Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

1. Walka

— Świetnie ci poszło — pochwalił mnie Tony, który tak naprawdę miał na imię Antek, ale wszyscy w klubie zwracaliśmy się do niego ksywką Tony. — Naprawdę się poprawiłaś w ostatnim czasie. Widać efekty tych dodatkowych treningów.

— Dzięki — uśmiechnęłam się, kończąc wycierać deski.

— A jak tam ten kurs? — zagadnął mężczyzna, opierając nieprzyzwoicie napakowane ramiona o liny. Takiej formy nie zrobił jadąc tylko na treningach i diecie wysokobiałkowej, ale wolałam nie wnikać w grzeszki moich kolegów. Chcieli koksować, ich sprawa.

— Jeszcze zbieram kasę, ale już niedługo. Mam odłożone połowę — pochwaliłam się, nie wspominając że tak naprawdę już kilka razy podbierałam część odłożonych pieniędzy żeby starczyło mi na coraz droższe leki dla mamy.

— Jak chcesz, to chętnie ci pożyczę — powiedział bez cienia zawahania.

— Nie ma takiej opcji, Tony — żachnęłam się. Nie chciałam robić sobie długów, poza tym wiedziałam, że Tony'emu też nie jest lekko, miał małego synka, którego wychowywał jako samotny ojciec.

— Pogadam z Bartkiem, zasługujesz na podwyżkę. Siłownia nigdy nie lśniła tak, jak teraz, kiedy ty się zajmujesz sprzątaniem.

— Dzięki, jesteś naprawdę w porządku, wiesz? — klepnęłam go z wdzięcznością w ramię golema.

Wow, takiemu to lepiej nie podpaść. Dobrze jest mieć takich kumpli, ale dużo lepiej umieć sobie samemu poradzić. Ja umiałam.

Wepchnęłam byle jak zużyte, zapocone owijki do torby, pomachałam chłopakom w szatni i wyszłam na zewnątrz. Duszne, ciężkie powietrze uderzyło mnie w mokrą od potu twarz. Nawet wieczorem nie można było odetchnąć od tych upałów. Byłam wykończona. Dwugodzinny intensywny trening, a potem sprzątanie siłowni i ringu dały mi się we znaki, a dodając do tego ponad trzydziestostopniowy skwar, ledwo toczyłam się do domu.

Ruszyłam pustym chodnikiem, mijając po drodze jedynie dwóch chłopaków zmierzających zapewne do pobliskiego parku w poszukiwaniu choć odrobiny chłodu w cieniu wysokich drzew. Ja jednak musiałam trzymać się betonowej dżungli, a moim celem była stara, odrapana kamienica, w której co prawda temperatura trzymała się na stałym, dużo chłodniejszym niż na zewnątrz poziomie za sprawą grubych murów, ale smród na klatce był niemiłosierny. Zresztą w naszym mieszkaniu również nie pachniało fiołkami. Mama nie mogła samodzielnie korzystać z łazienki, więc musiałam zakładać jej pampersy dla dorosłych. A to sprawiało, że w całym mieszkaniu czuć było moczem. Nie wiem, jak bardzo bym się starała i jakich środków używała, zawsze wyczuwałam tę specyficzną, słodkawo-gorzką
woń. Nic jednak nie mogłam na to poradzić.

Żeby znaleźć się na dziedzińcu naszej kamienicy, najpierw musiałam przejść przez kilka zapuszczonych uliczek, przecisnąć się przez dziurę w ogrodzeniu i pokonać truchtem ścieżkę pomiędzy krzakami, stertami gruzów, śmieci i gratów. Wszędzie syf, bieda i patologia. Tu był mój dom. Moje miejsce, do którego wciąż musiałam wracać, mimo że za każdym razem zbierało mi się na wymioty. Powtarzałam sobie codziennie, że jeszcze tylko trochę, jeszcze kilka miesięcy, a zrobię kurs, znajdę pracę, wynajmę jakieś porządne mieszkanko w normalnej dzielnicy i razem przeprowadzimy się tam z mamą. I wtedy wszystko się ułoży. Taki był plan. Na razie jednak musiałam skupić się na przetrwaniu.

— Hej! Piękna pani!

Obejrzałam się, napotykając wzrokiem dwóch osiedlowych pijaczków. Kojarzyłam ich z widzenia, ale jak dotąd nigdy mi się nie naprzykrzali.

— Poratowałaby łaskawa pani dwudziestką!

O nie, drodzy panowie pijaczkowie. Nie było takiej opcji. Ledwo wiązałam koniec z końcem, odejmując sobie od ust żeby kupić mamie potrzebne leki. Dwadzieścia złotych to niby obiektywnie nie dużo, ale dla mnie i mamy mogło oznaczać dwa dni bez jedzenia. Nie wolno do tego dopuścić, to by była katastrofa. Mama tak bardzo na mnie liczyła. Miała cukrzycę i masę innych chorób, a w połączeniu z jej niezdrowymi nawykami brak leków mógł oznaczać najgorszy scenariusz.

— Nic nie mam, panowie! Innym razem — odpowiedziałam i żwawo ruszyłam dalej.

— No to może chociaż dychę? — Nie dawali za wygraną.

— Nie mam! Przykro mi! — krzyknęłam przez ramię.

Już miałam skręcić za róg jednego z budynków, kiedy przejście zagrodziło mi dwóch kolejnych pijaczków. Poczułam smród papierosów i strawionego alkoholu.

— Ostatni raz uprzejmie prosimy — powiedzieli, kiwając się na pająkowatych nogach.

A więc byli w zmowie z tamtymi. Cwane żule, pomyślałam z odrazą. 

— Spieprzajcie — syknęłam, próbując ich wyminąć.

Nagle poczułam mocny uścisk wokół ramienia. Automatycznie obróciłam się i chwytając pijanego mężczyznę za ramię, wykręciłam je aż zatrzeszczało. Drugi niestety zdążył wyjąć nóż, który już wyciągał w stronę mojej szyi.

— Nie radzę. Złamię mu rękę, przysięgam — syknęłam, i żeby wzmocnić wagę swoich słów, jeszcze bardziej pociagnęłam ramię. Coś chrupnęło w łokciu, a pijaczek zawył z bólu.

— Kurwa! Puść ją, niech suka idzie w diabły — wrzasnął mój zakładnik. Cuchnęło od niego jak z gorzelni i tylko cudem nie zwymiotowałam.

Drugi po chwili zawahania cofnął się, ale tych dwóch innych przybiegło towarzyszom na pomoc. Wykorzystując kilka sekund ich zawahania wyjęłam z kieszeni gaz pieprzowy i psiknęłam jednemu, a potem drugiemu w oczy, wyciągając broń przed siebie.

— Łapcie ją! — krzyknął oślepiony żul.

— Ostrzegam! Jeśli nie dacie mi spokoju, wszystkich tym potraktuję, jasne? — krzyknęłam z wyciągniętą przed siebie ręką.

Widziałam w nich zawahanie, ale po chwili machnęli rękami i pomagając poszkodowanym kumplom odeszli na bok. Z ich szczerbatych gęb leciały przekleństwa w moją stronę, ale miałam to gdzieś. Niech się cieszą, że nie zarobili prawego sierpowego i całkiem nie stracili uzębienia.

Ruszyłam dalej wciąż ściskając w dłoni gaz pieprzowy, roztrzęsiona i zła. Jak można napadać na dziewczynę? W ogóle na kogokolwiek? Nie mieściło mi się to w głowie. Co za patologia. Mieszkałam na tym osiedlu ćwierć wieku i nigdy do tej pory nikt mnie nie zaatakował ani nie żądał pieniędzy. Upadek obyczajów, ot co. Kiedyś nawet żule mieli honor, a dziś? Szkoda gadać.

Dotarłam do kamienicy i wyciągając klucze z kieszeni zdałam sobie sprawę, że jednak im się udało. Okradli mnie! No tak, za łatwo i zbyt szybko odpuścili, mogłam się domyślić. Z kieszeni zniknął portfel. Na szczęście bez dokumentów, więc jedyne co straciłam, to jakieś sto złotych. A dokładnie dziewięćdziesiąt osiem. Wszystkie fundusze zawsze przeliczam skrupulatnie, co do grosza. Szlag by wziął tych cholernych meneli. Zaklęłam pod nosem i przez chwilę miałam ochotę tam wrócić i przetrzepać skórę tym złodziejaszkom, ale mając w pamieci to, że powinnam podać mamie wieczorny zestaw leków i lepiej nie ryzykować, dałam sobie spokój. Zgłoszę gnoi na policję, niech oni ich ścigają.

Pchnęłam popękane ze starości drzwi i weszłam na śmierdzącą klatkę, a następnie skrzypiącymi, wytartymi schodami, które pamiętały czasy Piłsudskiego, poczłapałam na górę. Co za dzień.

Mama jak zwykle leżała na kanapie w salonie. W meblu zrobiło się spore wgłębienie od jej ciężaru. A był on naprawdę spory. Ciężar. Mebel też. Mama nie była otyła. Mama była wielorybem. Może ktoś powie, że przesadzam, że jak tak można mówić o własnej matce... Niestety taka była prawda. Prawie dwieście kilo żywej wagi. Dwóch potężnych facetów razem wziętych mogłoby ważyć mniej! Niestety moja matka zapuściła się po śmierci ojca. Odszedł od nas siedem lat temu, będąc na służbie. Jako ochroniarz rzucił się na ratunek pracodawcy, przyjmując kilka ciosów nożem w brzuch. Zmarł po kilku tygodniach walki. Zawsze był wojownikiem i to mi wpoił od małego. Mówił o mnie: Moja mała wojowniczka. I tego się trzymałam. Każdego dnia budząc się patrzyłam na kartkę, na której napisałam te słowa, a obok widniało zdjęcie mnie w objęciach dumnego jak paw ojca.

Byłam jego małą wojowniczką, mimo iż dawno wyrosłam z dziecięcych mrzonek o walecznych bohaterkach komiksów. Tata zawsze powtarzał, że walka to nie tylko ciosy na ringu, to codzienne pokonywanie własnych słabości, przeszkód i kłód, które los rzucał pod nogi.

Tak, ja z tych kłód mogłabym zbudować co najmniej dom. Niestety tylko w przenośni. Ale jak zostanę ochroniarzem i będę pracować jednocześnie na siłowni, będziemy miały tyle pieniędzy, że uciekniemy z tej śmierdzącej kamienicy. Tylko jeszcze trzeba załatwić jakiś transport materiałów ciężkich. To mi spędzało sen z powiek. Jak przetransportować dwustu kilogramowe ciało mojej kochanej mamusi...

— Mamo! Już jestem! — zawołałam, rzucając sportową torbę na szafkę w przedpokoju.

W drzwiach kuchni pojawiła się ciotka Renia, która niestety miała swój udział w stojącej od lat w miejscu wadze mamy. To ona pomimo moich próśb i zakazów przynosiła jej po kryjomu eklerki czy pączki. I moje próby  odchudzenia mamy obracały się wniwecz.

— O, jesteś, Lenka. Zrobić ci herbatki?

— Melisy. Cały garnek melisy — rzuciłam z westchnieniem.

Odetchnęłam z ulgą dziękując w duszy Bogu, że nic mi się nie stało. Dom, jaki by nie był, to jednak dom. I nawet smród uryny nie doskwierał mi tak, jak zawsze gdy wracałam z miasta.

Jeszcze parę miesięcy. Już niedługo. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro