Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

12. Zadanie

Dni mijały jeden za drugim, a ja coraz lepiej radziłam sobie w nowej pracy. Po dwóch tygodniach znałam cały budynek SMOGPharmy jak własną kieszeń oraz twarze i nazwiska wszystkich pracowników.

Adam Smogorzewski od incydentu na parkingu konsekwentnie mnie unikał, na co oczywiście nie narzekałam. Wcale nie miałam ochoty na to, żeby raczył mnie tym swoim mroźnym spojrzeniem. Kilka razy zderzyliśmy się gdzieś mimochodem, ale oboje udawaliśmy, że jesteśmy dla siebie niewidoczni, chociaż niemal fizycznie czułam, jak przeskakują między nami wiązki prądu. Obopólna niechęć lub nawet nienawiść wisiała w powietrzu niczym smog ponad Rzeszowem.

Po trzech tygodniach wciąż czekałam, aż ten cały Banach załatwi mi zapas leków dla mamy. Kilka razy spotkaliśmy się przypadkiem na korytarzu i w windzie, a wówczas mówił, że jeszcze pracuje nad załatwieniem tej sprawy bo nastąpiły pewne komplikacje. Nie wnikałam, jakie problemy napotkał na drodze do zdobycia białego kruka na rynku farmaceutyków. Miał to ogarnąć i nie obchodziło mnie, w jaki sposób to zrobi.

Przez to, że prawie codziennie chodziłam do pracy, a dojazd w obie strony zajmował mi dwie godziny, zostawało mi bardzo niewiele czasu dla mamy. Na skutek mojej częstej nieobecności w domu jej zdrowie się pogorszyło, przede wszystkim psychiczne. Myślałam, że mamie wszystko jedno, czy jestem w domu czy nie, ale widocznie przeżywała to bardziej, niż dawała po sobie poznać. Ciocia robiła co mogła, ale sama nie czuła się najlepiej, bo w drugim tygodniu stycznia przeszła chorobę wywołaną jakimś paskudnym wirusem.

Kiedy ciotka zachorowała, nie mogła przyjechać i podać mamie leków, a ja akurat miałam dwunastogodzinną zmianę nocną, co poskutkowało tym, że mama nie dostała wieczornej porcji Profinalu Forte. Następnego dnia czuła się fatalnie. Kiedy padnięta po całej nocy czuwania wróciłam do mieszkania, zastałam mamę telepiącą się na całym ciele i oblaną potem. Podałam jej poniewczasie leki i do popicia wodę, ale zwymiotowała wszystko na kanapę. Ten widok był straszny. Poczuła się lepiej dopiero po tym, jak wezwany lekarz przyjechał i podłączył jej kroplówkę wzmacniającą oraz podał dożylnie lekartstwa. Pan doktor stwierdził, że organizm mamy zareagował tak gwałtownie na nagłe, choć tylko kilkugodzinne odstawienie leku. Ten incydent uświadomił mi, jak bardzo mama potrzebowała Profinalu. Była od niego wręcz uzależniona.

Dlatego tym bardziej zależało mi na zdobyciu tego leku. Byłam zdesperowana i gotowa zrobić wszystko, żeby tylko Banach wywiązał się z umowy.

W końcu się doczekałam, bo na początku lutego, po skończonej zmianie wyszłam na parking i zobaczyłam stojącego nieopodal mojego samochodu Banacha. Na ramieniu zawieszoną miał czarną torbę, która od razu przykuła mój wzrok. Bez słowa weszłam do środka samochodu, a Banach opadł na fotel pasażera.

— Proszę... Załatwiłem — powiedział, rzucając mi na kolana lekki pakunek. — Chyba zasłużyłem na podziękowanie?

Zajrzałam do torby. Były tam. Pięć bezcennych dla mnie opakowań Profenolu Forte. Wszystkie kompletne, nietknięte i mające dwuletni okres przydatności do użycia. Ale zaraz, zaraz... Miało być dwanaście sztuk! A nie tylko żałosne pięć pudełeczek!

— Yyy... Dziękuję panu. Ale tu jest tylko pięć opakowań... Gdzie pozostałe?

Banach roześmiał się i wcale nie wyglądał na zmieszanego. Czy on w ogóle znał pojęcie wstydu?

— Zgadza się — przyznał dziwnym tonem, za którym na pewno coś się kryło. — Musi pani zasłużyć na resztę.

A więc dobrze wyczułam. Coś się kryło za tym jego cwanym uśmieszkiem.

— Co... Nie ma nic za darmo, tak? Czego pan chce?

— Wykona pani jedno małe zadanie, a ja przekażę pani pozostałe dziesięć. I tak załatwiłem więcej, niż się umawialiśmy... Powinna więc pani z wdzięcznością wywiązać się ze swojej obietnicy — wzruszył ramionami i zrobił minę niewiniątka.

Tak jak myślałam. Cwany, chytry lis nie da sobie w kaszę dmuchać.

— Co mam zrobić? — zapytałam sucho, zasuwając zamek torby.

— Najpierw porzucimy to durne pan i pani. Będzie prościej, jeśli przejdziemy na ty — zaproponował.

— Dobra... Ale czy to nie będzie podejrzane? Ktoś pomyśli, że łączy nas coś więcej niż praca.

— Nie, nikt tak nie pomyśli. Ja, w przeciwieństwie do mojego napuszonego kuzyna, jestem w firmie z wszystkimi na ty.

Kuzyni chyba za sobą nie przepadają... Byłam ciekawa, jakaż to kość niezgody ich tak podzieliła.

— Rozumiem. W takim razie... Lena — powiedziałam, wyciągając rękę.

— Aleks — odparł, ściskając moją dłoń. Pochylił się, jakby miał zamiar złożyć na niej pocałunek, ale wyrwałam się w ostatniej chwili. Odchrząknęłam z zakłopotaniem.

— Więc co mam zrobić, żebyś mi dał pozostałe? — spytałam, wskazując głową na torbę.

— No więc słuchaj uważnie... — nachylił się w moją stronę a długie włosy opadły mu nieco na policzki. — Pojedziesz do domu Smogorzewskich, powiesz że to Adam cię przysłał i pójdziesz po coś na górę do pokoju Adama, a także coś zostawisz.

Uniosłam brwi i spojrzałam na gościa z miną, jakby zaproponował mi lot na Marsa.

— Żartujesz sobie? Powiedz, że żartujesz.

Pokręcił głową i wydał z siebie zaprzeczające mruknięcie.

— A jeśli on tam będzie?! — niemal krzyknęłam.

— On tam tylko czasem pomieszkuje, więc bez obaw, w tym tygodniu nie ma szans, żebyś go tam spotkała. Jest na wyjeździe — rzucił beztrosko.

— Ale... Co mam niby tam położyć? I co wziąć?

— Och... Nic takiego, chodzi przede wszystkim o sam fakt, że się tam pojawisz. To jest część naszego planu.

— O nie... To jest twój plan — wymierzyłam w niego palcem.

— A ty go wprowadzisz w życie — poprawił mnie, zahaczając swój palec z moim. Wyrwałam rękę z sykiem. — Więc jest nasz wspólny — oznajmił ponownie i posłał mi ten swój cwaniacki, lisi uśmieszek.

— Nie — zaprzeczyłam ostro, jednak Aleks nie wyglądał na poruszonego moim sprzeciwem.

— Więc pierwsze twoje zadanie będzie wyglądało następująco: po pracy jedziesz do domu Smogorzewskich. Przedstawiasz się jako ktoś ze SMOGPharmy, mówisz że Adam cię oddelegował z przesyłką i wchodzisz normalnie do ich domu. Wiesz bardzo dobrze gdzie jest jego apartament. Tam zostawiasz coś swojego...

— Coś swojego? Czyli co? — zapytałam, wytrzeszczając oczy na Aleksa. Ten jego plan robił się coraz bardziej porypany.

— Oj nie wiem... Coś osobistego... Zegarek, szminkę... Cokolwiek babskiego, co rzuca się w oczy.

— Ale po co?

— Zaraz ci wyjaśnię. No więc zostawiasz tam swoją rzecz i tu jest kolejny punkt zadania. Musisz coś stamtąd wziąć — podniósł palec, żeby przykuć moją uwagę.

No popatrz go, jaki strateg się znalazł.

— Nie za dużo oczekujesz? — prychnęłam.

— A wiesz jak ja ryzykowałem, załatwiając ci te leki? Ładnie to tak się migać od umowy? Ładnie to tak tchórzyć na samym początku współpracy? Ja się narażałem, a ty co? Prostego zadania nie chcesz wykonać? Palcem przez miesiąc nie kiwnęłaś, żeby zrobić to, czego od ciebie wymagałem w ramach umowy. Ja przez miesiąc ogarniałem te leki nadstawiając karku. Ty z kolei niczym nie ryzykujesz, gwarantuję ci.

— Dobra... — przerwałam mu niecierpliwie. — To o co chodzi z tym drugim punktem? Co mam stamtąd zabrać?

— Znajdź jakiś krawat, albo szalik, cokolwiek co należy to Adama.

— Krawat? Albo szalik? — zdziwiłam się.

— Tak. I weź go. A następnego dnia albo po prostu przy najbliższej okazji oddaj mu to na oczach jego ojca. To ważne, żeby jego ojciec to widział. Załapałaś sens?

Sens? To wszystko kupy się nie trzymało!

— Co to za durnowaty, powalony pomysł? Kompletnie nie łapię sensu — warknęłam ze złością.

— Mówiłaś, że wywiążesz się z umowy, więc teraz się nie wymiguj i nie grymaś.

— Ale jeśli ktoś mnie tam przyłapie?

— To powiesz, że Adam cie przysłał, mówiłem ci. To nikogo nie zaskoczy, on często korzysta z podwładnych do załatwiania różnych spraw. Nie ma w tym nic złego i nic dziwnego — powiedział uspokajającym tonem.

Patrzyłam na niego i kręciłam głową, nie wiedząc czy mam się śmiać, złościć czy załamać ręce.

— No dobra... Ale do czego to wszystko prowadzi?

— Do zbierania dowodów, że jesteście parą — odparł krótko, jakby to było oczywiste i wcale nie takie głupie.

— Co!? — wrzasnęłam, aż Banach drgnął.

Uniósł rękę w uspokajającym geście.

— Spokojnie, mała. Chodzi o to, żeby to tak tylko wyglądało — zrobił minę wuja polewającego wódkę na weselu. — Przecież nie naprawdę. Zobacz... Raz już u niego byłaś. Jest dowód. Teraz będzie drugi raz. Potem ten krawat. U niego twoja rzecz... I wtedy będę miał masę małych dowodzików składających się na jeden wielki obciążający go dowód na to, że korzysta z usług prostytutki albo że spotyka się z dziewczyną z nizin społecznych.

W tym momencie tylko resztki samokontroli powstrzymały mnie, żeby nie dać mu w ryj.

— Jak śmiesz! Jesteś bezczelny! Wypad z mojego samochodu!

Banach ani drgnął.

— Pisałaś się na wszystko, jak w to nie wchodzisz to oddawaj lekarstwa — rzucił bez cienia uśmiechu.

— Jesteś...

Brakowało mi słów na określenie tego palanta.

— Poza tym uspokój się i spuść z tonu... Ja uważam cię za przecudowną kobietę, bez względu na wszystko. Nie chciałem cię obrazić. Zrozum... Nikt poza naszą trójką nie będzie o tym wszystkim wiedział. Chodzi o to, żeby go przycisnąć. Tylko nastraszyć, że to wyjdzie na jaw. On dobrze wie, i my dobrze wiemy jak jest naprawdę. Ale on będzie się bał, że ja pójdę z tym do jego ojca albo jeszcze gorzej, do mediów — wyjaśnił, a ja mimo targających mną urażonych uczuć musiałam przyznać, że to co mówił miało sens.

— Żadnych mediów! — warknęłam, chwytając go za kołnierz skórzanej kurtki. — Moja twarz ma się nigdzie nie pojawić!

— No wiadomo, to nigdzie nie wyjdzie poza nasz malutki krąg. Chodzi tylko o to, żeby mieć haka na Adama.

— No dobra... Ale tak w ogóle to dlaczego aż tak miałoby go to obciążać? Przecież chyba wielu mężczyzn sypia sobie gdzieś na boku z kobietami.

— Po pierwsze, nie Smogorzewscy. Po drugie, nie z byle kim. Jego rodzice mają na tym punkcie trochę taką obsesję. Chodzi o dobre imię rodziny, nieposzlakowaną opinię i tak dalej. Jeśli Adam kiedykolwiek znów przyprowadzi do domu dziewczynę, to będzie musiała mieć te pożądane przez nich cechy, no i pochodzić z dobrej rodziny — dodał, chrząkając i rzucając mi niepewne spojrzenie. — A przede wszystkim nie może jej zależeć na jego pieniądzach. Już nie raz kobiety tylko tego od niego chciały i rodzice Adasia od razu to wyczuli. Zresztą on sam później też się zorientował, dlatego nic z tych związków ostatecznie nie wyszło.

— To przecież absurd. To przeżytek, relikt przeszłości!  Jakieś pochodzenie, status, pożądane cechy... Kto w dzisiejszych czasach w ten sposób dobiera sobie żony czy mężów?

— Wyższe sfery. Bogaci. Potomkowie arystokracji. Dzieci polityków, ludzi nauki... Nawet nie wiesz, jak bardzo to jest brane pod uwagę . A ty... Wybacz, kochana, niczego ci według mnie nie brakuje, ale w ich pojmowaniu świata jesteś idealną antykandydatką. Ty...

— Ja pochodzę z biednej rodziny, z patologicznej dzielnicy i to by było dla Smogorzewskich jak płachta na byka, tak? — dokończyłam za niego. — Więc dlatego tak idealnie się nadaję do szantażowania pana Adama?

— Tak. Dokładnie. Cieszę się, że w końcu się zrozumieliśmy.

Westchnęłam i spojrzałam na tego palanta z niedowierzaniem. I on był w zarządzie największej w województwie firmy produkującej leki? Aż trudno uwierzyć.

— On mnie wyrzuci z pracy za to — sapnęłam, przecierając twarz spoconymi z nerwów dłońmi. 

— Nie wyrzuci. Przecież ci mówię, że będziemy mieli na niego haka, więc nie ośmieli się cię tknąć.

To był najbardziej chory, debilny pomyśl o jakim kiedykolwiek słyszałam. A w dodatku miałam jeszcze brać w tej dziecinadzie udział! O co grał ten cały Banach?

— A tobie na czym tak zależy? Co chcesz osiągnąć przez szantaż?

— Mówiłem ci już. Chcę nakłonić Adama, żeby coś zrobił.

— Co?

— Oj... Żeby zgodził się na pewną inwestycję w SMOGPharmie. Ale on się uparł i nie chce w to wchodzić. Uważa, że to by naruszyło budowany od pokoleń wizerunek firmy.

Spojrzałam na niego z niemym pytaniem w oczach.

— Nie będę na razie zdradzał... Zresztą nie chodzi tylko o tę sprawę. Chcę od niego jeszcze coś odzyskać.

— Co?

— Coś, co należy do mnie... A Adam to ma. Wkurza mnie, że zabrał mi coś, jakbym był dzieckiem.

— I tak bardzo ci zależy na tych dwóch sprawach?

— Wiesz... Tu nawet nie chodzi tylko o te konkretne dwie sprawy. Po prostu wkurza mnie, że moje zdanie się nie liczy, mimo iż jestem w zarządzie. I nie jestem dzieckiem, a Adam nadal mnie tak traktuje. Tak jakbyśmy wciąż byli nastolatkami. On mnie w dzieciństwie pilnował, miał na mnie oko... Pięć lat starszy, zawsze porządny, grzeczny. A ja zawsze byłem tym urwisem, któremu on musiał ratować skórę.

— Mówiłeś, że ty też mu ratowałeś — zauważyłam.

— Tak, zdarzało się... Ale już dawno odrośliśmy od dziecięcego stolika i teraz powinien traktować mnie jak równego sobie. Więc będzie mnie traktował, tylko że go do tego zmuszę.

— Jak zawieraliśmy układ, to mówiłeś tylko o tym, że mam go wkurzyć. Nie było mowy o żadnych zadaniach — skwitowałam z przekąsem.

— A czy ty zrobiłaś chociaż raz to, na co się umawialiśmy? Czy chociaż raz udało ci się zdenerwować Adama? Nie. Bo jak mała dziewczynka stchórzyłaś i go unikałaś przez cały miesiąc, chodząc gdzieś opłotkami. Więc powinnaś się cieszyć, że cię wyręczam i sam wymyślam co masz robić.

— Ale z ciebie kombinator, wiesz? W życiu nie spotkałam większego krętacza.

— Dziękuję za komplement.

— To nie był komplement. I wiesz co, takimi metodami nie zdobędziesz u niego szacunku.

— Ale dzięki temu zdobędę to, na czym mi zależy. Zdobędę to, na co zasługuję — rzucił, i pierwszy raz od kiedy go poznałam zabrzmiał groźnie i całkowicie szczerze. — Zobaczysz, Adam Smogorzewski, czy tego chce czy nie, wkrótce zacznie mnie traktować poważnie.

Nie byłam tego taka pewna. Szczerze wątpiłam, czy upartego Adama Smogorzewskiego da się do czegoś przekonać na siłę. Nie wyglądał mi na osobę, która by mogła ugiąć się pod czyimś szantażem. Ale to nie mój problem... Ja się wywiążę ze swojej części, a resztą niech martwi się Aleks.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro