc, aby ten okropny ból minął. Podczas tej ciągnącej się wieki chwili pot z mojej skroni zmieszał się z ciepłymi, wciąż na nowo napływającymi do oczu łzami.

To cierpienie trwało, dopóki Jacob nie wyciągnął pocisku z mojego uda.

- Raczej nie przebił kości, więc masz szczęście - powiedział, biorąc do ręki mokrą szmatę. - Ale zanim rana całkowicie się wygoi, to trochę minie. Strzelam, że przynajmniej dzień bądź dwa nawet sobie nie pochodzisz.

Przyłożył ścierkę do rany.

- Świetnie... - mruknęłam. - Coby...

- Tak, Ronnie? - Nachylił się bliżej do mojej twarzy.

- Dzięki, gdyby nie ty... to wszystko mogłoby skończyć się zupełnie inaczej. - Uśmiechnęłam się z wdzięcznością i wyciągnęłam rękę w kierunku Jacoba. Potargałam mu włosy, rozrzucając je we wszystkie strony i tym samym niszcząc jego fryzurę. - A teraz wybacz, jestem trochę... - ziewnęłam - śpiąca. Jeśli pozwolisz, to prześpię się chwilę.

- Jasne, należy ci się, Veronico. Ja tutaj będę, jeśli coś by się działo. Poza tym muszę jeszcze doczyścić ranę i obandażować ci nogę.

- Jeszcze raz ci dziękuję - uśmiechnęłam się lekko. Czułam, że powoli odpływam, pomimo bólu, który wciąż czułam w udzie.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro