Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 8

Otworzyłam drzwi na dwór, przez co od razu uderzył we mnie zimny wiatr. Mogłoby się wydawać, że pragnął mnie wepchnąć z powrotem w głąb budynku, nie chcąc, abym wyszła na wicher, który panował na zewnątrz. Ciemne, deszczowe chmury zasłoniły słońce, które jeszcze parę chwil temu grzało przyjemnie na dworze, sprawiając, że pomimo godziny dobijającej dopiero do trzynastej, było dość ciemno. Ogółem to zapowiadało się na niezłą ulewę i nie za bardzo mi się to podobało, bo chciałam jak najszybciej wrócić do pociągu.

- Co za beznadziejna pogoda - stwierdziłam, rozkładając czarny parasol.

Nie przemyślałam jednak tego, że wichura panująca na dworze porwie moją parasolkę. Zanim się obejrzałam, wylądowała po drugiej stronie ulicy. Wymamrotałam parę przekleństw, myśląc, jaką trzeba być idiotką, żeby coś takiego zrobić.

- No pięknie... - mruknęłam, widząc jak parasolka ucieka prostą drogą w stronę Tamizy.

- Nie możemy przeczekać deszczu w twoim mieszkaniu? - spytał Jacob, który nawet nie wystawił jeszcze ręki za framugę drzwi wyjściowych.

Odwróciłam się w kierunku mężczyzny, niosącego mój bagaż. Uśmiechnęłam się lekko, może nawet trochę zachęcająco, narzucając kaptur na głowę. Chciałam, jak najszybciej wyjść z tego mieszkania i znaleźć sobie jakieś nowe. Z dala od Lucy i jednocześnie jak najdalej od Frye'a. Poza tym nie miałam zamiaru zostać z Jacobem w jednym pomieszczeniu ani sekundy dłużej! To, czego się dopuścił dzisiejszej nocy oraz ranka, nie powinno było mieć miejsca.

Chociaż nie ukrywam, że trochę mi się to podobało...

- Nie, nie możemy - oznajmiłam. - Musimy jak najszybciej wyjść, zanim ktokolwiek z informatorów templariuszy nas zobaczy.

Przewrócił oczami.

- Jakoś wcześniej się tym nie przejmowałaś...

- Wtedy byłam Elizabeth Scott i miałam na twarzy maskę! Teraz to co innego - powiedziałam może odrobinę zbyt ostro.

- Ale to nie znaczy, że mamy zmoknąć i ma nas przewiać - warknął. - Mój Boże... Zaczynam chyba mówić jak Evie.

- Ale mieliśmy tam dzisiaj wrócić! - rzuciłam, ale za chwilę zdałam sobie sprawę, że to miało wyglądać trochę inaczej, więc szybko poprawiłam się: - Znaczy... Wrócić to mieliśmy już wczoraj... Jacob, ona nas zabije, jak nie wrócimy.

- Zabije nas też, jeśli wrócimy chorzy.

Czemu on tak często musiał mieć rację?! Czemu tak wiele musiało iść po jego myśli?!

- No dobra. Niech ci będzie - odpuściłam, krzyżując ramiona na piersiach.

Szybko zamknęłam drzwi na dwór i wymijając Frye'a, ruszyłam po schodach na górę, aby jak najszybciej znaleźć się w swoim mieszkaniu, które zamierzałam porzucić. Tak bardzo nie chciałam już tam wracać! Poza tym jak wcześniej nie bałam się asasyna, tak tym razem obawiałam się, jak daleko posunie się mężczyzna, aby - świadomie bądź też nie - zbliżyć się do mnie. Dlatego też przebywanie z nim w jednym pomieszczeniu naprawdę stało się dla mojej osoby dość niekomfortową sprawą. Po prostu moja podświadomość wręcz krzyczała, że nie chce się do niego zbliżać.

Przekręcając po raz kolejny tego dnia klucz w zamku, obejrzałam się z irytacją. Słyszałam, jak Jacob powoli wspina się po schodach. Trochę to mu jeszcze zajmie, skoro zobowiązał się, by nosić mój bagaż.

Miałam cichą nadzieję, że sąsiedzi, żyjący w tej samej kamienicy co ja, nie wezmą mnie za jakąś rozpustnicę, która przyprowadza do domu mężczyzn dla rozrywki czy też pieniędzy. W tej chwili tylko brakowało mi tego, żeby ja - Veronica Thorne - była rozpoznawana na ulicy jako dziwka Frye'a. No cholera...

Pchnęłam drzwi i wkroczyłam do środka, przeklinając pod nosem asasyna i wichurę panującą na dworze. Do dupy taki interes! W jednej chwili cieszysz się, iż odeszłaś od templariuszy, wręcz skaczesz z radości, a w następnej chwili lądujesz z członkiem Bractwa Asasynów w jednym łóżku i żądasz zakazu zbliżania się na parę ładnych stóp.

Szlag. Po co ja w ogóle mu to proponowałam? Mógł spać na tym zasranym krześle. Albo ja mogłam tam iść!

Otworzywszy drzwi, pognałam do okna. Wzięłam krzesełko, stojące przy samej toaletce. Zasiadłam na nim, postawiwszy je przed widokiem na ulicę spływającą deszczówką, która z każdą chwilą coraz mocniej opadała z zachmurzonego nieba. Oparłam łokieć o parapet, przesunąwszy zasłonę w bok, tak, aby mi nie przeszkadzała.

Westchnęłam głośno.

Jacob serio zirytował mnie całym tym zajściem. Znaczy... Zdawałam sobie sprawę, że zrobił to raczej nieświadomie i ja też miałam w tym jakiś swój udział, no ale jednak. Poza tym to jak z samego rana był cholernie blisko mnie i to już z wolnej woli...

Wzdrygnęłam się.

Nie wiem, jaki miał w tym cel. Nie obchodziło mnie to. Obiecałam sobie jednak, że będę starała się trzymać z dala od asasyna. Tak dla własnego bezpieczeństwa... A! I już nigdy nie pozwolę mu spać w moim łóżku. Prędzej pozwolę sobie wyrwać wszystkie włosy i paznokcie z osobna, żeby tortura trwała jeszcze dłużej.

Usłyszałam trzask zamykających się drzwi. Jacob wszedł do mieszkania. To było pewne.

Mężczyzna wszedł do pokoju i postawił bagaż przy drzwiach sypialni. Skrzyżowaliśmy spojrzenia, ale o dziwo w jego oczach nie zobaczyłam jakichkolwiek emocji. Wydawał się być całkowicie obojętny. Nie zauważyłam, żeby był na mnie zły za to, że taszczył moje rzeczy albo zirytowany nagłą zmianą pogody, która uniemożliwiała nam powrót do pociągu. Nie wydawał się być zmartwiony ani szczęśliwy. Nie zamierzał chyba też rzucić wredną czy też bezczelną uwagą. Nie miał chyba zamiaru uśmiechnąć się łobuzersko ani pewnie siebie. Nic a nic.

Przeniosłam swój wzrok z powrotem na okno. Pogrążona w myślach obserwowałam spadające, ciężkie krople deszczu, które zbliżały się ku dołowi, aby zderzyć się z twardym chodnikiem.

- Coś się stało? - spytał po chwili, przerywając ciszę, trwającą w pokoju.

Wyprostowałam się na krześle, odrywając swój wzrok od okna. Nawet nie zwróciłam uwagi na to, że zmienił pozycję. Siedział teraz pochylony na łóżku, nie odzywając się więcej. Dłonie trzymał splecione pomiędzy szeroko rozłożonymi nogami.

- Nie, a coś miało się stać?

- Wyglądasz na odrobinę... złą - zauważył.

- Bo trochę jestem - burknęłam. - Chciałam tam wrócić. Starczy mi, że Evie i tak mi nie ufa. Nie ma szans, żeby zaufała mi po tym wszystkim. - Pokręciłam głową.

Jacob westchnął ciężko, spoglądając gdzieś w bok. Nie przypominał siebie. Jak na niego zachowywał się wyjątkowo spokojnie, a do tego nie biła od niego ta jego typowa arogancja i pewność siebie.

- Cóż... Mam gdzieś, czy ufa ci, czy nie i ty też powinnaś się tym nie przejmować. Liczy się, że ja tobie ufam, nie? - uśmiechnął się głupio.

No i to chyba koniec niearoganckiego i niezbyt pewnego siebie, wielkiego Jacoba Frye'a.

- Poza tym niech się ciebie nie czepia, lepiej się niech zajmie tym swoim panem Greenem. "Och, no bo widzi pan, ta książka jest taka interesująca! Tak mi przykro, że cię nie zauważyłam, panie Green. Może wypijemy filiżankę herbaty, a potem ruszymy na poszukiwania tych wspaniałych Fragmentów Edenu? Ale najpierw niech stanie pan tu! O tu! Obok mnie! I niech pan zerknie na to, co znalazłam!" - naśladował głos Evie, ale brzmiało to trochę bardziej, jakby ktoś obdzierał kota ze skóry.

Ta, to zdecydowanie był koniec.

***

Dochodziła czternasta, a ich wciąż nie było. Martwiłam się i było to doskonale po mnie widać. Ciemnobrązowe włosy miałam w niewiarygodnym jak dla nieładzie. Podkrążone oczy świadczyły o tym, że pół nocy nie spałam. W końcu kiedy ogarnęłam, że Jacob i Veronica gdzieś się ulotnili, nie zmrużyłam oka nawet na chwilę. Poza tym trochę się trzęsłam, ale to bardziej z zimna niż z nerwów.

Deszcz uderzał rytmicznie o dach wagonu, wytwarzając jeszcze większy hałas, któremu towarzyszył harmider wywoływany przez pociąg. Przezroczyste kropelki deszczu zsuwały się powoli bądź trochę szybciej po szklanej szybie, znacząc mokre ścieżki, po których spływały następne, ciężkie krople.

Nie zatrzymaliśmy się jeszcze na stacji. Pociąg wciąż gnał przed siebie, nie zważając na wicher panujący na zewnątrz.

Gałązki drzew, znajdujące się w polu mojego widzenia, chwiały się pod naporem dość silnego wiatru, a zielone liście zdobiące te grubsze i cieńsze gałęzie nie miały ani jednej chwili wytchnienia. Choć bez przerwy były porywane, nie dawały za wygraną. Wciąż tkwiły w tym samym miejscu, kiedy wiatr maltretował je wte i wewte.

Jacob i Veronica nie wrócili na noc. Nie przyszli również z rana. Minęło południe, a ich wciąż nie było. Nie wyglądało to jak dla mnie dobrze...

O Jezu! Mój brat już nie raz przychodził o późnych godzinach. Niekiedy pobity albo nieźle podpity, ale wracał! Tylko raz zdarzyło mu się nie przyjść na noc, jednak było to jeszcze za życia naszego ojca!

Usiadłam na fotelu, spoglądając na okienko. Krople spadając na szybę, wytwarzały taki ciekawy jak dla mnie dźwięk. Zawsze lubiłam deszcz, choć musiałam przyznać, że trochę bardziej przepadam za słońcem.

Dobra pogoda jednak miała swoje minusy. Za każdym razem na lato, gdy słońce pojawiało się coraz częściej, piegi na mojej twarzy stawały się coraz to bardziej widoczne. Gdy byłam młodsza, nie przepadałam za nimi. Dopiero kilka lat temu zdałam sobie sprawę, że tak naprawdę są moim atutem. Nie zmieniało to jednak faktu, że nie chciałam, aby były zbyt widoczne.

Czternasta trzydzieści. Nawet nie zauważyłam, kiedy ten czas tak szybko mi zleciał na smętnym, bezowocnym gapieniu się w okno. Dalej nic. Gdyby Jacob z Veronicą znaleźli pociąg, to bez przeszkód wskoczyliby na niego i weszli do jednego z przedziałów. Ale nie zrobili tego.

W głowie pojawiały się coraz to gorsze myśli. Co jeśli coś im się stało? Albo jeśli nawrócenie się przez Veronicę to tak przykrywka? Może pod osłoną nocy ona...? "Nie, Evie. Przestań", przeszło mi przez myśl.

Drzwi do wagonu otworzyły się, wpuszczając do środka falę chłodu. Odwróciłam się gwałtownie, mając nadzieję, że to Jacob, jednak jakże wielkie było moje rozczarowanie, kiedy ujrzałam pana Greena. Znaczy... Normalnie cieszyłabym się, że przyszedł mnie znowu odwiedzić i zobaczyć co u mnie, ale teraz, gdy byłam kłębkiem nerwów? No powiem, że niezbyt.

- Dalej nie wrócili? - spytał mężczyzna, krzyżując ramiona.

Hindus doskonale wiedział, że ich nie było. Przyszedł tu w końcu jakieś dwie i pół godziny temu, gdy ja z filiżanką herbaty w dłoni kręciłam się po wagonie, chcąc znaleźć sobie jakieś zajęcie, które odwróciłoby moją uwagę.

- Nie, nie wrócili... - powiedziałam, podpierając dłonią podbródek.

- Może wrócą po ulewie?

- To dlaczego nie wrócili na noc, panie Green? - zapytałam, spoglądając zrozpaczona na Henry'ego.

- Panno Frye... Nie chcę być zbyt... bezpośredni, ale oni nawet nieźle się dogadują, może oni...? - Na jego policzki wypłynął ledwo widoczny czerwony rumieniec.

Z początku spojrzałam na niego tępo, nie wiedząc kompletnie, o czym mówi. Przekrzywiłam głowę lekko w bok, zastanawiając się, co miał na myśli. Dopiero po chwili do mnie doszło, na co roześmiałam się ponuro. Choć wiedziałam, że Jacob był zdolny do wielu rzeczy - nawet pod wpływem alkoholu - to byłam pewna, iż nie posunąłby się tak daleko. Zwłaszcza, że nie znał Veroniki zbyt długo.

- Nie ma takiej mowy, panie Green - rzuciłam, biorąc ze stolika obok nóż, który leżał tu od samego początku, czyli od momentu, w którym pojawiliśmy w pociągu. - Jacob może jest nierozważny, lekkomyślny, a nawet czasem głupi, ale nie aż tak. W życiu nie byłby zdolny do czegoś takiego z nowo poznaną osobą, a zwłaszcza kobietą, która była, a może dalej jest, templariuszką. Nie jest tym typem osoby...

Mężczyzna podszedł bliżej fotela. Wyglądał, jakby wstydził się za to, że taka myśl w ogóle przyszła mu do głowy. Być może myślał, że mam mu za złe, iż pozwolił sobie coś takiego pomyśleć o moim bracie. Jednak wielu tak o nim sądziło. Zawsze byli w błędzie i zazwyczaj nie byłam zła na nich. Wiedziałam, jaki potrafi być Jacob i jaką aurę wokół siebie tworzy, dlatego nigdy się nie zdziwiłam, że ktoś mógłby pomyśleć, że mój brat lubi się zabawić na trochę inne sposoby niż tylko alkohol i bójki.

- Nie lubisz jej, prawda, panno Frye?

Westchnęłam.

- Nie tyle co jej nie lubię, co przestałam jej ufać, panie Green... To znaczy, chcę jej ufać. Naprawdę! Ale nie do końca potrafię... Nie teraz. Chociaż może odrobinę jej ufam, może bardziej niż powinnam.

Zmarszczył czoło.

- To w końcu jej ufasz czy nie? Trochę się pogubiłem.

- Boże... Sama nie wiem! To trochę skomplikowane. - Odłożyłam nóż z powrotem na stolik. - Bo trochę jej ufam, ale chyba nie wystarczająco. Po prostu ten poziom zaufania drastycznie spadł.

- Rozumiem. - Przytaknął powoli głową.

Pan Green przystawił krzesło obok mnie. Usiadł na nim i zerknął w stronę drzwi, jakby liczył, że Jacob magicznym sposobem zaraz wejdzie. Nic takiego jednak się nie stało. Niestety...

Zadrżałam. Serio było zimno w tym pociągu. W oczy rzucił mi się koc, leżący na przeciwległej półce. Niewiele myśląc podeszłam do niej i złapałam za nakrycie, by za chwilę wrócić z powrotem na fotel i zarzucić na siebie kocyk.

Byłam strasznie zmęczona. Nie zmrużyłam oka od czwartej i ani trochę się nie wyspałam. I choć pomimo tego, że moje oczy same powinny się zamykać, to nie mogły. A to wszystko przez niepokój, który bezustannie czułam.

Dochodziła piętnasta. Obok mnie wciąż siedział Henry, próbując odciągnąć moje myśli od zniknięcia Jacoba i Veroniki, wyglądając co chwilę przez okno. Trochę mu się to udało, ale głównie za sprawą jego oczu, w które wpatrywałam się jak idiotka przez cały ten czas.

Pędzący wicher uspokoił się i nie porywał za sobą wszystkiego, co się dało. Jednak listki dalej szumiały delikatnie na wietrze. Słońce wychyliło się zza ciemnych chmur, rzucając jasne, prawie że oślepiające światło na mieniącą się od kropel deszczu zieloną trawę, porastającą niezabudowane miejsca. Wszystko wydawało się być o wiele spokojniejsze...

Za chwilę dojechaliśmy do stacji, gdzie ludzie w tę i z powrotem pędzili przed siebie, aby albo udać się w kierunku miasta, albo żeby przyjść na odjazd swojego pociągu.

Niecałe pięć minut później drzwi do wagonu otworzyły się z dość głośnym skrzypnięciem. Wraz z Henrym spojrzałam w kierunku źródła dźwięku. Kamień spadł mi z serca, kiedy w wejściu ujrzałam Jacoba - całego i zdrowego. W rękach trzymał dość potężny bagaż, w którym jak przypuszczałam, znajdowały się czyjeś ubrania. A przynajmniej taką miałam nadzieję, bo Jacob był zdolny do wielu rzeczy, nawet do przyniesienia czyjegoś truchła w torbie. Zaraz za nim weszła Veronica, która spoglądała na Jacoba zirytowanym wzrokiem. Kiedy jednak kobieta zobaczyła mnie oraz pana Greena, uśmiechnęła się szeroko i rzuciła:

- Dzień dobry!

Czasami nie rozumiałam jej nagłych zmian nastroju. Były one szczególnie widoczne przy moim bracie. W jednej chwili jej wzrok jest zimny a nawet i zabójczy, po czym za chwilę uśmiecha się szeroko i szczerze. Jakiś czas temu zorientowałam się jednak, że zawsze tak miała, gdy Jacob coś zrobił albo ją czymś zirytował, co znaczyło, że najprawdopodobniej znowu coś zepsuł albo powiedział nie tak...

- Gdzie wyście byli? - zapytałam twardo.

Mój bliźniak położył torbę przy regale.

- Poszliśmy po rzeczy Veroniki - oznajmił Jacob, wzruszając ramionami.

- I nie wróciliście na noc? - Uniosłam brwi do góry.

- Stwierdziliśmy, że lepiej będzie, jeśli prześpimy się u mnie - odezwała się młoda kobieta. - To był błąd. Wielki błąd. - Skrzyżowała ramiona, mierząc wściekłym wzrokiem Jacoba. - To już się nie powtórzy, słowo daję!

Jacob serio musiał coś zrobić, chociaż wydawał się nie być tego świadom. Ewentualnie po prostu świetnie udawał.

- Cóż... najważniejsze, że nic wam się nie stało - stwierdziłam, wtulając się mocniej w koc.

Wzrok mojego brata przeniósł się na wciąż leżące na regale urządzenie, które zabrał Kaylockowi wczorajszego dnia. Zaraz po zlikwidowaniu go, znalazł przy nim zepsutą wyrzutnię lin. Henry powiedział, że niejaki Alexander Graham Bell będzie w stanie pomóc nam z naprawą niedziałającego wynalazku.

Dzisiaj pogoda, choć przestało już padać, była beznadziejna. Nie było szans, żebyśmy wyszli dzisiaj, aby spotkać się z mężczyzną, który miał nam pomóc. Wydawało mi się, że Jacob o tym doskonale wiedział, bo jego wzrok - z początku podekscytowany - momentalnie stracił ten typowy dla niego błysk.

Mój brat wziął wyrzutnię do rąk, parę razy obracając ją i oglądając z każdej strony. Może miał złudną nadzieję, że sam dałby radę to naprawić?

- Pójdziemy jutro - powiedziałam, wiedząc, o czym myśli.

- Ale mieliśmy iść dzisiaj. - Przeniósł zawiedziony wzrok na mnie.

- Gdzie? - zapytała zaintrygowana Veronica.

Czy powiedzenie jej o chęci wybrania się do Alexandra było dobrym pomysłem?

- Naprawić to cudeńko - uśmiechnął się szeroko Jacob, unosząc wyżej urządzenie.

Wiedziałam! Nawet jeżeli zechciałabym to przed nią ukryć, to Jacob i tak wszystko by wypaplał...

Kobieta wzięła od Jacoba urządzenie, wpatrując się w nie z ogromną ciekawością, widoczną w jej oczach. Obejrzała dokładnie wynalazek, wodząc wzrokiem po całej wyrzutni.

- Chcecie iść z tym do pana Bella, prawda? - Spojrzała na Jacoba z zafascynowaniem, chociaż wiedziałam, że to bardziej przez urządzenie niż mojego brata. Tym idiotą nikt nigdy nie był, ani nie będzie, zafascynowany.

Pokręciłam wolno głową, ściągając brwi do dołu.

- Skąd ty to...? - zaczęłam.

- Co jak co, ale w Londynie jest mnóstwo wynalazców i wielkich umysłów, jednak Alexander jest jednym z najlepszych - zachichotała, jakby była to najbardziej oczywista rzecz. - Wiem, gdzie ma pracownie, to było gdzieś w Southwork, jeśli dobrze pamiętam... - Położyła palec wskazujący w prawym kąciku ust, zamyślając się. - Poza tym, wiem, że Henry z nim współpracuje. - Wskazała na pana Greena, odsuwając rękę od twarzy. - W sumie to nawet raz się z nim spotkałam.

- Pamiętasz drogę do niego? - wtrącił Hindus.

- Jasne, że tak!

- W takim razie świetnie - rzucił Jacob, jedną ręką odbierając Veronice wyrzutnię z rąk, a drugą obejmując ją. - Zaprowadzisz nas jutro.

Była templariuszka skrzywiła się, spoglądając na mojego brata. Po jej wyrazie twarzy wywnioskowałam, że zdecydowanie nie podobał jej się ten niespodziewany ruch mojego brata. Kobieta strąciła szybko jego ramię i odsunęła się nieznacznie. Odwróciła się w kierunku okna, wyglądając gdzieś w dal, jednak nie była w stanie zobaczyć nic poza ceglaną ścianą, metalowymi schodami i ludźmi chodzącymi po peronie. Obróciła głowę w bok, zerkając w moją stronę, po czym uśmiechnęła się delikatnie, chyba nawet życzliwie.

- Zaprowadzę was. 

------------------------------

Kolejny rozdział już jest! Mam nadzieję, że się podobał!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro