Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Toga


Kiedy udawałem przedwcześnie dojrzałego, ludzie zaczęli plotkować, że jestem przedwcześnie dojrzały. Kiedy udawałem lenia, ludzie opowiadali, że jestem leniem. Kiedy udawałem, że nie potrafię pisać powieści, ogłaszali, że nie potrafię pisać. Kiedy udawałem, że kłamię, ludzie mówili, że jestem kłamcą. Kiedy udawałem, że jestem bogaty, ludzie opowiadali, że jestem bogaczem. Kiedy udawałem obojętność, ludzie mówili, że jestem zimnym draniem. Ale kiedy naprawdę było mi ciężko i mimo woli wydawałem jęki bólu, ludzie opowiadali, że udaję cierpienie. Nic tu się nie zgadza.

– Osamu Dazai, Zmierzch



Widziałem, jak spłonęła moja rodzina.

Coś, co trwało zaledwie kilkanaście sekund, odcisnęło się piętnem na mej duszy. Nie dało się tego piętna wymazać ani przekształcić. Pod powiekami zawsze miałem oblicza utrwalone w tym przerażającym momencie; oblicza ludzi pożeranych przez płomienie. Kawałek po kawałku. Jak zwykłe płótno, które kapryśny artysta wrzucił do kominka.

Wszystko, czym się wyróżniali, czego pragnęli, czym byli – zniknęło.

Mogłoby żyć we mnie, jedynym ocalałym, ale sam ciężar życia był dla mnie wystarczająco ciężki i bez tego. Liczyłem, że ktoś inny weźmie na siebie tę powinność – nadaremno.

To prawda, że światu ogłoszono, iż nocą dziewiętnastego czerwca zginęły cztery osoby. Ale poza zwiększoną statystyką śmierci na wskutek wypadku nic się tak naprawdę nie zmieniło. Mieszkańcy Odei przez chwilę żyli tą sprawą, a potem poszli dalej.

Zawsze idą dalej, jak zauważyłem z opóźnioną, beznadziejną refleksją. Nikt nie lubi żyć w cieniu katastrofy. Ludzie muszą mieć poczucie kontroli, że to oni decydują, kiedy i jak długo się smucą. A najlepiej to decydowaliby również za innych w tej i w wielu innych kwestiach.

Czas na smutek się skończył. Musisz wziąć się w garść i żyć dalej – zdawały się mówić ich oczy, sugestywne przerwy między zdaniami i głębokie wydechy. Nic jednak nie mogłem na to poradzić. Byłem bezradny.

Wkrótce po tym wypadku wyprowadziłem się z Odeii. Jeśli wierzyć teorii, że każde miejsce ma konkretną energię, był to jedyny sposób na wyjście z tej sytuacji. Może w podróży zdołam na nowo odnaleźć siebie? Może parę dni w nowym otoczeniu obudzi we mnie chęć przetrwania? – tak o tym myślałem. Ale minęło parę dni. Potem dwanaście. A później miesiąc, i żadne zmiany nie nadeszły.

– Długo jeszcze każesz mi czekać na tę kawę?

Kiedy bezwiednie przeciągnąłem spojrzenie na drugą stronę lady, utkwiło na dobre w figlarnie uśmiechającej się kobiecie. Spod długich rzęs wyzierały oczy o nietuzinkowej mieszance trzech barw: zieleni, pomarańczy i brązu. Takiej to łatwo, pomyślałem, widząc, jaką nietuzinkową i atrakcyjną jest osobą.

– Proszę mi wybaczyć, ale ma pani tak piękne oczy, że na chwilę w nich utonąłem – odrzekłem i zaserwowałem jej najczarowniejszy uśmiech, na jaki potrafiłem się zdobyć. – Kawa będzie z podwójną porcją mleka.

– A czemu tak?

– Taką pani pije. Mylę się?

Zdumienie w oczach kobiety przeobraziło się w bliżej nieokreślone uczucie, które wyciągnęło z zakurzonej szuflady wspomnienie z Nezim – kotem mojego młodszego brata. Nezi, nawet u przedstawicieli innych gatunków, potrafił wzbudzić postrach, a wszystko za sprawą nieruchomego, bezwzględnego i tajemniczego spojrzenia.

– Za tę przenikliwość może ci wybaczę, że kazałeś mi tak długo czekać.

– Byłoby to bardzo łaskawe z pani strony.

Skóra mnie swędziała od tej udawanej uprzejmości. Swędziała do tego stopnia, że gdybym zaczął się teraz drapać, zostałyby ze mnie same kości. Mimo to nie przestałem się uśmiechać. Nie umknął mi również fakt, że kobieta przez cały czas patrzyła mi głęboko w oczy. Patrzyła, ale nie rejestrowała, co pozwoliło mi domniemać, iż tylko podziwiała w nich swoje odbicie.

Przygotowując kawę, wciąż zabawiałem kobietę rozmową. Tak wypadało, skoro już nawiązałem z nią dialog. Mogłem jednak dzięki temu być pewien, że wróci do lokalu jeszcze niejednokrotnie.

– Cześć, Toga, kochanie.

– Dzień dobry.

Szefowa jak zwykle zmierzyła mnie znaczącym spojrzeniem, gdy po raz kolejny odmówiłem spoufalania się z nią. Uśmiechnęła się wtedy krzywo, jakby mówiła: wyciągnij z tyłka ten kij.

– Napije się pani czegoś?

– Niech będzie cappuccino, skoro tak nalegasz.

Sposób, w jaki poruszała ciałem, gestykulowała, a nawet mrugała, był groteskowo kokieteryjny. Gdybym po drugiej stronie jej oczu nie dostrzegł samotności, jawiłaby mi się jako żałosna i odpychająca istota.

A tak pozostała tylko żałosna.

– Co tam u ciebie, skarbie? – spytała, by podtrzymać rozmowę.

Cieszyłem się, że skierowany byłem do ekspresu z kawą, gdyż dzięki temu nie widziałem tej szaro-bladej figury z pomalowanymi na fioletowo ustami w obcisłej żółtej koszulce, która przy każdym wdechu i wydechu falowała przez nagromadzony tłuszcz.

– Wszystko w porządku.

Zza moich pleców dobiegł żabi rechot.

– Zawsze tak mówisz.

– Bo u mnie zawsze wszystko w porządku.

– Naprawdę?

– Naprawdę.

Błyskając zębami w uprzejmym uśmiechu, postawiłem przed szefową filiżankę z parującym naparem.

– W takim razie jesteś szczęściarzem.

– Na to wygląda.

Cóż za ironia, że ludzie postrzegali mnie za szczęściarza, kiedy tak naprawdę nigdy nie czułem się szczęśliwy.

– I mam szczerą nadzieję, że tak pozostanie. Wiesz, ile to nieszczęść może nie raz spaść na człowieka? Czasem mam tak wszystkiego dość! Wychowałam piątkę dzieci, a myślisz, ile razy w ciągu roku składają mi wizytę?

– Na pewno często, skoro mają taką przebojową mamę.

Chociaż szefowa starała się zachować kamienną twarz, drżenie kącików wszystko zniweczyło i wkrótce po lokalu znowu rozniósł się jej śmiech.

– Przypomniałeś mi teraz, dlaczego cię zatrudniłam. Nakłaniałabym cię do poszukania lepiej płatnej pracy, ale wtedy już kompletnie utonęłabym w swoim żalu.

Skwitowałem tę uwagę skromnym półsłówkiem.

– Dlatego też uważaj, jak będziesz wracał do domu. Nadal nie wyjaśniono tych zaginięć, a znikają zarówno kobiety, jak i mężczyźni. Jak Boga kocham, padnę na zawał, jak oglądając poranne wiadomości, zobaczę tam twoją twarz.

– Proszę się nie martwić, do czegoś takiego nigdy nie dojdzie – zapewniłem beztrosko.

Pomimo całej pogardy do wylewności, wiecznego spóźniania się i obrzydliwej kokieteryjności swej szefowej zapałałem do niej odrobinę cieplejszym uczuciem. Jej troska była jak leczniczy balsam. Coś, co mogło przynieść chwilowe ukojenie mej duszy. Skupiłem się na tym uczuciu, by chociaż przez chwilę mieć poczucie, że kogoś naprawdę obchodzę.


~*~


Po serii nudnych reklam wreszcie radio wypluło z siebie jakąś piosenkę. Odetchnąłem jednocześnie z ulgi i poirytowania, podkręcając zremiksowaną melodię Sweet Dreams zespołu Eurythmics. W tym samym momencie rozbrzmiał dzwonek telefonu. Po omacku sięgnąłem po wibrujące na siedzeniu pasażera urządzenie. Na ekranie wyświetlił się nieznany numer.

Nacisnąłem na zieloną słuchawkę i włączyłem tryb głośnomówiący.

– Słucham?

– Cześć, braciszku – rzucił kpiarskim tonem głos po drugiej stronie.

Zmarszczyłem brwi. Dwójka mojego rodzeństwa – starszy i młodszy brat – spłonęła trzy miesiące temu. Nie było to tajemnicą. Wystarczył dostęp do Internetu, odpowiednie nazwisko i odrobina determinacji. Wciąż jednak wymagało to pewnych starań, a nie wyobrażałem sobie, aby ktokolwiek, kogo znałem, na takowe potrafił się zdobyć, tylko by zabawić się moim kosztem.

– Kto mówi? – zapytałem w akompaniamencie cichego migania kierunkowskazu. Opuściłem rondo i wjechałem na jedną z bocznych ulic prowadzących do Lleh.

– Znowu w drodze, co? Zawsze uciekałeś, gdy działo się coś niewygodnego, ale... Hm, teraz wydaje się, że przestałeś uciekać. Wypadek musiał ci w tym pomóc – oznajmił rozmówca, cedząc powoli słowa, jakby z rozmysłem je dobierał.

– Kim jesteś? Ktoś cię nasłał czy wybrałeś losowe cyfry i zadzwoniłeś?

– Jaki cięty! Jako dziecko nigdy nie powiedziałbyś czegoś takiego. Szara myszka z ciebie była, pamiętasz? Taki cichy i nieśmiały. Nieporadny w relacjach z innymi. Już wtedy lubiłeś wzbudzać litość. Przyznaj, że tak.

– Pamiętam – potwierdziłem i zerknąłem na ekran. – Wiem, że istniał ktoś taki, ale to nie byłem ja.

– Ale to też nie był nikt inny.

Cztery jedynki i trzy szóstki. Czemu tak dziwny numer wcześniej nie wzbudził moich wątpliwości?

– Czego chcesz?

– Staram się zrozumieć, co cię do tego popchnęło. Wychowywaliśmy się w tym samym domu, przez tych samych ludzi i w ten sam sposób, a jednak staliśmy się zupełnie różnymi osobami.

– Jeżeli to naprawdę ty, bracie – mruknąłem, gdy kilkukrotne naciśnięcie czerwonej słuchawki nie poskutkowało zakończeniem połączenia – to możesz zapytać o to Boga.

– Nie masz chyba zamiaru usprawiedliwiać się traumami z dzieciństwa? – zapytał głos, jak gdybym nic nie powiedział. – Mamy takie same przeżycia. Nic z tego, co się wydarzyło, nie jest...

– Och, pewnie, że takie same. Tylko to zawsze mnie najmniej uwagi poświęcano. Mogłem zdechnąć w swoim pokoju, a dopiero po tygodniu, jak nie później, odkrylibyście moje zwłoki.

Rozmówca milczał przez chwilę, aż w końcu westchnął. Zanim zdołał się odezwać, odbiłem na zakręcie w prawo, nieprzerwanie podążając drogą przez las.

– To... Wierzę, że to było dla ciebie trudne. Ale życie nie jest łatwe. Gdyby było, nie nazywałoby się życiem.

Nie widziałem twarzy swego rozmówcy, a jednak z tonu jego głosu mogłem wyczytać bardzo wiele; że próbował mi wmówić zepsucie; że powinienem jedynie siebie winić za niepowodzenia w życiu; że sam odpowiadałem za smutek, który czułem.

– Pierdol się – warknąłem. A jednak mój głos, ku memu zdziwieniu, wybrzmiał łagodną, wręcz smutną barwą. Było w nim słychać gniew, owszem, ale również coś na kształt przeprosin.

Nagle połączenie się urwało.

Wypuściłem z sykiem powietrze, a kciukiem i palcem wskazującym uszczypnąłem nasadę nosa.

Skup się, nakazałem sobie. To nie czas ani miejsce, żeby się rozklejać.

O tej porze roku niebo wcześnie ciemniało, a ową ciemność pogłębiały rzędy drzew po obu stronach drogi. Dookoła nie było żywego ducha. Tylko niekończący się mrok, rozpraszany przez długie światła reflektorów i wijąca się droga.

Dokąd ja właściwie zmierzam? Kim ja jestem? – ta myśl przyprawiła mnie o drżenie.

Trwało to może z ułamek sekundy, ale tyle wystarczyło, żeby ukarano mnie brakiem pełnej koncentracji. Najpierw zobaczyłem cień, a potem mrocznie wyginające się poroże. Czas teatralnie zwolnił. Dopiero po spojrzeniu w bezdenne, wielkie jak spodki oczy jelenia, zdałem sobie sprawę z sytuacji. W ostatnim momencie skręciłem w przeciwną stronę, dociskając jednocześnie hamulec niemal do podłogi.

To było głupie, cholernie głupie, ale moje ciało zareagowało automatycznie. Zatrzymałem się kilkaset metrów dalej, zaciskając dłonie kurczowo na kierownicy. Tym razem czas jakby przyspieszył, uświadamiając mnie z okrutną bezwzględnością o swojej nieodpowiedzialności, o mroczkach przed oczami, o pisku, którego echo wciąż dźwięczało mi w uszach.

Wszystkie nieszczęścia w mym życiu musiały się skumulować i stworzyć mutację dziwnego szczęścia, które pozwoliło mi wyjść z tego zajścia bez szwanku. Niewykluczone, że nawet samochód pozostał niezarysowany.

A wtedy z naprzeciwka nadjechało auto. Radiowóz policyjny.

Nie traciłem czasu na błagania ani modlitwy, gdyż byłem pewien, że zatrzymają się, aby sprawdzić, dlaczego stałem na ich pasie.

Częściej chciałbym się mylić niż mieć rację.

– Zechce pan wyjaśnić powód zajęcia niewłaściwego pasa ruchu? – zapytał policjant, kiedy skończył sprawdzać autentyczność mojego prawa jazdy.

– Z przyjemnością. Może to pozwoli mi spuścić nieco pary – zażartowałem, wykonując nieokreślony ruch ręką. Serce biło mi tak szybko, jakby chciało pobić rekord w ilości przepompowanej w minutę krwi. Mimo to uśmiechałem się jak głupi szczeniak, którego przyłapano na jeździe pod wpływem alkoholu. – Jeleń chwilę temu wyskoczył mi przed maskę. Nie wiem, kto tu kogo bardziej przeraził, ale zdołałem go wyminąć i szczęśliwie nie skończyłem ani w rowie, ani w drzewie.

– To faktycznie miał pan szczęście – przyznał beznamiętnym głosem policjant. Miał ciemne zwichrzone włosy, ziemistą cerę i królicze zęby, które eksponował za każdym razem, gdy nad czymś się zastanawiał. – Ile kilometrów na godzinę pan jechał?

– Około czterdziestu.

– Yhm, a teraz proszę tutaj dmuchnąć.

– Oczywiście.

Ze spokojem zastosowałem się do polecenia i dmuchnąłem w policyjny alkomat. Przez całą rozmowę z policjantem ani razu nie zerknąłem w stronę radiowozu, z którego wszystkiemu przyglądał się drugi funkcjonariusz. Skupiałem się całkowicie na stojącym przy moim oknie mężczyźnie i na kontrolowaniu odruchów własnego ciała, które chciało drżeć przez ciągłe fale lodowatego powietrza napływającego z zewnątrz.

Idealna temperatura do zgonu, uznałem.

– Wszystko wygląda w porządku – mruknął po chwili milczenia policjant. – Gdyby nagle źle się pan poczuł, proszę nie zwlekać, tylko od razu udać się do szpitala.

– Na pewno tak zrobię. Chyba że nie zdołam oderwać się od telewizora. Za godzinę zaczyna się mecz Parafron kontra Stoicheinos. Też będą panowie oglądać?

Na twarzy funkcjonariusza pojawił się lekki uśmiech.

– Co najwyżej tylko słuchać.

– Lepsze to niż nic. Oby wieczór był dla panów spokojny.

– I dla pana również. Bezpiecznej drogi.

Podziękowałem i powoli zakręciłem pokrętłem, żeby podnieść szybę. Odpaliłem samochód, tym razem z radia poleciał utwór Feeling Good Michaela Bublé'a, i powoli włączyłem się do ruchu. Po zostawieniu radiowozu za sobą znowu znalazłem się na pustej drodze.

– No to mi się upiekło – zachichotałem, lecz odgłos, który wydobył się z mojej krtani, w żadnym stopniu nie przypominał niczego, co ludzkie. – Aby uchodzić za dobrego, wystarczy świetnie kłamać.

Po plecach przebiegły mi ciarki, kiedy pomyślałem o piękności z trzybarwnymi tęczówkami. Ludzie prawie nigdy nie analizują wszystkich aspektów przed podjęciem decyzji. Często dają się prowadzić losowi, nawet nie zdając sobie z tego sprawy. A kiedy wreszcie uzmysławiają sobie, co się dzieje, na zmianę wyboru bywa już za późno.

– Jak dobrze, że nie chciało mu się sprawdzać bagażnika.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro