Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

3. Szef

Niedziela to był mój azyl. Poświęcałam ją głównie na odpoczynek i spędzenie czasu sama ze sobą. Po śniadaniu zazwyczaj wychodziłam pobiegać do największego parku w mieście. Jego plusem było to, że przecinało go mnóstwo tras, które pogrążone w cieniu wysokich drzew stanowiły ulgę od piekącego słońca. Uwielbiałam po wysiłku siąść na ławce i wsłuchana w śpiew ptaków wpatrywać się w konary, szeleszczące na wierze liście, migoczące pomiędzy nimi promienie słońca... Nabierałam wtedy sił na cały następny tydzień.

Tego ranka musiałam jednak najpierw pójść na komisariat policji żeby zgłosić napaść i rabunek. Znudzony policjant spisał moje zeznania i obiecał, że zrobią wszystko co w ich mocy, by znaleźć sprawców i ich ukarać. Opuściłam budynek z mieszanymi uczuciami. Jakoś nie byłam przekonana do tego, że policja zaangażuje się w tę sprawę tak jak powinna, zwłaszcza że nic poważnego mi się nie stało i ukradziono mi niewiele pieniędzy.

Po wizycie na policji potrzebowałam przewietrzyć głowę. Skierowałam więc kroki do parku i już po chwili biegłam alejkami pośród starych dębów, lip i jesionów. Po jakiejś godzinie
dotruchtałam do swojej ulubionej ławki kryjącej się w zaciszu gęstych krzaków i opadłam na nią bez tchu. Czerwcowa duchota nie sprzyjała bieganiu. Sapałam ciężko, odzyskując równy oddech. Woda gazowana, którą miałam w kieszeni, zrobiła się całkiem ciepła. Pociagnęłam kilka długich łyków i zamarłam z uniesioną ręką. Na ścieżce zatrzymał się jedyny na świecie mężczyzna, którego się wstydziłam. Bartłomiej Socha, właściciel siłowni oraz klubu samoobrony i jednocześnie mój szef. Co on tu, do cholery, robił o tej porze? Przed chwilą było mi gorąco, ale teraz to już płonęłam żywcem. Miałam nadzieję, że mnie nie zauważy i pobiegnie dalej, ale nie... Zatrzymał się i osłonił oczy ręką, jakby wysilając wzrok.

— O, Lena? Co ty tu robisz? — zawołał mężczyzna na mój widok i podszedł bliżej.

Starałam się nie pożerać go oczami, ale i tak na sekundę przykleiłam wzrok do wyrzeźbionej klaty, którą eksponowała opięta sportowa koszulka dobrana pod kolor jego oczu. Czyli jasno zielona. Krótko przycięte blond włosy skrzyły się w słońcu. Nie mogłam oderwać od niego oczu...

— Biegam — wymamrotałam, gniotąc butelkę. Plastik zatrzeszczał głośno, wprawiając mnie w jeszcze większe zawstydzenie. — To znaczy biegałam. Teraz siedzę.

Co ja za głupoty wygadywałam... Zerknęłam w dół na klejącą mi się do ciała starą, wyblakłą podkoszulkę ojca i ze zgrozą odkryłam, ze ma dość sporą dziurkę przy dekolcie. Jak mogłam jej nie zauważyć? Co za wstyd. Spróbowałam ukradkiem przykryć ją kucykiem.

— Mogę się dosiąść? — zapytał Bartek.

— Jasne... — pisnęłam nieswoim głosem. — Co za spotkanie, nigdy tu szefa nie widziałam...

— Szczęśliwy zbieg okoliczności — mruknął w odpowiedzi i opadł na ławkę.

Położył łokcie na kolanach, przypatrując mi się zagadkowo. Owionął mnie zapach drogich perfum. Zarumieniłam się i żeby ukryć onieśmielenie wlałam do ust wodę, którą oczywiście się zakrztusiłam. Bartek poklepał mnie po plecach.

— Już? Lepiej?

Pokiwałam głową, zmuszając się do uśmiechu. Jak dobrze, że rano użyłam antyperspirantu, bo nie zawsze o tym pamiętałam. Przynajmniej nie cuchnęło ode mnie potem.

— Słuchaj, Lena, dobrze się składa że się spotkaliśmy... — zagadnął Bartek. — Chciałem z tobą porozmawiać wczoraj, ale poszłaś do domu zanim zaszedłem do siłowni.

— O czym szef chciał ze mną porozmawiać?

— Daj spokój. Już tyle razy prosiłem cię, żebyś zwracała się do mnie po imieniu. Mów mi Bartek, dobrze? — błysnął białymi zębami w uśmiechu.

— Jakoś tak... Mi głupio.

— Niepotrzebnie. A wracając do tematu... Dobrze pracujesz. Jestem z ciebie naprawdę zadowolony. Nie ociągasz się, nie oglądasz na chłopaków z klubu, nie podrywasz ich, tylko robisz swoje. Podoba mi się to — pochwalił mnie, klepiąc krótko w odsłonięte kolano.

Skóra w tym miejscu natychmiast zaczęła mrowić. Czułam się dziwnie. Jednocześnie zawstydzona i w jakiś sposób uradowana. Mimo wszystko wolałabym chyba, żeby nie pozwalał sobie na fizyczny kontakt. Moje doświadczenie w relacjach z mężczyznami ograniczało się do obicia niektórym gęby na ringu, i to tylko w ramach udawanej walki.  Bezwiednie złączyłam kolana, splatając spocone ręce wokół butelki. Bartek wpatrywał się we mnie z nieco przekrzywioną głową. Był taki przystojny i umięśniony. Facet z krwi i kości.

— Sądzę, że zasługujesz na podwyżkę. Co ty na to? — zapytał, obejmując mnie jednym ramieniem.

Rozszerzyłam oczy ze zdumienia i odpowiedzi wzruszyłam ramionami, ale nie mogłam ukryć uśmiechu satysfakcji.

— Czemu nic nie mówisz? — zapytał, zabawnie marszcząc brwi. Cofnął rękę.

Odchrząknęłam zakłopotana.

— Bo mowę mi odjęło.

— Pół tysiąca w górę. Pasuje?

— Tak, szefie. Dziękuję... — powiedziałam cicho w stronę swoich starych adidasów. — Tony cię o to prosił? — zapytałam, przypominając sobie wczorajszą rozmowę.

— Nie... Dlaczego? Sam już jakiś czas temu pomyślałem, że zasłużyłaś na docenienie. A więc gratulacje, Leno.

Bartek wyciągnął do mnie dłoń, a ja ją uścisnęłam.

— To może żeby uczcić to wiekopomne wydarzenie, dasz się zaprosić na spacer? — zapytał wciąż trzymając moją rękę. — No szefowi chyba nie odmówisz?

Szefowi nie odmówię... Poszliśmy. Czułam się przy mężczyźnie jak jakiś oberwaniec w starych szmatach ojca. Ale co tam, to nieważne. Bartłomiej Socha zaprosił mnie na spacer! Doszliśmy do budki z lodami i już po chwili oboje dzierżyliśmy w dłoniach ociekające sosem lody włoskie.

— Co u ciebie słychać poza pracą? Co u twojej mamy? — zagadnął Bartek, śledząc wzrokiem moją twarz.

Wessalam spływające po wafelku lody i oblizałam wargi.

— U mamy wszystko w porządku... Dajemy radę.

Żaden z moich kolegów nie wiedział, w jakim stanie znajduje się moja matka. I niech tak pozostanie. Kochałam ją, ale nie potrafiłam dobie wyobrazić, że przyprowadzam do domu znajomych i przedstawiam im mamę. Szczęki opadłyby im pewnie do samej podłogi.

— A u ciebie?

— Też... To znaczy... Wczoraj napadło mnie kilku żuli. Okradli mnie.

Bartek zatrzymał się gwałtownie i rzucił mi zaniepokojone spojrzenie.

— Co? Zgłosiłaś to na policję?

— Tak — westchnęłam. — Ale nie znam nazwisk tych ludzi. Policja ma zrobić dochodzenie w tej sprawie. Może zachował się jakiś monitoring albo świadkowie coś widzieli.

— Jak w ogóle wyszłaś z tego cało?

— Ćwiczenia samoobrony nie poszły na marne — odparłam, patrząc Bartkowi w oczy.

Pokiwał głową z uznaniem.

— Jak chcesz, pójdziemy tam z chłopakami i zrobimy z gnojami porządek — powiedział Bartek.  Wyglądał, jakby już chciał wyrzucać loda do pobliskiego kosza i lecieć na spontaniczny sparing z żulami.

— Nie trzeba. Nie zaprzątaj sobie nimi głowy — powiedziałam szybko.

— Na pewno?

— Tak. Nie warto. Następnym razem nie dam się zaskoczyć...

— Mam nadzieję, że nie będzie następnego razu. Dzisiaj odwiozę cię do domu. I powiem chłopakom, żeby zawsze po pracy któryś cię odwoził wieczorem. Szkoda, że nie masz samochodu...

— Niestety. Mam prawko, ale stary samochód po ojcu już dawno został zezłomowany. Mówiąc szczerze nie stać mnie na nowy.

— Pomyślimy nad tym. Może da się coś wykombinować. A dużo ci ukradli? Może coś potrzebujesz?

Już wyciągał rękę po portfel.

— Nie, zabrali jakieś drobne... Naprawdę — powstrzymałam go ruchem ręki.

— Jak coś, to daj mi znać, dobrze? Chętnie ci pomogę.

Spojrzałam na mężczyznę z wdzięcznością ale i zaskoczeniem. Nie spodziewałabym się, że tak się będzie troszczył o jakiegoś podrzędnego pracownika. O sprzątaczkę!

— Dziękuję, szefie... — powiedziałan, kiedy doszliśmy do końca ścieżki i przełknęłam ostatnie kawałki wafelka.

— Nie ma o czym mówić. Poza tym jeszcze nic nie zrobiłem — żachnął się. — Lena...

— Tak?

Bartek zawahał się i posłał mi zagadkowe spojrzenie.

— Masz plany na dzisiejszy wieczór?

Zatkało mnie. Co tu się działo?

— Yyy... Raczej nie. A co?

— Będzie impreza integracyjna w klubie. Chłopaki przyprowadzą swoje dziewczyny... Jak chcesz, też możesz przyjść.

"Przyprowadzą swoje dziewczyny"... Słowa Bartka odbiły się echem w mojej głowie.

— Chętnie — bąknęłam, zupełnie oszołomiona.

W co ja się ładowałam? Sam szef zapraszał mnie na imprezę? Może to nie była randka, ale bądź co bądź zaproszenie... Westchnęłam, nie mogąc uwierzyć... Kto by się spodziewał? Rano wychodziłam z domu mocno przybita, a teraz? Czułam się dziwnie lekko i tylko cichy głosik z tyłu głowy szeptał, że to nie może dziać się naprawdę.

Doszliśmy do parkingu, gdzie Bartek zostawił swoje luksusowe, sportowe, dwuosobowe auto. Otworzył mi drzwi i wsiadłam do pachnącego wnętrza. Miałam wrażenie, że śnię. A z drugiej strony nie czułam się sobą. Tak jakby sama obecność Bartka wysysała ze mnie moją osobowość. Przytłaczał mnie. Dominował. A ze mnie zostawała jakaś blada, nikła wersja Leny Ostasz. Nie umiałam jednak tego przemóc. Wystarczyło, że Bartek się na mnie spojrzał, a ja już cała byłam spięta i zachowywałam się sztucznie.

— To tutaj? — Bartek wyrwał mnie z zamyślenia, wskazując kciukiem na rząd starych kamienic.

Potwierdziłam skinieniem głowy i położyłam rękę na klamce.

Mężczyzna zaparkował na przydrożnym parkingu, gdzie jego samochód był chyba droższy od wszystkich razem wziętych, które tam stały.

— Nie odprowadzaj mnie. To tylko kawałek stąd — rzuciłam przez ramię.

Nacisnęłam klamkę i wystawiłam jedną nogę na chodnik.

— Nie. Poczekaj. Odprowadzę cię pod same drzwi. Nie ma mowy, żebyś chodziła sama.

I znów mu uległam. Potulnie wyszłam z samochodu i ruszyłam u boku szefa. Przeszliśmy przez bramę na ponury, szary dziedziniec. Dopiero w obecności Bartka zdałam sobie sprawę, jak to wszystko wygląda. Gorzej niż zawsze sądziłam. I śmierdziało. Moczem. Śmieciami z kontenerów, przy których walały się puste butelki i pety po papierosach. I wszędzie psie kupy... Bartek nie mógł ukryć zniesmaczenia. Jego grymas i lekko wykrzywione usta mówiły więcej, niż gdyby skomentował to słowami.

— Dzięki. Poradzę już sobie. Do zobaczenia.

Nie patrzyłam mu w oczy, żeby nie ujrzeć w nich obrzydzenia do tego miejsca. Do mojego domu.

— Przyjadę po ciebie wieczorem — powiedział, wycofując się.

— Jeśli szef nalega... — zażartowałam, próbując ukryć zmieszanie.

— Owszem, nalegam. To do wieczora.

Odprowadziłam Bartka wzrokiem, czując dojmujący wstyd. Powtarzałam sobie w myślach, że to nie moja wina, gdzie mieszkam, ale mimo to... Dziewczyna z nizin społecznych. Oto kim byłam, nawet jeśli moi rodzice nie byli patusami. Chyba że za patologię można uznać chorobliwą otyłość mojej matki i jej uzależnienie od seriali.

Z mdlącym uczuciem w żołądku wspięłam się na górę. Mama siedziała z ciotką Renią w salonie, jak zwykle w niedzielę po południu oglądając jakiś ckliwy melodramat. Obie chlipały w chusteczki.

— Jestem! — poinformowałam z przedpokoju, zsuwając buty.

Umyłam się szybko w łazience i zmieniłam przepocone ciuchy. Kiedy weszłam do salonu, leciały już napisy końcowe, a ciotka ucieszyła się na mój widok.

— Lena! Lena moja, kochana!

Ciotka podniosła się ciężko z fotela i uściskała mnie na powitanie. Pachniało od niej mocnymi, babcinymi perfumami... Jakby ktoś uwarzył esencję z bzu i najtańszej wody kolońskiej.

— Cześć, ciociu... Yyy... Ciekawe perfumy...

— Pani Walewska — oznajmiła z dumą ciotka i powąchała swój dekolt. — Wspomnienie przeszłości, co nie Bożenko?

Mama mruknęła coś pod nosem, nadal wylewając łzy nad zmyśloną historią nieistniejących ludzi. Może stąd się wzięło moje obrzydzenie do romantycznych historii i tego typu pierdół. Chociaż... Czyż dzisiejszy spacer z szefem nie był romantyczny? Troszkę... Tak tylko odrobinę...

— Ach lata młodości stają przed oczami — ciągnęła ciocia. — Jak je zobaczyłam w kiosku to od razu kupiłam. Ale to już nie to samo co kiedyś. Te to jakaś chińska podróba chyba. Kiedyś to były perfumy, co nie Bożenka?

Mama nie odrywała oczu od telewizora, przełączając kanały w poszukiwaniu kolejnego serialu czy filmu do obejrzenia. Na szczęście nie miała pod ręką żadnych pralinek.

— Słuchaj, dziecko... — Ciotka ujęła mnie pod ramię. — W kuchni masz siatkę.

— Jaką siatkę? — zdziwiłam się, idąc ramię w ramię z ciotką do kuchni.

— Słuchaj uważnie. To jest wysoce pilne zlecenie, na piątek wieczór, czyli za niecały tydzień! Masz tam być wieczorem, punkt dwudziesta, piątek.

— Gdzie?

— W rezydencji Smogorzewskich, a gdzie?

— Ach... O tym ciocia mówi. Ale jak to o dwudziestej? Mam sprzątać wieczorem?

— A mnie się pytasz? To bogacze! Może tak im pasuje! Zresztą nie odgadniesz, co takim chodzi po tych wielkopańskich głowach. Ja ci tylko mówię, co mi Bernadka przekazała. Tam w siatce masz kartkę z instrukcją i strój.

— Strój? — zdziwiłam się kolejny raz.

— No strój! Coś ty się z choinki urwała? W takich rezydencjach to musi być dress code, nawet do sprzątania. Trzeba się prezentować jak należy, ot co! Fartuszek i takie tam. Elegancko ma być, a nie ze starą szmatą i mopem! — pogroziła mi palcem.

W kuchni na krześle rzeczywiście znalazłam reklamówkę, a w środku granatowo biały kostium składający się z plisowanej sukienki z kołnierzem i doczepionym z przodu białym ozdobnym fartuszkiem.

A na kartce ktoś napisał adres, telefon oraz obowiązkowy strój: sukienka oraz czarne szpilki.

— Szpilki do sprzątania? Pogięło ich? Ja się w tym zabiję! — prychnęłam w połowie rozbawiona a w połowie zła na durne wymagania. Kartka wyleciała mi z ręki na stół.

— Oj nie grymaś! Dobre pieniądze płacą, to wymagają paniska! Za pięć stów to możesz im nawet zatańczyć z mopem wokół kryształowego żyrandola!

Wybuchnęłam śmiechem, a ciotka mi zawtórowała. Kiedy w końcu się uspokoiłyśmy, wskazała ręką na torbę i powiedziała:

— Sprawdź, czy chociaż dobra ta sukienka, Bernadka od tego syna przekazała jak tylko potwierdziłam, że się zgadzasz. W razie czego mogę ci podszyć tu i tam...

Sukienka w miarę pasowała, ale sięgała ledwo przed kolana. Na szczęście miałam dość klasyczną budowę ciała i ogólnie nie wyglądało to źle. Tylko był jeden problem. Moja skromna kolekcja obuwia składała się wyłącznie z nieeleganckich trampek, adidasów, militarnych traperów i sztybletów. Żadnych szpilek. Żadnych wysokich obcasów i innych chorych pomysłów ludzkości. Nigdy nie nosiłam typowo damskiego obuwia.

— Nie ma mowy. Nie założę szpilek — zaperzyłam się.

— Założysz, mała ty chłopczyco uparta jak wół i osioł! — zaskrzeczała ciotka. — Czas dorosnąć i stać się kobietą. Jutro podjedziemy do galerii i kupimy. Na mój koszt — powiedziała, ale widząc moją przerażoną minę dodała uspokajającym tonem: — Takie na słupku. Żebyś się nie wywaliła.

— Na słupku? — Wytrzeszczylam oczy. — W sensie że... Że co?

— Na grubszym obcasie... — wyjaśniła ciotka z politowaniem. - Aj dziecko, dziecko... W kogoś ty się wdała... Boks. Jakieś sztuki walki... Samoobrona... Kto to widział... Ech... — Machnęła ręką w moją stronę, kręcąc głową.

Ja też pokręciłam głową, patrząc na sukienkę, ale cóż... Pięćset złotych drogą nie chodzi. Mogę i z mopem zatańczyć wokół żyrandola. Nawet i w cholernych szpilkach czy słupkach.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro