Rozdział 13 - część 2 (Jacob)
Zanim zaczniemy - jest to perspektywa Jacoba, a akcja rozgrywa się mniej więcej od końca #12 do samego końca #13. Jeśli nie chcesz, nie czytaj. Wiele cię nie ominie. No... poza tym co robił Jacob w tym i w tym momencie.
Rozdział został napisany na prośbę jednej z użytkowniczek innej strony, na której również piszę. Ostrzegam również, że tutaj kończy się mój zapas rozdziałów, więc przez kilka następnych tygodni może być dość krucho z nimi.
Mam nadzieję, że się spodoba ^^
--------------------------------------------
Co ja, do jasnej cholery, właśnie powiedziałem?
Stanąłem jak wryty, widząc oddalającą się z każdą sekundą Veronicę. Jeszcze kilka sekund temu byłem świadkiem tego, jak jej oczy momentalnie zachodziły łzami, które nie zdążyły spłynąć po jej rumianych policzkach. Głos załamywał jej się potwornie, kiedy to wypowiadała ostatnie słowa przed odejściem.
Zraniłem ją... Sprawiłem, że teraz będzie przeze mnie cierpieć.
W pierwszej sekundzie pomyślałem, żeby za nią pobiec, przeprosić. Szybko jednak do mnie doszło, że najpewniej nie chce mnie teraz widzieć. Nie zdziwiłbym się, gdyby nawet mnie znienawidziła. Poza tym... misja. Zadanie było ważne. Syrop Starricka musiał zniknąć z rynku.
Wszystko wskazywało na to, że musiałem pójść przed siebie, aby spotkać się z Darwinem, dlatego zły na swoją osobę odwróciłem się w zupełnie innym kierunku, niż ten w którym udała się Veronica.
Westchnąłem cicho, przymykając na sekundę oczy.
Jak mogłem powiedzieć jej coś takiego w twarz? Nawet tak nie uważałem! Wszystko było jednym wielkim kłamstwem, które miało po prostu zadać jej ból. Ból za to, jak niekochany się czułem, mając za sobą te kilkanaście wiosen. Temat ojca i matki dość często wytrącał mnie z równowagi, szczególnie kiedy Evie zaczynała mi robić wyrzuty. Jednak zazwyczaj to kontrolowałem, panowałem nad tym. Dlaczego więc teraz musiałem trzasnąć coś takiego?
Chyba po wykonaniu misji będę musiał się napić...
Słońce powoli chyliło się ku zachodowi, rzucając pomarańczowe światło na ulice Londynu. Gdzieś z oddali słychać było wieżę zegarową, wybijającą pełną godzinę. To wszystko znaczyło, że za kilka godzin z kryjówek powinny wyjść wszystkie szumowiny, chcące siać postrach w mieście. A naszym zadaniem było zrobić jak najwięcej, żeby pozbyć się ich zdecydowanej większości z Londynu. Szczerze mówiąc, miałem nawet ogromną nadzieję, że dzisiaj będę miał okazję jakoś się wyżyć, kończąc żywot któregoś z ich popleczników.
Po jakichś kilku następnych minutach szybkiego chodu ujrzałem w oddali starszego mężczyznę, który miał mi pomóc w pozbyciu się zarazy, która toczyła to miasto. Krzyczał do kogoś. I to dość głośno. Coś o zszarganym dobrym imieniu. Szarpał za klamkę powozu, do którego wsiadł jego towarzysz, jednak zamiast otworzyć drzwiczki, oderwał rączkę. Z lekka się zdziwiłem, bo w końcu był trochę... no cóż, stary.
Zanim zdążyłem się odezwać, zamachnął się ręką kilka razy w kierunku odjeżdżającego powozu.
- Richard Owen to odrażająca karykatura człowieka! - wykrzyknął.
Prychnąłem cicho pod nosem.
- Mógłbym przysiąc, iż jesteście naprawdę bliskimi przyjaciółmi - skomentowałem, kiedy to już uśmiech zniknął z mojej twarzy. Naprawdę nie miałam ochoty, aby uśmiechać się więcej niż musiałem.
- On pracuje w przytułku, panie Frye. Wie, kto jest odpowiedzialny za produkowanie syropu! - oznajmił, wskazując oddalający się powóz.
Rozszerzyłem oczy i rozchyliłem delikatnie usta, zdając sobie sprawę, że może to być jedyna szansa na zdobycie tej informacji w tak łatwy sposób. Momentalnie wystrzeliłem, biegnąc ile to sił w nogach. Szybko jednak ogarnąłem, że nie dam rady dogonić powozu akurat w ten sposób.
Przekląłem cicho, myśląc już, że gonitwa już na samym początku okaże się być całkowitą porażką. W oczy jednak rzucił mi się stojący przy chodniku wolny powóz, który był gotowy do odjazdu. Bez zastanowienia usiadłem na miejscu woźnicy i złapałem za cugle. Uderzyłem nimi, by konie ruszyły przed siebie. Potem raz jeszcze, by je przyspieszyć.
Byłem coraz bliżej powozu mężczyzny, z którym Darwin nieźle darł koty. Już mógłbym wskoczyć na jego dach, gdyby nie fakt, że woźnica przyspieszył, odjeżdżając mi niemal sprzed nosa.
Tym razem przekląłem trochę głośniej. Nie miałem ochoty na żadne gierki, a szczególnie na zabawę w kotka i myszkę. Z dwa razy uderzyłem jeszcze cuglami, a mój powóz wystrzelił do przodu. Wdrapałem się na dach, po czym pokonałem niewielką odległość dzieląca mnie od drugiego powozu pojedynczym skokiem. Akurat zdążyłem, bo konie, które mnie ciągnęły, zderzyły się z jadącym z naprzeciwka wozem transportującym coś w skrzyniach.
Zrzuciłem woźnicę z jego miejsca, by go zastąpić. Złapałem za wodze i uśmiechnąłem się lekko, zdając sobie sprawę z tego, jak niedaleko jestem od zdobycia potrzebnych mi informacji. Żałowałem tylko, że nie było tu ze mną Veroniki.
- Może się dogadamy? - krzyknąłem, nie zatrzymując koni.
- W życiu! Nic ci nie powiem! - usłyszałem gdzieś z tyłu głos, który zdawał się ginąć. - Zdajesz sobie sprawę jak wielkie masz teraz kłopoty, ty łajdaku?!
Szlag. Musiałem zdobyć te informacje. Były zbyt cenne, a ja byłem tak blisko ich zdobycia.
- Emm... Żadnych? - rzuciłem, uśmiechając się pod nosem.
- Czegokolwiek chcesz i tak tego nie dostaniesz, nawet jeśli będziesz próbował mnie zastraszyć!
Zamilkłem na kilka sekund, zastanawiając się, co mógłbym zrobić, żeby wyciągnąć od niego, kto przygotował przepis na lekarstwo. Zrobiłem z ust dzióbek, a potem westchnąłem.
- Wie pan... Zawsze byłem ciekaw, ile jest w stanie wytrzymać taki pojazd jak ten pański! - krzyknąłem w końcu.
Konie pod wpływem kolejnego uderzenia przyspieszyły gwałtownie. Skręciłem gwałtownie w lewo, a powóz wjechał na chodnik. Przechodnie zaczęli piszczeć i odskakiwać, uciekając spod kół i kopyt. Uśmiechnąłem się delikatnie, kiedy drewno pojazdu zaryło o ścianę jakiegoś sklepu, a ze środka powozu zaczął wydobywać się krzyk.
Po kilku kolejnych razach farba zeszła z powierzchni drewna. Powóz był już nieźle poharatany. Widoczne były liczne zadrapania i wgniecenia. Facet jednak wciąż pozostawał nieugięty i choć normalnie podziwiałbym go za taką postawę, to teraz definitywnie doprowadzało mnie to do szału!
- Wiesz może coś o Syropie Kojącym Starricka? Kto go stworzył? - rzuciłem.
- Skąd mam wiedzieć?! Dlaczego miałbym się interesować lekarstwami?!
Zacisnąłem zęby, tracąc powoli cierpliwość.
- Jeśli nie zaczniesz gadać, przepłacisz za to życiem, starcze. Radzę współpracować. A jeśli nie. to pan i pana pojazd skończą w Tamizie! - krzyknąłem, czując delikatną satysfakcję, sam nie wiem z czego...
- Dobrze, już dobrze! - krzyknął. Brzmiał, jakby się mnie wystraszył. O to mi chodziło. - Tylko zatrzymaj się! Błagam! To John Elliotson! Doktor John Elliotson! To on! To on to opracował!
Zatrzymałem konie. Uśmiechnąłem się chytrze pod nosem, zeskakując z miejsca woźnicy. Założyłem kaptur, zasłaniając nim twarz do połowy i podszedłem do drzwiczek.
- Czy naprawdę było tak trudno? - spytałem.
Ten tylko pokiwał szybko głową. Jego oczy wpatrywały się we mnie pełne strachu. Był gotowy do ucieczki. Zorientowałem się o tym, kiedy to złapał za klamkę z drugiej strony.
Pozostało mi tylko odwrócić się i ruszyć w kierunku przytułku, gdzie zapewne czekał na mnie pan Darwin.
***
Faktycznie, tak jak się umawialiśmy, stał pod przytułkiem w Lambeth. Najgorszy był jednak fakt, że zaczęło lać jak z cebra. Wszędzie było mokro, zimno i jeszcze, do diabła, wiało. Właśnie przez to ostatnie parasolka Darwina pofrunęła w dal, podobnie jak zrobiła to już jakiś czas temu ta należąca do Veroniki.
Na myśl o byłej templariuszce zabolało mnie gdzieś w klatce piersiowej.
- Och, już pan przyszedł, panie Frye! Ufam, że zdobył pan istotne dla nas informacje.
- Oczywiście! - odrzekłem, przybliżając się jeszcze bliżej do mężczyzny. - A jakże urocza była ta nasza pogawędka. Dowiedziałem się, że za Syropem Kojącym Starricka stoi nikt inny jak doktor John Elliotson.
- On? - Odwrócił się do mnie plecami. - Był naprawdę wspaniałym kardiologiem, dopóki nie dostał obsesji na punkcie frenologii i hipnozy, co zrujnowało jego karierę.
"Freno... co?", zapytałem siebie w myślach. Nie wypowiedziałem jednak tego pytania na głos, żeby nie robić z siebie bałwana.
- Cóż... Co zatem poczniemy? - rzucił Darwin pełen jakby entuzjazmu.
Spojrzałem na niego z lekka zdziwiony. Doskonale zdawałem sobie sprawę z tego, że cywile, tacy ludzie jak on, nie powinni się mieszać w takie sprawy, dlatego też zareagowałem niemal od razu z dezaprobatą.
- Z całym szacunek, panie Darwin, ale uważam, że powinienem od tego momentu działać w pojedynkę. W końcu... - ściszyłem swój głos - musimy działać dyskretnie. - Uśmiechnąłem się.
- Och, no tak! Oczywiście, w takim razie życzę powodzenia, panie Frye.
Odwrócił się i zrobił kilka kroków, idąc w swoją stronę. Już myślałem, że odejdzie, a ja będę mógł wejść do przytułku i wyeliminować tego, kto odpowiedzialny jest za produkcję tego świństwa. Jak bardzo się myliłem, kiedy to starzec zwrócił się raz jeszcze w moim kierunku.
- A gdzież podziała się pana urocza towarzyszka? - spytał.
Veronica. Przecież była ze mną, kiedy spotkaliśmy się przed destylarnią z Darwinem. To było oczywiste, że zauważy...
Z ciężkim sercem uśmiechnąłem się.
- Postanowiła wrócić. Wypadki ją kochają, a ona za nimi zbytnio nie przepada. Okropnie źle się czuła. Pewnie to po tym trującym gazie. Proszę się nie martwić, dopilnowałem, aby wróciła bezpiecznie do domu. - Kłamstwo.
- Rozumiem - wymamrotał mężczyzna i klasnął raz w dłonie. - Dobrze, w takim razie jeszcze raz życzę panu powodzenia!
Teraz poszedł już na dobre. Widok na niego przysłaniała mi jednak jakby ściana stworzona z licznych kropel deszczu.
Spojrzałem na dość duży budynek przytułku. Westchnąłem cicho, czując, jak powoli zaczyna mi się robić zimno w twarz, szyję oraz jedną z dłoni, którą nie osłaniała rękawica. Nie miałem zamiaru więcej marznąć ani moknąć, dlatego też skierowałem się w kierunku szpitala, doskonale zdając sobie sprawę, że nie ma opcji, aby wejść przez drzwi główne.
Choć nie ukrywam, korciło mnie, aby tak zrobić.
Wspiąłem się po ścianie budynku. O wiele łatwiej byłoby jednak wejść przez te cholerne drzwi. Wspinaczka, z początku wydająca mi się łatwą, okazała się być dość trudna, zważając na śliskie i mokre cegłówki oraz wszelkie metalowe pręty czy inne bzdety. Do tego ciężki od deszczu płaszcz też nie ułatwiał sprawy.
Wślizgnąłem się do środka przez otwarte okno. Od razu również schowałem się za najbliższym rogiem, kiedy zobaczyłem na korytarzu dwóch rozmawiających strażników. Normalnie bym się w nich wbił, ale nie dość, że Evie by mnie zabiła, to sam zdawałem sobie sprawę, że szpital, nawet psychiatryczny, nie jest odpowiednim miejscem na bijatykę. Dlatego też ruszyłem zupełnie innym korytarzem. Niedługo później znalazłem okno wewnątrz budynku. Jednak nie pokazywało tego co się dzieje się na zewnątrz, ale to co rozgrywało się w swego rodzaju sali wykładowej.
Skrzywiłem się nieznacznie, zauważając, jak doktor przewierca jakimś narzędziem czaszkę mężczyzny leżącego na metalowym stole.
Jakim trzeba było być potworem, żeby robić drugiemu człowiekowi coś takiego...?
Przebiegł po mnie dreszcz, kiedy to Elliotson odezwał się, przedstawiając swoje obserwacje. Chwilę później podszedł do ściany, pociągnął za sznurek i poprosił o przyniesienie czyichś zwłok. W mojej głowie wtenczas pojawił pewien pomysł.
A gdybym tak... zastąpił czyjeś ciało i udawał trupa? Musiałem znaleźć miejsce, w którym były przechowywane ludzkie ciała. I to jak najszybciej.
Strażników z każdą było coraz mniej. Niemal wszystkich napotkanych likwidowałem i ogłuszałem. Tylko niektórych omijałem. Zdarzyło mi się nawet przejść przez jakieś pomieszczenie na parterze, w którym przesiadywały pielęgniarki oraz wszyscy obłąkani.
Wciąż skradając się, rzuciła mi się w oczy dwójka mężczyzn. Pokręciłem głową, wstrzymując powietrze. Strażnicy stali nad jakimś pacjentem i traktowali go cholernym prądem.
Boże. Czy oni naprawdę to wszystko robili w imię nauki, czy to był po prostu czysty sadyzm?
Wyciągnąłem dwa noże do rzucania. Najpierw rzuciłem jednym, który za chwilę trafił idealnie w tył głowy jednego z nich. Drugim cisnąłem dokładnie sekundę później i trafił w kark kolejnego. Wtedy też wyminąłem nieruszających się strażników, spoglądając na ich pacjenta.
"Cholerni psychopaci", pomyślałem wtenczas.
Zszedłem po jakichś schodach, które okazały się odpowiednią drogą, a przekonałem się o tym, używając pewnej umiejętności, której nauczył mnie ojciec, gdy miałem zaledwie kilkanaście lat. Już za chwilę pojawiłem się w korytarzu piętro niżej, w którym przechadzali się kolejni strażnicy. Zlikwidowałem ich z drobną pomocą noży oraz bomby dymnej. Potem wszedłem do pomieszczenia na samym końcu korytarza. Momentalnie pojawiły się u mnie odruchy wymiotne, wywołane odorem powoli rozkładających się ciał.
Raz jeszcze użyłem Wzroku Orła, szóstego zmysłu, który posiadali tylko niektórzy. Mężczyzna, na którego spadła odpowiedzialność przekazania zwłok Elliotsonowi, nie patrzył w kierunku przygotowanego ciała, a to znaczyło, że miałem szansę.
Spojrzałem na trupa, zakrytego białym materiałem. Najciszej jak tylko mogłem, zdjąłem z niego prześcieradło, a potem ciało, które zresztą było dość - że tak to ujmę - świeże, podniosłem, by wynieść je z pomieszczenia do korytarza i położyć je w jednym z pokoi, gdzie nikogo nie było. Potem pozostało mi tylko wrócić się, położyć na miejscu niedawno zajmowanym przez trupa i zakryć się materiałem.
I właśnie tak zrobiłem.
Potem tylko słyszałem, jak ktoś podchodzi do stołu przeze mnie zajmowanego i poczułem, jak coś popycha mnie w przód. Po kilku minutach wędrówki stół się zatrzymał.
- Proszę bardzo, doktorze - musiał powiedzieć młody lekarz, który miał za zadanie przywieść zwłoki.
Słyszałem kroki, które z każdą sekundą stawały się coraz to cichsze.
- Możemy przejść do naszego kolejnego eksperymentu. Porównamy mózgi naszych okazów. Ze względu na to, że u obu z nich występowały skłonności do agresji powinniśmy zauważyć zgrubienia w określonych miejscach ich mózgów - mówił doktor, zbliżając się powoli do stołu.
Starałem się oddychać raczej płytko, żeby nie wzbudzić większych podejrzeń. Oczy wciąż miałem otwarte, będąc gotowym na atak.
- Och, to dziwne... - Kroki doktora ucichły. - Zwłoki nie powinny mieć butów.
To był odpowiedni moment, aby wkroczyć do akcji. Zerwałem się ze stołu, zrzucając z siebie prześcieradło. Uśmiechnąłem się słabo, doskakując do doktora i wysunąłem ukryte ostrze, drugą ręką łapiąc mężczyznę za szyję. Zanim ten zdążył zareagować, rozciąłem mu gardło, ale nie tak, żeby umarł od razu. Co to, to nie! Pozwoliłem osunąć mu się na ziemię z moją delikatną pomocą.
Zazwyczaj tacy ludzie wyglądali w takich chwilach na przerażonych. Zawsze bali się, co spotka ich po śmierci, ale on... On wydawał się być zupełnie spokojny.
Spojrzałem na nie za wielki tłum przerażony rozwojem wypadków. Zaczęli uciekać przez każde możliwe wyjście. Niektórzy nawet rozbijali wszystkie okna, chcąc wydostać się stąd.
- To koniec, a jednak myślę o nim jak o początku lepszego jutra, wyrosłego z krwi wizjonerów - odezwał się John, łapiąc ostatnie możliwe oddechy.
- Ja tu widzę tylko krew szaleńca. Potwora - powiedziałem z jadem, odwracając głowę ku ofierze.
- Czy naprawdę sądzisz, że śmierć kogoś takiego takiego jak ja, powstrzyma Crawforda Starricka? On ma wspaniały plan...
Zaczął cicho charczeć, co znaczyło, że długo już sobie nie pożyje... Zdawałem sobie sprawę, podobnie jak on, że zaraz zejdzie z tego świata.
- Plany są po to, aby je zmieniać - wyszeptałem.
- Wciąż... wciąż jesteś dzieckiem. Dzieckiem, które uważa, że rozwiąże wszystkie problemy jednym ruchem ostrza. Ojciec powinien nauczyć cię, że każdy twój czyn będzie pociągał za sobą konsekwencje, panie Frye...
Zacisnąłem zęby, wpatrując się w twarz umierającego. Przy jego głowie zebrała się dość spora ilość krwi. On już tracił przytomność. Oczy powoli mu się zamykały.
- Pozdrów, pannę Thorne, panie Frye... Niech pamięta, że... że Zakon nie zapomni... - powiedział resztkami sił.
Tym razem zacisnąłem również i dłonie, wbijając wzrok w betonową podłogę. Templariusze musieli już dawno pojąć, że Veronica odwróciła się od nich, zmieniając stronę, po której będzie walczyć. To też znaczyło, że groziło jej ogromne niebezpieczeństwo, a ja nie mogłem pozwolić, aby cokolwiek jej się stało.
Musiała być bezpieczna. Musiałem ją odnaleźć i zapewnić jej ochronę.
Głowa doktora opadła bezwładnie na ziemię. Spojrzałem na niego z pogardą i wyjąłem z kieszeni białą chustę pokrytą krwią wcześniejszych ważnych celów. Przejechałem nią po ranie, którą stworzyłem zaledwie kilka chwil temu i wstałem.
Musiałem się stąd jak najszybciej wydostać.
***
Wróciłem do pociągu dopiero późnym wieczorem.
Zdjąłem przemoczony do suchej nitki płaszcz i powiesiłem go na wieszaku. Zamknąwszy wszystkie drzwi i zasłoniwszy okna, szybko przebrałem się w suche ubrania. Odpuściłem sobie jednak ponowne ubieranie koszuli. Stwierdziłem, że skoro idę spać, to starczy mi tylko przebrać spodnie.
Rozejrzałem się po wagonie. Wszędzie leżały wszelkiego rodzaju papiery, na ziemi walały się gazety, a obok kanapy stała niedopita butelka z piwem. Tutaj ewidentnie wypadałoby posprzątać... Ale zrobię to jutro. Tak. Dzisiaj już i tak zrobiłem naprawdę dużo. Zasługiwałem na chwilę odpoczynku, nieprawdaż?
Westchnąłem cicho, kładąc się na wygodnej sofie. Przykryłem się miłym w dotyku kocem w kolorze krwistej czerwieni i ułożyłem się wygodnie na poduszkach. Wtedy też przypomniałem sobie noc, kiedy to Veronica zaproponowała mi przenocowanie u niej. Była tak ciepła, a jej skóra miękka i...
- Boże, Jacob, przestań! - powiedziałem cicho do siebie, odwracając się na bok.
Chciałem teraz cofnąć czas. Pragnąłem odwrócić to wszystko, aby żadne moje krzywdzące słowo nigdy nie wyszło z moich ust. Prawda była taka, że kochałem Veronicę. Zależało mi na niej. Nie chciałem, żeby przeze mnie cierpiała... Wolałem, aby dzięki mnie na jej twarzy gościł uśmiech. Moim głównym celem było uszczęśliwienie jej, a ja po prostu... po prostu spieprzyłem sprawę. Czułem się winny. Zły na siebie. Nie mogłem jej ranić tylko dlatego, że gdzieś w środku wciąż trzymałem urazę do ojca, który - bądź co bądź - zawsze chciał dla mnie dobrze.
Chwilę później zasnąłem, a przyśniła mi się Ronnie. Jej rozpuszczone, z lekka falowane włosy były posklejane zaschniętą krwią. Miała rozorane gardło, a w jej piersi tkwił sztylet. Rączka była zdobiona, czarna. Gdzieś dalej leżało nieruchome ciało jakiegoś templariusza. Trzymałem kobietę w ramionach, mówiąc bardziej do siebie niż do niej, że wszystko będzie dobrze. Kiwałem się to w przód, to w tył i szlochałem cicho, co było dla mnie rzadkością.
Zerwałem się rano. Dość wcześnie jak na mnie, bo dopiero dobijała siódma.
Jeśli miałem być szczery, czułem towarzyszący mi spory niepokój. Musiałem się przekonać, czy z Veronicą jest, aby na pewno, wszystko w porządku. Ostatnie słowa doktora odpowiedzialnego za Syrop Kojący Starricka brzmiały dość nieciekawie, a dzisiejszy sen tylko wzmógł moje zmartwienie.
Wstałem z łóżka. Przetarłem oczy, podchodząc do szafy. Wyjąłem czyste ubrania i w okamgnieniu przebrałem się. Paroma ruchami grzebienia przeczesałem szybko włosy i złapałem do ręki jabłko, które musiała mi przynieść Evie, jeszcze zanim się obudziłem. Wgryzłem się w owoc, po czym wytarłem dłonią sok ściekający mi po brodzie.
Zerknąłem na zegar w moim wagonie. Wybiła siódma trzydzieści. Veronica wciąż musiała być w swoim mieszkaniu, na pewno jeszcze spała. Dlatego też nabazgrałem szybko wiadomość na pierwszej lepszej kartce, gdyby Evie zastanawiała się, gdzie jestem i wyszedłem, wziąwszy ze sobą swój cylinder.
Kiedy w końcu doszedłem do jej mieszkania, zapukałem do drzwi. Jednak nikt mi nie otworzył. Zapukałem raz jeszcze i jeszcze kolejny, ale wciąż nic. Odpowiadała mi tylko głucha cisza.
Postanowiłem zrobić coś, za co Veronica zabiłaby mnie na miejscu... Wyjąłem wytrych, który zawsze przy sobie nosiłem i wziąłem się za grzebanie kobiecie w zamku w drzwiach. Otworzenie ich było dla mnie bułką z masłem.
Wszedłem do środka. Obszedłem całe mieszkanie, sprawdzając niemal każdy zakamarek, ale Veroniki naprawdę nigdzie nie było. I choć zacząłem się martwić jeszcze bardziej, stwierdziłem, że nie ma sensu szukać jej po cały mieście. Przyznajmy sobie szczerze, Londyn był dużym miastem a szansa, że gdzieś ją w nim znajdę bez jakichkolwiek wskazówek, była raczej znikoma.
Nie pozostało mi nic innego jak wrócić do pociągu.
***
Wskoczyłem na dach kryjówki w pociągu z metalowej konstrukcji, znajdującej się nad głowami ludzi będących aktualnie na stacji. Potarłem się po karku, czując pierwsze skutki tak wczesnej pobudki.
- Przyjdę. Byłabym wdzięczna, gdybyś poinformowała o tym Jacoba, kiedy tylko wró... - usłyszałem dość dobrze znany mi głos, głos Veroniki. Co znaczyło, że była jak na razie bezpieczna.
Cholera... Ulżyło mi trochę.
Znajdując się tuż na brzegu dachu, zeskoczyłem z niego, lądując dokładnie obok kobiety, do której coś czułem.
- O, Veronica - mruknąłem. - Chciałem z tobą właśnie pogadać, tyle że sądziłem, iż raczej zastanę cię o tej godzinie w mieszkaniu - uśmiechnąłem się słabo. - Evie, jeśli pozwolisz, zostaw nas na sekundę samych, dobra? Zajmij się swoimi papierami, magicznymi świecidełkami i Greeniem.
- To nie będzie potrzebne - burknęła Veronica. - Miałam zamiar już iść.
"Hej, czy ona miała na sobie sukienkę?", zauważyłem, nie wypowiadając swoich myśli na głos.
Westchnąłem.
- Chciałem porozmawiać o wczorajszym... - Złapałem ją za nadgarstek, spoglądając na nią zmartwionym spojrzeniem.
Kobieta pokręciła głową, marszcząc brwi. Wyrwała rękę z mojego chwytu i spiorunowała mnie spojrzeniem, krzywiąc się nieznacznie. Normalnie zaśmiałbym się z jej miny, ale chyba teraz niezbyt wypadało...
- Sądzę, że wczoraj powiedziałeś już wystarczająco - warknęła była templariuszka.
Uniosłem brwi, zastanawiając się, co dokładnie powiedziałem. Szybko przypomniałem sobie każde moje słowo, mówiące o tym jak beznadziejna jest niemalże we wszystkim, czego się tylko tknie. Było mi tak wstyd za wczorajszą sytuację, że zwiesiłem głowę i spojrzałem na swoje buty. Kilka sekund później odchyliłem ją i zamknąłem oczy.
- Wiecie co? Ja chyba jednak wrócę do Henry'ego - powiedziała Evie, która jak dotąd siedziała cicho.
W sumie to nawet i dobrze, że już sobie szła. Dzięki temu może będę w stanie uniknąć wykładu z jej strony. Moja siostra zanim sobie poszła, wzięła jakąś dość pojemną torbę, na którą wcześniej nie zwróciłem większej uwagi i odwróciła się do nas tyłem, by najpewniej udać się do swojego wagonu.
Veronica skrzyżowała ręce i spojrzała na mnie złowrogim spojrzeniem.
- Tak bardzo przepraszam, nie chciałem, aby tak to zabrzmiało... - Westchnąłem głośno, chcąc wziąć oddech. - Słuchaj, wszystko ci wyjaśnię, tylko daj mi szansę.
Pokręciła niepewnie głową.
- Dobra, dam ci szansę, ale zaraz po naszej rozmowie wracam na chwilę do domu, zabieram wszystko co mi potrzebne i wyjeżdżam.
Otworzyłem szeroko oczy, czując jak moje serce zaczyna przyspieszać. W gardle miałem suszę, ale pomimo tego przełknąłem dość głośno ślinę. Rozchyliłem delikatnie wargi, zaciskając ręce w pięści. Miałem wrażenie, że muszę się o coś oprzeć, bo niemal od razu zaczęło mi się kręcić w głowie i robić duszno.
Ona mówiła poważnie?
- Słucham? - odezwałem się po dłuższej chwili milczenia.
- To co słyszałeś. Wyjeżdżam i to jak najdalej stąd. Nienawidzę tego miejsca. Znienawidziłam je w momencie, kiedy przejrzałam na oczy, Jacobie. Templariusze w każdej chwili mogą mnie zabić! Ludzie tu cierpią! Ja tu cierpię! A do tego pewien bliski dla mnie głupiec, powiedział jaką to ja niedorajdą życiową jestem! - Z każdym kolejnym słowem, mówiła coraz głośniej, aż w końcu jej wypowiedź przerodziła się w krzyk. - Powiedział mi prostu w oczy, że nic nie potrafię zrobić dobrze! Że jestem beznadziejna we wszystkim, czego się dotknę! Szkoda tylko, że nie rzucił jeszcze tekstem, iż nie dziwi się, że nikt mnie nie kocha, bo jestem wybrakowana i nie mogę nikomu dać szczęśliwej rodziny! Kurwa mać! Jacob, jesteś dupkiem!
Miała rację. Jestem dupkiem, ale nie miałem zamiaru pozwolić, aby tak to się zakończyło. Co to, to nie.
Wepchnąłem ją do wagonu przez niezamknięte wejście. Powiedziałem znajdującym się w nim Gawronom, aby wyszli stąd na jakąś chwilę. Potrzebowałem porozmawiać z Veronicą sam na sam, a nie mogłem tego zrobić, kiedy przypadkowi ludzie gapili się na nas jak na dwójkę popaprańców ani w momencie, kiedy moi ludzie przyglądali się nam, szukając okazji do ewentualnych plotek.
Kiedy ci wyszli, zamknąłem drzwi.
Czułem się okropnie, a do tego powoli traciłem cierpliwość. Miałem wrażenie, że frustracja, jaką odczuwałem, zaraz mnie zmiażdży.
- Wiesz, dlaczego nie powiedziałem ci w twarz, że nikt cię nie kocha?! - krzyknąłem, wyrzucając ręce do góry. - Bo, do jasnej cholery, ja cię kocham! Kocham cię, dobra?! To wszystko co powiedziałem wczoraj, było pomyłką! Po prostu... mój Boże - przerwałem na chwilkę, zasłaniając twarz dłońmi. - Otóż... nasi rodzice nie żyją. Matki nigdy nie poznałem, ojciec nas nie chciał znać i obwiniał nas o śmierć mamy. Dopiero po kilku latach zrozumiał, że to nie nasza wina. Jakiś czas temu zmarł, był chory. Problem polegał głównie na tym, że zawsze faworyzował Evie... "Bądź jak ona". "Spójrz na swoją siostrę". "Czemu nie możesz choćby przez chwilę zachowywać się jak twoja bliźniaczka?". "Robisz źle to, robisz źle tamto". Kochałem go, ale za każdym razem zauważał tylko ją, a mnie traktował prawie jak śmiecia - mówiłem, próbując zapanować nad emocjami. - Wybacz mi, zachowałem się wtenczas jak całkowity głupiec. Nie powinienem był tak reagować, ale to zajście... Cholera, nie wiem jak to wytłumaczyć! - Zwiesiłem głowę, podnosząc głos przy ostatnim zdaniu.
Lekko skonsternowana zamilkła na moment, który nie był zresztą taki długi.
- Ethan Frye... - wyszeptała w końcu i przygryzła dolną wargę zębami, przyglądając się twarzy Jacoba. - Już wtedy przy naszym pierwszym spotkaniu mogłam się domyślić, kim jesteś.
Spojrzałem na nią z mieszanymi uczuciami. Przeważały jednak żal i zdziwienie, co pewnie doskonale było widoczne na mojej twarzy.
Skąd ona...?
- Skąd ty znasz jego imię? - spytałem szeptem.
Złapała się przedramienia i oparła na parasolce.
- Słyszałam, jak mówiono o nim w Zakonie. Wspomniano mi również, że był dość niewygodny dla niego. Do czasu...
Posłałem kobiecie słaby uśmiech. Mogłem się przecież domyślić, skąd wyniosła to nazwisko, a było to to samo miejsce, z którego wiedział i Elliotson.
- Bo był - odpowiedziałem cicho, wspominając nieżyjącego już ojca. Wziąłem głęboki oddech. - Błagam cię, nie wyjeżdżaj. Nie możesz, j-ja nie mógłbym... Ja nie chciałem, żeby... - jąkałem, chcąc przeprosić za wszystkie swoje przewinienia wobec Veroniki.
Rzuciła czarną parasolkę gdzieś w kąt, a potem zawiesiła mi ręce na szyi, mocno do siebie przytulając. Z początku zaskoczony rozwojem wypadków, stałem wyprostowany i dość mocno spięty. Po chwili jednak zdałem sobie sprawę, że przecież sam tego właśnie chciałem.
Pragnąłem móc poczuć jej bliskość.
Objąłem ją delikatnie, kładąc ręce na jej dolnej partii pleców i pochyliłem się delikatnie, tak abym mógł poczuć intensywny zapach jej perfum.
Potem uniosła jedną z dłoni i wsunęła je w moje włosy.
- Ja nie chciałem cię zranić... Nie wiem, co we mnie wstąpiło. Tak bardzo przepraszam - wyszeptałem jej do ucha po dłuższej chwili milczenia.
Usłyszałem, jak kobieta pociąga nosem. Odetchnęła głęboko, odsuwając się ode mnie na niewielką odległość. Zadarła głowę, by móc spojrzeć mi w twarz. Miała mokre od łez policzki. Przygryzała dolną wargę, nie odrywając ode mnie wzroku, jednak po chwili jej kąciki ust uniosły się delikatnie w słabym uśmiechu.
Nie odrywając jednej ręki od jej pleców, drugą otarłem jej twarz. Niepewnie. Delikatnie, bo nie chciałem jej wystraszyć. Nabrałem powietrza do płuc, po czym gwałtownie je wypuściłem.
- Wybacz mi - wyszeptałem. Swoją rękę przeniosłem trochę niżej, kładąc ją na odsłoniętej szyi Veroniki.
Po raz kolejny przygryzała wargę, a jej ciemne, duże, brązowe oczy okalane długimi czarnymi rzęsami nie odrywały ode mnie spojrzenia. Uniosła dłoń na wysokość mojej głowy i dotknęła mojego policzka. Przymknąłem oczy, przechylając głowę na tę stronę, na której trzymała dłoń, kiedy to ona zaczęła kciukiem jeździć po mojej skórze.
Rozchyliłem powieki.
- Wybaczam ci - powiedziała cicho, uśmiechając się blado.
A to sprawiło, że moja obawa jak i wszelkie wątpliwości momentalnie rozpłynęły się w powietrzu i to właśnie dlatego, że kobieta, którą kochałem, wybaczyła mi wszystkie moje winy.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro