Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 13 - część 1 (Veronica)

Do walizki upchnęłam ostatnią część mojej garderoby. Wszystkie potrzebne rzeczy na najbliższe parę dni zostawiłam na wierzchu, a dokładnie na komodzie w pokoju. Nie byłam pewna, ile mogłabym jeszcze czekać na odprawę w porcie, dlatego wolałam zostawić parę rzeczy niespakowanych.

Wzięłam torebkę i wepchnęłam w nią prawie wszystkie oszczędności, liczyłam, że tyle starczy mi na tę podróż w jedną stronę, choć coś przeczuwałam, że to będzie jednak odrobinę za mało.

Uśmiechnęłam się do siebie blado, przyglądając się swojemu odbiciu w lustrze. Tak jak zwykle, luźno puszczone ciemne kosmyki opadały mi na twarz. Na skórze wyjątkowo miałam puder, a oczy były delikatnie podkreślone kosmetykami, których zazwyczaj nie używałam. Miałam na sobie długą suknię, ciemnofioletową, gdyż nigdy nie ubierałam jasnych kolorów. One zdecydowanie nie pasowały do mnie. Zresztą sukienki również. Ograniczały niezwykle dużą ilość ruchów. Nie uciekniesz w tym przed rozwścieczonymi psami, templariuszami czy grupą pragnących cię zadziobać kur.

Spakowałam do w miarę dużej torby dywan Frye'a i podniosłam ją, aby zważyć jej ciężar. Nie było nawet najgorzej, dało się to nieść. Założyłam buty i wzięłam ciemną parasolkę przeciwsłoneczną, a targając za sobą pakunek, wyszłam na zewnątrz. Rozłożyłam parasolkę i ruszyłam w kierunku stacji, na której - miałam nadzieję - będzie wciąż czekał pociąg bliźniaków.

Było dość wcześnie. Gdy wychodziłam, zegar wskazywał siódmą trzydzieści coś, co znaczyło, że duża część miasta udawała się teraz do swoich miejsc pracy, a niektórzy wychodzili na poranne spacery. Dlatego też mijałam przeróżnych przechodniów. Od młodych dziewcząt prowadzonych przez niewiele starszych chłopaków aż po robotników spieszących do pracy na poranną zmianę.

Byłam ciekawa czy bliźniaki jeszcze śpią, czy może już dawno ruszyli na ratunek naszemu wspaniałemu miastu. Słońce wstało, jakby nie patrzeć, przynajmniej jak dla mnie dość niedawno, więc nie zdziwiłabym się, gdyby oboje do tej pory grzaliby się pod kołdrami. Chociaż po Evie można było się wiele spodziewać.

Swoją drogą wciąż zastanawiałam się, czy ucieczka z tego miejsca jest aby na pewno tak dobrym pomysłem, jak jeszcze wczoraj wieczorem mi się zdawało. Trochę przerażała mnie świadomość, że przez tak długi czas nie zobaczę na oczy tego miejsca. Że zostawię Alana i Neila tak bez słowa, choć tak szczerze mówiąc, nie widziałam ich, od kiedy Frye poznał moją prawdziwą tożsamość. Że już nigdy w życiu nie będę mogła narzekać, jaki to ten Londyn jest straszliwie nudny. Albo że... już nigdy nie zobaczę Evie, Henry'ego czy... Jacoba, do których tak się przywiązałam.

Poza tym czy dobrze robię, że chcę wyjechać zaraz po tym, jak Frye powiedział mi prosto w twarz, co tak naprawdę o mnie sądzi? Czy to przypadkiem nie wyglądało, jakbym... stchórzyła? Niby chciałam to zrobić, bo tutaj poniekąd czułam się zagrożona i bezbronna, ale czy za tym nie kryło się coś większego?
Tak, najwyraźniej tak. Bałam się, że mogłabym zobaczyć go, że mogłabym spojrzeć mu w oczy, minąć go idąc chodnikiem, ujrzeć go w gazetach jako "obrońcę uciśnionych", a tymczasem doskonale wiedzieć, że jestem dla niego nikim.

A to bolało. I to bardzo mocno.

Znów miałam ochotę płakać. Gdy wczorajszego wieczoru położyłam się do łóżka, przez dobre pół godziny nie mogłam zmrużyć oka. Wtedy też płakałam, bo... z jakiegoś cholernego powodu czułam się, jakbym utraciła coś ważnego, a do tego uczucie samotności zaczęło mi doskwierać. Znowu, tak jak wtedy, gdy nie znałam Frye'ów.

Tym razem miałam cholernie ogromne szczęście. Pociąg bliźniaków stał na stacji. Nie byłam tylko pewna, kiedy tak naprawdę odjedzie, a mógł to zrobić w każdej chwili, nawet teraz.

Złożyłam parasolkę i niepewnym krokiem podeszłam do metalowego środka transportu. Jako iż nie uśmiechało mi się pukać do drzwi przedziału Evie czy Jacoba, zapukałam do tego, w którym miały zwyczaj przesiadywać Gawrony. Szybko mi otworzono, a w wejściu stanął barczysty facet, który zdecydowanie przewyższał mnie wzrostem i patrzył na mnie jak ja potencjalnego mordercę czy szpiega.

- Dzień dobry - uśmiechnęłam się delikatnie i dygnęłam, witając się.

- Dzień dobry, w czym można pani służyć? - Mężczyzna skrzyżował ramiona i raz jeszcze zmierzył mnie wzrokiem. Jego wzrok zatrzymał się na ogromnej torbie, leżącej tuż u moich stóp.

- Jest może któreś z Frye'ów? Mam dość ważną sprawę.

- A kto pyta?

Westchnęłam cicho i uśmiechnęłam się jeszcze szerzej, chcąc utwierdzić go w przekonaniu, iż nie mam złych zamiarów.

- Veronica Thorne, do niedawna umierałam na kanapie pana Frye'a. To jest ktoś czy nie?

- Szefa nie ma, jest jak na razie tylko szefowa. Może być? - spytał obojętnie.

- Ktokolwiek, po prostu chcę się pozbyć tej torby. Ciężka jest.

Facet łypnął raz jeszcze podejrzliwym wzrokiem na torbę, potem obrócił się na pięcie, mówiąc coś do swoich towarzyszy. Ci podeszli do drzwi i z groźnym wyrazem twarzy stanęli przy nich z założonymi rękami. Zapewne tamten Gawron nakazał im popilnowanie mnie, abym nie zrobiła czegoś złego czy głupiego.

Chwilę później usłyszałam stukot obcasów o podłogę wagonu, a po dwóch, może trzech sekundach przede mną pojawiła się Evie. Asasynka uśmiechnęła się delikatnie i potarła się po szyi. Wyglądała na odrobinę zmęczoną.

- Witaj, Evie - powiedziałam, przestępując z nogi na nogę. - Miło mi cię widzieć.

- Mi ciebie również. Co cię tu sprowadza? Ach, pewnie przyszłaś do Jacoba. Jeśli o niego chodzi, wyszedł gdzieś z samego rana. A aktualnie rozmawiałam z panem Greenem i za niedługo wychodzę, więc jeśli chcesz, to możesz poczekać tu na niego, ale niestety beze mnie...

- Nie, nie trzeba! - zapewniłam, machając dłońmi. - Chcę tylko oddać wam dywan. W końcu udało mi się go wyprać.

- To naprawdę miłe z twojej strony, że zechciałaś go wziąć do siebie i wyprać. A tak właściwie... Czy ty masz na sobie sukienkę? - Uniosła brwi do góry.

Zaśmiałam się cicho. Chciałam brzmieć na pogodną, ale zabrzmiało to bardziej, jakbym była na kogoś zła.

- Tak właściwie to tak. Widzisz, Evie... zdecydowałam, że w Londynie jest zbyt niebezpiecznie jak dla mnie. Wiesz, templariusze chcą mojej głowy. Wyjeżdżam. Jeszcze nie jestem pewna kiedy, ale lecę kupić bilety na statek. Marzy mi się Nowy Jork - powiedziałam, uśmiechając się słabo. Kiedy jednak wypowiadałam te słowa, czułam narastającą gulę w gardle, a do tego miałam wrażenie, że za chwilę znowu się rozryczę.

- Ojeju... Naprawdę? - spytała, przybierając smutny wyraz twarzy. - Obiecaj, że przyjdziesz się pożegnać przed wypłynięciem!

- Przyjdę - odrzekłam. - Byłabym wdzięczna, gdybyś poinformowała o tym Jacoba, kiedy tylko wró... - Przerwał mi dźwięk butów uderzających o metal.

Zmarszczyłam brwi i zadarłam głowę do góry. Evie zrobiła dokładnie to samo. Niedługo po tym zauważyłam jakąś ciemną sylwetkę, zasłaniającą mi światło, padające ze szklanego dachu. Osoba ta zeskoczyła z dachu wagonu i zwinnie wylądowała tuż obok mnie.

Wypuściłam gwałtownie powietrze z ust, zdając sobie sprawę, że tą ciemną sylwetką był Jacob.

- O, Veronica. Chciałem z tobą właśnie pogadać, tyle że sądziłem, iż raczej zastanę cię o tej godzinie w mieszkaniu. Evie, jeśli pozwolisz, zostaw nas na sekundę samych, dobra? Zajmij się swoimi papierami, magicznymi świecidełkami i Greeniem - powiedział jak gdyby nigdy nic Jacob.

- To nie będzie potrzebne - stwierdziłam. - Miałam zamiar już iść.

- Chciałem porozmawiać o wczorajszym... - zaczął, łapiąc mnie za nadgarstek.

Pokręciłam głową, marszcząc czoło. Zacisnęłam mocno zęby, po czym uwolniłam rękę z niezbyt mocnego chwytu asasyna i skrzywiłam się.

- Sądzę, że wczoraj powiedziałeś już wystarczająco - fuknęłam.

Na początku uniósł brwi, nie ogarniając chyba, o co mi chodzi. Szybko jednak zwiesił głowę, wpatrując się smutnym wzrokiem w swoje zabłocone buty. Potem zamknął oczy, odchylając głowę do tyłu.

- Wiecie co? Ja chyba jednak wrócę do Henry'ego - powiedziała Evie.

Kobieta odwróciła się, biorąc ze sobą torbę z dywanem, aby najpewniej zostawić ją w pokoju asasyna, a potem udać się do swojego, gdzie najprawdopodobniej znajdował się i Hindus. Tymczasem spojrzałam na Jacoba spode łba i skrzyżowałam ramiona.

- Tak bardzo przepraszam, nie chciałem, aby tak to zabrzmiało... - westchnął. - Słuchaj, wszystko ci wyjaśnię, tylko daj mi szansę.

Pokręciłam głową, nie wierząc w to, co miałam zamiar powiedzieć.

- Dobra, dam ci szansę, ale zaraz po naszej rozmowie wracam na chwilę do domu, zabieram wszystko co mi potrzebne i wyjeżdżam.

Oczy mężczyzny momentalnie stały się dwa razy większe. Przełknął ślinę i otworzył delikatnie usta, zaciskając swoje dłonie w pięści.

- Słucham?

- To co słyszałeś. Wyjeżdżam i to jak najdalej stąd. Nienawidzę tego miejsca. Znienawidziłam je w momencie, kiedy przejrzałam na oczy, Jacobie. Templariusze w każdej chwili mogą mnie zabić! Ludzie tu cierpią! Ja tu cierpię! A do tego pewien bliski dla mnie głupiec, powiedział jaką to ja niedorajdą życiową jestem! Powiedział mi prostu w oczy, że nic nie potrafię zrobić dobrze! Że jestem beznadziejna we wszystkim, czego się tknę! Szkoda tylko, że nie rzucił jeszcze tekstem, iż nie dziwi się, że nikt mnie nie kocha, bo jestem wybrakowana i nie mogę nikomu dać szczęśliwej rodziny! Kurwa mać! Jacob, jesteś dupkiem! - wybuchnęłam, wylewając z siebie wszystkie żale.

Jednym szybkim ruchem wepchnął mnie do wagonu. Zanim zdążyłam złapać równowagę, Jacob wypędził swoich ludzi z przedziału i zamknął za nimi drzwi. Stanął na przeciwko mnie i spojrzał mi w oczy.

- Wiesz, dlaczego nie powiedziałem ci w twarz, że nikt cię nie kocha?! - krzyknął niemal równie głośno. - Bo, do jasnej cholery, ja cię kocham! Kocham cię, dobra?! To wszystko co powiedziałem wczoraj, było pomyłką! Po prostu... mój Boże. - Schował twarz w dłoniach. - Otóż... nasi rodzice nie żyją. Matki nigdy nie poznałem, ojciec nas nie chciał znać i obwiniał nas o śmierć mamy. Dopiero po kilku latach zrozumiał, że to nie nasza wina. Jakiś czas temu zmarł, był chory. Problem polegał głównie na tym, że zawsze faworyzował Evie... "Bądź jak ona". "Spójrz na swoją siostrę". "Czemu nie możesz choćby przez chwilę zachowywać się jak twoja bliźniaczka?". "Robisz źle to, robisz źle tamto". Kochałem go, ale za każdym razem zauważał tylko ją, a mnie traktował prawie jak śmiecia - westchnął. - Wybacz mi, zachowałem się wtenczas jak całkowity głupiec. Nie powinienem był tak reagować, ale to zajście... Cholera, nie wiem jak to wytłumaczyć!

- Ethan Frye... - wyszeptałam, po czym przygryzłam delikatnie dolną wargę, przyglądając się twarzy Jacoba. - Już wtedy przy naszym pierwszym spotkaniu mogłam się domyślić, kim jesteś.

Asasyn spojrzał na mnie raz jeszcze zdziwionym wzrokiem.

- Skąd ty znasz jego imię? - spytał równie cicho.

- Słyszałam, jak mówiono o nim w Zakonie. Wspomniano mi również, że był dość niewygodny dla niego. Do czasu...

Szatyn uśmiechnął się słabo.

- Bo był. - Wziął głęboki oddech. - Błagam cię, nie wyjeżdżaj. Nie możesz, j-ja nie mógłbym... Ja nie chciałem, żeby... - zmienił temat.

Rzuciłam parasolkę gdzieś w bok i przerwałam Jacobowi, rzucając mu się na szyję. Nie wiedziałam, co dokładnie robię. Działałam jakby instynktownie. Wtuliłam się w niego, przyciskając go do siebie najmocniej, jak tylko potrafiłam. Wtedy też położył dłonie na najniższej partii moich pleców i pochylił głowę tak, że niemal znalazła się na moim prawym ramieniu. Poczułam jego ciepły oddech na swojej szyi. Tymczasem wsunęłam rękę w jego włosy i zaczęłam przeczesywać je powoli między palcami.

- Ja nie chciałem cię zranić... Nie wiem, co we mnie wstąpiło. Tak bardzo przepraszam - wyszeptał.

Pociągnęłam nosem, czując, jak pierwsza łza znaczy mokry ślad na moim policzku. Przygryzłam dolną wargę, by nie wybuchnąć głośnym szlochem.

Po raz kolejny czułam się... rozdarta, bo z jednej strony wciąż bolały mnie jego wczorajsze słowa, a z drugiej on naprawdę wyglądał, jakby żałował.

Jezu, decyzje są trudne.

Zadarłam głowę do góry i odsunęłam się od niego na odległość paru cali. Spojrzałam mu w oczy, po czym nieznacznie uniosłam kąciki ust. Jacob starł ślad po łzie z mojego rozpalonego policzka i wziął dość sporą ilość powietrza do płuc, by potem gwałtownie je wypuścić.

- Wybacz mi - wyszeptał, dotykając czule mojej szyi.

Przygryzłam dolną wargę, wpatrując się w jego ciemne oczy. Dotknęłam jego twarzy i zaczęłam głaskać go kciukiem po policzku, nie zwracając uwagi na kłujący kilkudniowy zarost mężczyzny.

- Wybaczam ci.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro