Rozdział 10
Już trzeci dzień bezczynnie leżałam na tej cholernej kanapie Jacoba. Plecy i tyłek zaczynały mnie boleć od tego ciągłego siedzenia. Frye nie pozwalał mi prawie w ogóle się z niej ruszać, a kiedy co jakiś czas pozwalał mi wstać, bym mogła się ogarnąć, to było praktycznie święto. I nie, nie mógł wziąć ubrań i wyjść do innego wagonu. Musiał przebierać się przy mnie. W ogóle większą część mojego czasu byłam zmuszona spędzać z nim, bo jeśli nie był na żadnej misji albo nie szedł gdzieś ze swoim gangiem, to siedział właśnie tu obok mnie.
Po tym jak Evie zauważyła, że coś jest nie tak, bo nie wróciliśmy do pracowni Alexandra, od razu ruszyła w kierunku pociągu i jakże wielkie było jej zdziwienie, kiedy ujrzała śpiącą mnie oraz miskę z zakrwawioną wodą przy kanapie. Akurat nie było przy mnie Jacoba, więc oczywiście musiała mnie obudzić. I właśnie za to miałam ochotę ją skrzywdzić. Od dawna nie miałam tak przyjemnego snu.
W każdym razie ja pozostawałam wciąż uziemiona z dziurą w nodze, kiedy to Evie załatwiła mi i Jacobowi wyrzutnie lin. Zdawać by się mogło, że teraz Jacob wręcz będzie nade mną nadskakiwać i nie zostawi mnie nawet na sekundę. Nie. Pierwsze co zrobił po przyniesieniu przez siostrę prezentu, to wybiegnięcie z pociągu, by pobawić się nową zabawką. I tak, zostawił mnie wtedy samą z Evie.
Po tym zdarzeniu znowu wróciłam do zdania, że Frye jest irytującym dupkiem.
Teraz siedziałam na kanapie z założonymi rękami i wpatrywałam się w ścianę przed sobą. Zerknęłam w kierunku stolika, stojącego obok i rozstawionych na nim alkoholi. Jacob nieźle się tu urządził od momentu, w którym po raz pierwszy wsiadł do pociągu. Zrobiłam z ust dzióbek i spojrzałam w zupełnie innym kierunku, udając, że w ogóle nie mam ochoty wypić połowy zawartości tych butelek. Westchnęłam i przełknęłam głośno ślinę.
Z tego co się orientowałam, w razie czego ratować mogła mnie tylko Agnes, z którą w ostatnim czasie trochę się zapoznałam. Żadnego z bliźniaków nie było w pociągu, więc nie mogli mnie w tym momencie powstrzymać przed upiciem się.
Jeszcze raz zerknęłam w kierunku butelek. Noga mnie już tak nie bolała, a pomimo tego żadne z Frye'ów nie pozwalało mi się ruszać z miejsca nawet na chwilę. Strasznie nudziło mi się, a alkohol w tym momencie wydawał mi się być dla mnie minimalnym wybawieniem.
"Raz kozie śmierć", pomyślałam, łapiąc w dłoń butelkę z bursztynowym napojem.
Wyjęłam z butelki korek i powąchałam zawartość butelki. Skrzywiłam się delikatnie, rozpoznając zapach whisky. Podniosłam przedmiot trochę wyżej i oddaliłam go o dobre kilka - jak nie kilkanaście - cali, by przyjrzeć się lepiej alkoholowi. Poruszyłam kilka razy nadgarstkiem, aby rozmieszać napój, po czym zbliżyłam butelkę do ust i przechyliłam. Pociągając dość spory łyk, poczułam ciepło rozchodzące się po całym przełyku oraz to charakterystyczne palenie w gardle. Momentalnie zrobiło mi się gorąco, więc rozpięłam dwa górne guziki koszuli i uśmiechnęłam się sama do siebie. Odstawiłam butelkę na miejsce.
Na Boga! I tak nie miałam nic lepszego do roboty!
- A pieprzyć to! - krzyknęłam i po raz kolejny złapałam za butelkę z napojem w kolorze bursztynu. - Najwyżej Evie mnie zabije...
***
W następnej chwili poczułam, jak ktoś delikatnie szturcha mnie w ramię. Otworzyłam oczy i momentalnie oślepił mnie blask lampy, leżącej na biurku. Szybko je zamknęłam przez rażące światło. Gdzieś nad sobą słyszałam cichy szept. Jęknęłam cicho, czując niewyobrażalny ból głowy. Jeszcze raz spróbowałam otworzyć oczy i choć było to odrobinę trudne, w końcu mi się udało. Ujrzałam przed sobą twarz Jacoba, na której odmalowała się widoczna ulga. Mrugnęłam kilka razy, chcąc poprawić ostrość widzenia.
- W końcu się obudziłaś - zauważył Jacob, przekrzywiając śmiesznie głowę. Prawie jak szczeniak, który jest zaciekawiony albo oczekuje cierpliwie na kawałek mięsa.
- No co ty? - rzuciłam, podnosząc się do pozycji siedzącej. Złapałam się za głowę, kiedy momentalnie mi się w niej zakręciło, a mnie samej zachciało się wymiotować. - Co się stało? - zapytałam.
- Cóż, to dość długa historia... - Podrapał się po głowie, spoglądając gdzieś w bok.
Spojrzałam na obaloną do połowy butelkę francuskiego wina oraz w całości wypitą whisky. Nie mówcie, że... Nie.
- Piłam? - Otworzyłam szeroko oczy.
- Jeszcze nigdy nie widziałem, aby jakaś kobieta wypiła tyle i zaraz po tym nie padła trupem. - Jacob pokręcił głową.
- Cholera... - wymamrotałam cicho pod nosem, opadając z powrotem na kanapę. - Co ja robiłam?
- Na pewno chcesz wiedzieć?
- Mów. - Machnęłam dłonią.
- A więc to było tak...
***
Zakaszlałem cicho przez dym, unoszący się w fabryce. Wszędzie było czuć smród metalu i spalanego węgla, które mieszały się z zapachem potu. Do tego wszędzie unosił się duszący, szary obłok, pomimo tego iż cała budowla była dość duża.
Zagwizdałem, zwracając na siebie uwagę dzieci, które harowały przy ogromnych maszynach oraz dorzucały węgla do pieców. Gdy tylko mnie ujrzały, zrobiły ogromne oczy, przygotowując się do krzyku. Zanim zdążyły wydobyć z siebie jakikolwiek pisk, przyłożyłem palec do ust, zaś drugą rękę wyciągnąłem przed siebie, aby pokazać, że nie mam niecnych zamiarów.
- Spokojnie, nie przyszedłem tu, żeby zrobić wam krzywdę - powiedziałem. - Jestem Jacob Frye. Chcę wam pomóc.
Dzieci spojrzały na mnie krzywo, po czym wymieniły porozumiewawcze spojrzenia.
- To pan uwolnił tydzień temu moją kuzynkę od pracy w Whitechapel? - spytał na oko dziesięcioletni chłopiec. - Maddie mówiła, że wyciągnął ją z tego bagna pan w czarnym płaszczu i kapturze na głowie. Mówiła też, że jej rodzice pracując w fabryce, chronionej przez ludzi z zielono-żółtych ubraniach, dostają o wiele więcej niż wcześniej, kiedy pracowała ich tam trójka. To pan?
- Tak, ty mały urwisie, to ja. - Uśmiechnąłem się jeszcze szerzej. - Teraz słuchajcie mnie uważnie. Uciekajcie, ale uważajcie, aby nie spotkać po drodze Nędzników. Większość z nich jest unieszkodliwiona, ale nie jestem pewien, czy zaraz nie przyleci ich tu więcej. A teraz idźcie.
- Dziękujemy, panie Frye. - Mała dziewczynka kiwnęła z wdzięcznością głową i dygnęła ledwo zauważalnie.
- Nie ma za co, ale teraz musicie uciekać. Za niedługo fabryka będzie wolna od tych barbarzyńców, ale to jeszcze chwilę potrwa. - Machnąłem ręką, nakazując im natychmiastową ucieczkę.
Nie ruszyły się nawet na sekundę. Westchnąłem w myślach i jeszcze raz pogoniłem ich dłonią.
- Na co czekacie? Biegnijcie! - rzuciłem.
Dzieci natychmiastowo rzuciły się do ucieczki i zanim się obejrzałem, zniknęły mi z oczu, co oznaczało, że mogę teraz poszukać brygadzisty, który bez dwóch zdań zasługiwał na śmierć.
Użyłem szóstego zmysłu i rozejrzałem się wokół. Gdzieś po drugiej stronie fabryki w oczy rzucił mi się Nędznik, ale stąd gdzie stałem, nie miał szans, by mnie zauważyć. Był za daleko, a ja kucałem schowany za ogromną, drewnianą skrzynią. Dlatego też postanowiłem go zostawić w spokoju. Moi ludzie się nim zajmą, kiedy tylko zabiję tego śmiecia.
Szybko sobie zdałem sprawę, że na piętrze, na którym się znajdowałem, nie znajdę go. Dlatego też w miarę cicho przekradłem się do schodów, po czym zacząłem wspinać się po nich. Zamknąłem oczy i skrzywiłem się, kiedy metalowy schodek pod moją stopą wydał dźwięk. Nikt chyba jednak tego nie usłyszał, bo nagle nie znalazło się tutaj stado Nędzników.
Ujrzałem go, rozmawiał z jednym ze swoich podwładnych. Prychnąłem pod nosem, wyciągając nóż do rzucania, który dała mi Evie jakieś pół godziny temu. Wymierzyłem w Nędznika i cisnąłem ostrzem z całych sił. To obracało się przez moment w powietrzu z ogromną prędkością, dopóki nie natrafiło na przeszkodę, jaką była szyja przeciwnika. Facet wydał z siebie cichy charkot, po czym łapiąc się rączki sztyletu, osunął się na kolana.
Wyszedłem z kryjówki, stawiając ostrożne, ciche kroki, a tymczasem spod palców umierającego wypływała krew. Kiedy ten całkowicie opadł na ziemię, spojrzał nieobecnym wzrokiem na mnie, na swojego zabójcę, który posłał go do grobu. Czerwona ciecz zaczęła się zbierać przy głowie martwego.
- Kolejny bezduszny potwór z głowy - powiedziałem, rozkładając ręce. - Czas na następnego.
Wyciągnąłem kukri, które Henry podarował mi jakiś czas temu. Wcale nie musiałem długo czekać na jakikolwiek ruch przeciwnika. Wykonał go niemal od razu zaraz po tym, gdy wyciągnął nadziak.
Uchyliłem się przed ostrzem. Zaraz po tym uniknąłem ataku, który nadciągał z lewej strony. Uderzyłem mężczyznę z pięści w brzuch. Delikwent nie miał szczęścia, bo na tę właśnie dłoń miałem założoną rękawicę, gdzie knykcie były osłaniane przez niezwykle twardy metal. Od uderzenia, aż się zgiął, łapiąc za miejsce, w które dostał. Wykorzystałem okazję i trzasnąłem go z kolana w łeb, a kiedy zachwiał się, wciąż będąc zgiętym, wbiłem mu kukri w głowę, przebijając czaszkę. Facet opadł ciężko na ziemię, a ja wyszarpałem z niego ostrze. Wytarłem broń o ubranie zmarłego, mając pewność, że już nie powróci do życia, by zmuszać dzieciaki do ciężkiej roboty.
Szczerze? Byłem przekonany, że walka potrwa odrobinę dłużej, a ja będę miał okazję bardziej się wykazać.
Obróciłem się i przeskoczyłem barierkę. Dzięki temu właśnie szybko znalazłem się o piętro niżej. Jednak piętro pierwsze od parteru dzieliła zdecydowanie większa odległość, dlatego też za drugim razem wybrałem schody.
Wyszedłem z fabryki i zobaczyłem odrobinę wystraszone dzieciaki w towarzystwie moich ludzi. Co im się dziwić? Zapewne widziały truchła porozrzucane po całym parterze. Uśmiechnąłem się dumnie, ale oczywiście nie z powodu napędzenia stracha dzieciom a odzyskania fabryki z rąk Nędzników, po czym wskazałem kciukiem za budynek za mną.
- Jest nasza - powiedziałem, rzucając dumne spojrzenie Gawronom, po czym ruszyłem przed siebie, zdejmując kaptur z głowy.
Kilkanaście minut później wszedłem do mojego wagonu z pewnością, że wszystko jest jak najbardziej w porządku, a moje królestwo nie ma szans, by zostać zdewastowanym. Jak bardzo się myliłem, kiedy ujrzałem Veronicę, popijającą alkohol prosto z butelki. Spojrzałem na stolik, gdzie sądziłem, że pozostawienie napoi alkoholowych będzie dobrym pomysłem. Bo przecież kto miałby mi je ukraść? Ku mojemu zdziwieniu stała tam całkowicie obalona butelka mojej ulubionej szkockiej whisky. Byłem prawie pewien, że kiedy wychodziłem stąd, trzy czwarte alkoholu jeszcze się w niej znajdowało.
- Co ty wyprawiasz? - zapytałem, wlepiając zdziwiony wzrok w młodą kobietę.
W końcu zwróciła na mnie uwagę i przestała się tępo wpatrywać w ścianę. Uśmiechnęła się szeroko i momentalnie podniosła się z kanapy, rozlewając przy okazji czerwone wino na ziemię.
- No ale nie na dywan! - jęknąłem, wyciągając przed siebie ręce w geście oburzenia.
- Coby, wróciłeś! - pisnęła kobieta, rzucając się na mnie.
- A ty się upiłaś. I to strasznie - stwierdziłem, krzywiąc się. - Więc zabiorę to pani, zanim schleje się bardziej.
Bez jakichkolwiek protestów Veronica oddała mi butelkę z winem, a ja szybko odłożyłem szkło na najbliższy stolik. Pomimo tego, iż byłem na nią trochę zły to i tak byłem pod wrażeniem. Obaliła sama dość sporą ilość whisky, wychlała do tego jakąś część wina, a dalej stała na nogach...
Właśnie, ona stała na nogach.
Miałem zamiar ją zbesztać za to, że wstała i upiła się zamiast odpoczywać, ale ta położyła dłoń na mojej klatce piersiowej i spojrzała głęboko w oczy. Uśmiechnęła się zmysłowo, po czym drugą rękę zarzuciła mi na szyję. Rozchyliłem szeroko powieki w reakcji na ten niespodziewany ruch.
Co ona, do jasnej cholery, właśnie robiła?
- Wiesz, Coby... Myślałam o nas.
- Co? - rzuciłem krótko.
- Widzę, jak na mnie patrzysz... Chcesz mnie - wyszeptała mi prosto do ucha, po czym odsunęła się, by spojrzeć mi prosto w twarz.
Było od niej czuć dość mocno alkoholem. Jej policzki i nos były delikatnie zaczerwienione, a oczy mieniły się w świetle, wpadającym przez najbliższe okno. To było pewne, że zupełnie nie wie, co mówi, była pijana.
- Co?
- Kochasz mnie, Jacobie... Doskonale o tym wiem, więc udowodnij mi to - wyszeptała jeszcze ciszej, zbliżając się do mojej twarzy.
Może nie tyle co kochałem, co naprawdę mi się podobała, więc w momencie kiedy złożyła na moich ustach z początku delikatny pocałunek, odwzajemniłem go. Położyłem na jej biodrach dłonie i przyciągnąłem ją mocniej do siebie. Wpiła się w moje usta, a pocałunek stawał się coraz to bardziej brutalniejszy. Kobieta zrzuciła ze mnie płaszcz, a towarzyszył temu dźwięk ciężkiej tkaniny opadającej na ziemię. Z moich ust, przeszła do żuchwy, a potem nie odrywając się ode mnie, zaczęła schodzić jeszcze niżej, zatrzymując się na szyi. Składała pocałunki na mojej skórze, dopóki nie pchnęła mnie lekko w kierunku ściany. Właśnie w tym momencie w mojej głowie zapaliła się czerwona lampka. Przecież ona, do jasnej cholery, była pijana! Odepchnąłem ją od siebie i powiedziałem:
- Nie.
- Co? - Zmarszczyła brwi.
- Jesteś pijana, nie prześpię się z tobą - powiedziałem stanowczo, kręcąc powoli głową.
- Ale Coby... - Zrobiła oczka smutnego szczeniaka.
- Nie. Powinnaś iść spać.
Skrzyżowała ręce na piersi i spojrzała na mnie spode łba.
- Chcę z tobą.
- Nie, nie chcesz. Po prostu jesteś pijana.
Veronica wbiła z lekka zły wzrok w podłogę i złapała się z nadgarstek. Tymczasem ja cierpliwie czekałem, aż coś powie. Ta jednak uparcie siedziała cicho, jakby była na mnie obrażona.
- Ale kochasz mnie, prawda? - spytała w końcu, podnosząc wzrok.
Boże, ona była pijana, a skoro wypiła tak dużo, to znaczy, że raczej nie będzie pamiętała ostatnich dwóch a może i nawet pięciu godzin. Dlatego co mi szkodziło wyznać to, co czułem? Nie będzie o tym wiedziała, nie powtórzę jej moich słów.
Westchnąłem.
- Wydaje mi się, że tak - odpowiedziałem, po czym uśmiechnąłem się blado.
- Czy w takim razie mógłbyś raz jeszcze mnie... pocałować? - Wydawać by się mogło, że cała poprzednia pewność siebie, nagle z niej uleciała.
- A pójdziesz wtedy spać? - Uniosłem jedną brew do góry, krzyżując ramiona na piersi.
- A będę mogła położyć ci głowę na kolana?
- Niech ci będzie - prychnąłem.
Oboje zbliżyliśmy się do siebie. Lekko przekrzywiłem głowę, przybliżając twarz do ust młodej kobiety. Luźny kosmyk włosów, który opadał jej na czoło, schowałem za ucho. Niecały ułamek sekundy później złapałem ją za podbródek, po czym zamknąłem oczy i wpiłem się w jej usta. Nic się nie zmieniło od ostatnich kilku minut, dalej było czuć od niej woń alkoholu. Veronica położyła mi rękę na ramieniu, zaś drugą odnalazła moją dłoń i splotła z nią swoje palce. Sekundę później puściła moją dłoń, jakby się rozmyśliła i dotknęła mojego policzka. Ja swoje ręce zaś umieściłem na dolnej partii jej pleców.
Moje serce zaczęło szybciej bić, a myśli pędziły nieprzerwanie. Nie miałem pojęcia, na czym mam się skupić - na cudownej dziewczynie, którą właśnie całowałem czy może na powodzie, dla którego ona tego w ogóle chce?
Gdy odsunęła ode mnie twarz, aby zaczerpnąć powietrza, zdałem sobie sprawę, że ona przecież nie czuje tego samego co ja, a przynajmniej nie będzie tego pamiętać tego pocałunku. Nie pozna prawdy, którą powinna znać. Pozna tylko jej fragmenty. Postanowiłem zadbać o to, by wiedziała, co wyprawiała, ale nie miała zielonego pojęcia, o tym co do niej czułem. Po pierwsze Evie by mnie zabiła, gdyby dowiedziała się, że podoba mi się była templariuszka. Po drugie chyba bałem się odrzucenia ze strony Veroniki.
Tak! Ja, wielki Jacob Frye, przywódca gangu Gawronów i przyszły mistrz Bractwa Asasynów, boję się odrzucenia ze strony kobiety!
- To teraz idziesz spać, Ronnie - uśmiechnąłem się.
Zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć, złapałem ją za nadgarstek i położyłem dłoń w talii, by poprowadzić ją w kierunku kanapy. Ta uśmiechnęła się głupio, opierając głowę o moje ramię. Usiadłem na brzegu sofy, a dziewczyna rozsiadła się się wygodnie, wystawiając stopy poza oparcie kanapy. Uśmiechnęła się delikatnie, tym razem kładąc głowę na moich kolanach.
- Dobranoc - wyszeptała, zamykając oczy.
- Dobranoc - odpowiedziałem, głaszcząc jej włosy.
Niedługo po tym sam zasnąłem, zastanowiwszy się nad innym możliwym powodem całej tej sytuacji niż tylko upicie się przez brązowooką. Bo w końcu... co jeśli był jakiś inny poza alkoholem? Może była jakakolwiek nadzieja, że ona też odwzajemnia to uczucie?
Ojciec zabiłby mnie na miejscu, gdyby wiedział, że myślę o kobiecie, która prawdę mówiąc, stała kiedyś po zupełnie innej stronie barykady... Poza tym zawsze twierdził, że nie warto się zakochiwać. Że w razie utraty drugiej połówki cały twój świat runie jak domek z kart.
***
Po wysłuchaniu ciekawej, aczkolwiek dość krótkiej historii Jacoba, o tym jak próbowałam się do niego dobrać, będąc pijaną, a potem wymusiłam na nim pocałunek i poprosiłam go o możliwość spania na jego kolanach, miałam ochotę zapaść się pod ziemię. Szczegółów mi oszczędził, może to i nawet dobrze. Był jednak tak dobry, by opowiedzieć mi ogółem o tym co wyprawiałam i mi już to starczyło. Więcej wiedzieć nie chciałam. Serio.
- Jezu, Jacob, naprawdę cię przepraszam. Nie miałam zielonego pojęcia, że tak to się skończy. Jest mi tak strasznie wstyd... - Dotknęłam głowy, wciąż czując skutki kaca.
- Nie ma sprawy, to było nawet zabawne - zaśmiał się cicho.
Czy naprawdę tak bardzo śmieszyło go to, że chciałam się z nim... no, a do tego WYMUSIŁAM na nim pocałunek?
- Dobra, przyniosę ci wody - powiedział mężczyzna, podnosząc się kanapy. - Przynieść ci coś jeszcze?
- Nie, dzięki. Woda w zupełności wystarczy - zdołałam zmusić się do uśmiechu, czując, jak wręcz płoną mi policzki. Kiedy jednak Jacob wyszedł z wagonu, szybko zmazałam uśmieszek ze swojej twarzy i wymamrotałam cicho: - Jestem idiotką.
-------------------------------------
Kolejna część dodana. Boże, jakie to głupie... Ta seria schodzi na psy! XD
Mam nadzieję, że się spodobało. Jeśli faktycznie tak było, pozostaw po sobie znak, a jeśli widzisz gdzieś błąd, byłabym wdzięczna, gdybyś go wskazał/a! ^^
~ Evelyn
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro