Rozdział 12
Zbliżał się już powoli wieczór. Chmury pojawiły się jakby znikąd, zasłaniając chylące się ku dołowi słońce oraz pomarańczowo-różowe niebo. Zaczerpnęłam wilgotnego powietrza w płuca.
Od dobrych trzydziestu paru minut szukaliśmy tego całego Karola. Mówił, że mamy się spotkać gdzieś niedaleko przytułku, jednak jakoś nie rzucił nam się w oczy. I choć chciałam już porzucić wszelkie poszukiwania, Frye nie miał zamiaru się poddawać.
Jacob szedł obok mnie i maszerował szybkim krokiem, który dla mnie może był tak odrobinkę męczący. W końcu leżenie na kanapie odbiło swoje piętno na mojej sprawności fizycznej, którą będę teraz musiała dość mocno doszlifować. Przez to wszystko straszliwie suszyło mnie w gardle. Mój oddech znacznie przyspieszył. A kiedy na mojej twarzy widniał grymas, spowodowany bólem zarówno mięśni łydek jak i rany na udzie, która potrzebowała jeszcze trochę czasu na całkowite zagojenie się, Jacob uśmiechał się lekko, unosząc głowę jakby dumnie.
Strzelałam, że jego humor był wynikiem dzisiejszego chaosu i zniszczenia, które niósł ze sobą tak często. Znałam go na tyle, żeby wiedzieć, iż młody asasyn kochał, kiedy coś się działo... A kiedy już wszystko szło po jego myśli, mogąc wysadzać w powietrze całe budynki, to był wręcz w siódmym niebie!
Zastanawiałam się, jak Evie wytrzymała z nim przez te wszystkie przeżyte lata. A co musieli przechodzić jego rodzice...? Co musiał wyprawiać młody Jacob, gdy liczył sobie zaledwie osiem czy nawet i piętnaście wiosen? Może robił psikusy swoim sąsiadom? A może jednak niszczył okoliczne kwietniki, by potem pochwalić się swoim przyjaciołom? Być może, gdy miał trochę mniej jak dwadzieścia lat, znikał na niemal całe noce, by włóczyć się, pić czy z kimś się spotykać? Jeśli ten ostatni podpunkt się zgadzał, to trochę smutne, że rodzice nie wyplenili tego nawyku z Jacoba.
- Kochasz zabawę, no nie? - zapytałam, nie przerywając chodu.
- A żebyś wiedziała. - Kąciki jego ust podniosły się jeszcze wyżej, przez co na jego twarzy pojawił się jeszcze szerszy uśmiech.
- W takim razie jestem ciekawa, jakie urwanie głowy miała z tobą matka z ojcem - prychnęłam, zerkając w stronę asasyna.
Miałam wrażenie, że po ciele Jacoba przeszedł ledwo widoczny dreszcz. Nagle mina Jacoba zrzedła. Grymas zastąpił szeroki uśmiech, który przed chwilą był widoczny na twarzy młodego mężczyzny. Następnie zrobił z ust cienką kreskę i zaczął stawiać kroki jeszcze szybciej niż kilka chwil temu. Znacznie przyspieszył. Nie spodziewałam się takiej reakcji... W końcu Frye prawie ciągle był w humorze, a szczególnie do wrednych docinek czy ciągłego używania ironii.
Czyżbym więc powiedziała coś złego?
- Coś nie tak? - zapytałam, podążając za nim krok w krok. Musiałam jednakże zmusić się do truchtu, bo inaczej w życiu bym go nie dogoniła.
- A czy to ważne? - burknął pod nosem, niemalże od razu po wypowiedzeniu przeze mnie moich słów.
- Powiedziałam coś złego? - Spojrzałam na niego, nie mając pojęcia, jak mam się dokładnie zachować w tej sytuacji. Jakby nie patrzeć, jeszcze nigdy nie widziałam Jacoba w takim humorze...
- Wiesz co...? Najlepiej będzie, jeżeli zawrócisz tam, skąd przyszłaś. - Zatrzymał się gwałtownie. Wyglądał jednak, jakby był naprawdę bardzo, bardzo wkurzony...
- Ale miałam ci przecież pomóc! - powiedziałam z wyrzutem, rozkładając szeroko ręce.
- Potrzebuję chwili dla siebie, więc jeśli pozwolisz, udam się sam do tego "szanowanego dżentelmena" i załatwię całą tę sprawę.
- Ale...
Jacob westchnął głośno i zwiesił głowę, zatrzymując się. Za chwilę jednak uniósł ją do góry, wyglądając, jakby wpadł na jakiś niesamowity pomysł. Wciąż jednak był zły po zadanym przeze mnie pytaniu.
- Nie, wracasz. Nie wiadomo, co nas czeka, a ty wciąż jesteś zapewne pod wpływem różnorakich czynników. W tym przypadku jesteś całkowicie bezużyteczna - podkreślił bardzo dobitnie dwa ostatnie słowa. - Nie przydasz mi się, kiedy nie umiesz nawet poprawnie skorzystać z wyrzutni lin czy uniknąć pocisku. Jedyne co potrafisz, to opóźniać nas i przyciągać do siebie wszystkie możliwe wypadki. Byłaś beznadziejną templariuszką, Veronico, i jesteś jeszcze gorszą asasynką. Powinienem był zabić cię wtedy na tym cholernym dachu, kiedy ty zupełnie niczego się nie spodziewałaś! - wysyczał ostatnie zdanie, a w całej jego wypowiedzi mogłam dosłyszeć skrywany jak dotąd jad.
Z jakiegoś powodu jego wypowiedź dość mocno zakuła mnie w serce. Powinnam być chyba na niego zła, że mówi mi w twarz jaka to ja bezużyteczna i beznadziejna. Te słowa w jego wykonaniu były jednak najbardziej krzywdzącymi słowami, które usłyszałam w swoim życiu, przez co nie potrafiłam być zła a jedynie smutna. Czułam się... zraniona. Może Starrick również tak do mnie mówił, podobnie jak Lucy i paru innych, ale... ich obelgi nie były tak krzywdzące, nie dotykały mojego czułego punktu.
A Jacob to właśnie zrobił.
Zacisnęłam dłonie, wbijając osobie paznokcie w skórę. Przygryzłam dolną wargę tak mocno, że czułam metaliczny smak krwi. Czyżbym przegryzła ją sobie? Pokiwałam powoli głową, karcąc się za swoją głupotę, jaką okazałam w ciągu ostatnich paru tygodni. Jacob miał rację, byłam beznadziejna, głupia i ani trochę nie nadaję się do Bractwa czy Zakonu.
Może faktycznie powinnam była pozwolić uziemić się w kuchni z gromadką ADOPTOWANYCH dzieci...?
- Spodziewałam się usłyszeć od ciebie wszystko, Jacobie, ale nie to... - powiedziałam lekko zachrypłym głosem, który zaczął się załamywać. - W takim razie może po prostu się oddalę i jeśli chcesz, nie ujrzysz mnie już nigdy więcej.
Odwróciłam się na pięcie, zanim mężczyzna zdążył cokolwiek powiedzieć, po czym udałam się w kierunku mojego wynajętego mieszkania.
Właśnie zdałam sobie sprawę, że Frye stał się dla mnie kimś naprawdę bliskim. Nigdy nie sądziłabym, że to właśnie on mógłby zostać mym przyjacielem... A jednak, choć go uważałam za kogoś, kto mógłby naprawdę nim być, to po jego wywodzie czułam się, jakby ktoś dźgnął mnie kilkadziesiąt razy w brzuch. Odchyliłam głowę do tyłu, czując, jak oczy zaczynają mnie piec, a towarzyszyły temu napływające do nich łzy. Wypuściłam gwałtownie powietrze, zastanawiając się, jaki błąd popełniłam i jakie będzie miał teraz konsekwencje.
Frye faktycznie był głupcem, ale skoro on tak zareagował, to znaczyło, że ja musiałam być jeszcze większym...
***
Otworzyłam drzwi od mieszkania, przekręciwszy klucz w zamku. Gdy już weszłam do środka, rzuciłam go na szafkę przy wejściu i zdjęłam buty. Zrzuciłam z siebie płaszcz i powiesiłam go na wieszaku. Usiadłam na kanapie i podciągnęłam nogi na sofę, by potem przycisnąć je mocno do klatki piersiowej i objąć je rękami. Oparłam brodę o kolana i westchnęłam głośno, mrugając szybciej powiekami. Chciałam się pozbyć łez napływających mi bezustannie do oczu.
Było mi cholernie przykro. Wmawiałam sobie, że nie powinnam się tym przejmować. Że przecież nie ma powodu, bym się smuciła. Nic jednak nie działało, czułam się fatalnie.
Co zrobiłam nie tak? Przecież nic złego nie powiedziałam. Co w takim razie sprawiło, że wytrąciłam go z równowagi? Dlaczego patrzył na mnie jak na kogoś, kto wymordował mu całą rodzinę i psa do kompletu.
Westchnęłam, czując na policzku spływającą łzę. Pozwoliłam jej swobodnie ześlizgnąć się z mojej skóry, po czym położyłam się na kanapie.
Niedługo po tym zaczęłam przysypiać. W końcu nie ukrywajmy, już zaczynało się robić ciemno, a ja byłam już cholernie wymęczona po całym dniu. Próbowałam wyprać dywan Frye'a, poszłam z nim rozpieprzyć destylarnię, potem szukaliśmy po mieście tego człowieka i...
DYWAN FRYE'A! Zupełnie o nim zapomniałam!
Zerwałam się z kanapy, po czym stwierdziłam, że tak naprawdę nie ma w ogóle sensu z niej wstawać. Pokręciłam głową i raz jeszcze padłam twarzą na miękkie siedzenie. Dokończę jego pranie jutro...
Następnego ranka jak mówiłam, tak i zrobiłam.
Obudziłam się dość późno. Zegar wskazywał jedenastą coś, co znaczyło, że za niedługo wybije południe. Przetarłam oczy, zdając sobie sprawę, jak potwornie bolą mnie teraz plecy. Przeciągnęłam się i ziewnęłam. Wstałam ociężale z kanapy, łapiąc się za nogę, w której czułam rwący ból. Czasami tak miałam, gdy w mieszkaniu było chłodno, a ja się nie przykryłam jakimś kocem. Skierowałam się do łazienki i pierwsze co to zaczęłam trzeć plamę, która była powodem, dla którego musiałam trzymać tu własność asasyna. Jakimś cudem kolor wina stracił na intensywności, przez co czerwień alkoholu już nie była tak dobrze widoczna.
Udało mi się jakoś zapakować dywan w dość sporą miskę i zeszłam na dół, by później powiesić to na trzepaku, należącym do wszystkich ludzi mieszkających w kamienicy.
Jak ktoś to zwinie, to trudno.
Wróciłam do mieszkania i przygotowałam sobie kąpiel. Po rozebraniu się weszłam do wanny i zanurzyłam się cała aż po czubek głowy w ciepłej wodzie. Szybko jednak wystawiłam głowę ponad nią, gdyż zabrakło mi powietrza. Oparłam się o ściankę wanny i westchnęłam cicho.
Będę musiała wyjechać. Najlepiej już, w tym momencie. Asasyni nie pomogą mi już w razie ataku templariuszy, a ci drudzy teraz będą mogli mnie bez problemu schwytać.
W tej chwili stało się dla mnie jasne, że muszę wyjechać niezwłocznie. By nigdy nie ujrzeć już Frye'a. Aby Starrick mnie nie znalazł. Abym mogła czuć się bezpieczna. Gdy tylko dywan wyschnie, spakuje się, a potem za ostatnie oszczędności kupię bilet na statek do... do Nowego Jorku. Przed wyjazdem oddam mieszkanie oraz zwrócę asasynowi jego cholerną własność.
Jeśli Jacob naprawdę chciał, abym zniknęła, nie będę się narzucać. Zniknę z jego życia raz na zawsze, a ja w końcu będę czuć się bezpieczna. Będę żyć z dala od spisów, Nędzników i tego przebrzydłego miasta. Z dala od Starricka. Z dala od uczuć, które targają mną przy Jacobie.
Będę żyć w spokoju.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro