45 Wszystko na jedną kartę
pov: Alexander
- Chyba sobie żartujesz?! - zapytał z niedowierzaniem ojciec – jutro? Ślub ma się odbyć jutro? To niedorzeczne – pokręcił głową.
- Dlaczego? - wnikał Hopkins. Po jego ustach błądził wymuszony uśmiech – tak się składa, że w najbliższym czasie nie opuścicie tego terenu, goście już się zjechali, co widzieliście na podwórzu – to mówiąc spojrzał na Brandona – a do tego na pewno nie chcecie, żeby wasze urocze kobiety i to niemowlę siedziały w tej piwnicy kolejny miesiąc. Im szybciej ożenisz się z moją córką, tym szybciej oddam ci macochę, siostry i dziecko – zwrócił się do mnie.
- Dlaczego aż tak ci się spieszy? Przecież to nie z troski o moją rodzinę? - zapytałem. Nie spuszczałem z niego uważnego wzroku. Musiałem pilnować, żeby nie zrobił nagle czegoś głupiego.
- Z wygody, Alexandrze. Doceń, że nie musisz drugi raz specjalnie jechać. Załatwimy wszystko jutro rano i rozejdziemy się szczęśliwi – dokończył pewnie.
Gdyby nie to, że byłem porządnie wkurzony jego wymysłami, roześmiałbym się mu w twarz. Kto miał być szczęśliwy przy takim przyspieszeniu? Chyba tylko on...
- Proponuję schować broń i zapraszam was do pokoi, które specjalnie przygotowałem na tę okazję. Rano spotkamy się na uroczystości i wszystkie nasze kłopoty się rozwiążą – kontynuował zadowolony Hopkins. Słyszałem, że tata głośno odetchnął, a raczej sapnął ze złości. Nie podobało mu się to, co robił Trent. Zapewne zastanawiał się, czy w takiej sytuacji powinniśmy informować szefa naszej ochrony i robić szturm na dom Hopkinsa.
Rzuciłem czujne spojrzenie na Brandona, ale on odsunął się od biurka i zabrał ze sobą laptop. Dalej przebywał w pomieszczeniu, jednak po chwili zniknął z zasięgu mojego wzroku.
I mojej broni.
Elegancko.
Spojrzałem jeszcze raz na Hopkinsa. Doskonale widział, że mój ojciec rozważa wszystkie za i przeciw. Cieszyła go złość Blake'a, w końcu nienawidził taty od tylu lat. Cały czas chciał odebrać mu moją mamę.
Dłoń, w której Trent trzymał broń, nieznacznie obniżyła się. W dalszym ciągu celował w ojca i trzymał palec na spuście, ale już nie tak sztywno. Być może atak mojej mamy coś mu uszkodził w tej ręce, w końcu to ta dominująca posiadała bliznę po nożu Rebbeci.
- Alexandrze? - zaczął ojciec. Nie odwróciłem głowy w jego stronę. Cały czas mierzyłem obojętnym wzrokiem Trenta – twoja decyzja. W końcu to dotyczy ciebie – powiedział cicho.
Wykrzywiłem usta w niewielkim i raczej smutnym uśmiechu.
Do czego to musiało dojść, żebym w końcu dostał błogosławieństwo na moją decyzję.
- Pamiętasz, jak graliśmy w karty i zawsze mówiłeś mi, że trzeba brać to, co się ma i wykorzystać najlepiej, jak można? Że to od nas zależy, jak rozegramy daną partię? - zacząłem udawać, że przywołuję jedno ze wspomnień.
Nie widziałem twarzy ojca, ale byłem pewny, że zadumał się przez chwilę nad moim słowami.
- To musiało być dawno, synu, ale być może tak mówiłem. Cieszę się, że pamiętasz.
- A pamiętasz coś jeszcze? - teraz spojrzałem prosto w jego oczy. Zauważyłem, że oczekiwał na moją odpowiedź w stanie najwyższej gotowości. Chyba zaczął się domyślać, po co wyjechałem z udawanym wspomnieniem i zacząłem mówić o graniu.
- Karty na stół, tato – szybko odwróciłem wzrok od ojca i oddałem strzał w dłoń Hopkinsa. Trent zdążył nacisnąć spust, zanim pistolet wypadł mu z ręki, ale zrobił to stanowczo za wolno i mój ojciec miał wystarczająco dużo czasu, żeby paść na podłogę.
Jedną z zasad panujących w naszej rodzinie, była nauka różnego rodzaju haseł w razie niebezpiecznych sytuacji. Mieliśmy takie słowa, które tylko my rozumieliśmy. Gdyby któraś z moich sióstr została napadnięta i napastnik byłby gdzieś koło niej, ale kazał zachować spokój podczas kontaktu z członkiem rodziny, to wiedziałaby, że wystarczy powiedzieć „Kurier znowu nie przyjechał", a już cała armia ochrony otaczałaby dom.
Moje siostry i macocha nigdy nie robiły zakupów on-line, a jeśli coś było do nas przywożone, to robił to dostawca, bądź ochrona odbierała zamówienie i dostarczała do domu.
Tak samo było z hasłem „padnij". Polecenie wyrażone tym słowem musiało zostać tak ukryte, że tylko my wiedzieliśmy, o co chodziło. U nas zamiast „padnij", było „karty na stół".
- Kurwa! - zaklął Hopkins – Brandon! - spojrzał w stronę Kanadyjczyka. Mogłem się spodziewać, że mężczyzna momentalnie wyjmie broń.
- Strzelaj w Jasona! On mi nie jest potrzebny! - polecił Trent, a Brandon wycelował.
Sytuacja była naprawdę patowa... Mój ojciec leżał na podłodze, Hopkins trzymał się za przestrzeloną i obficie krwawiącą dłoń, Kanadyjczyk celował w tatę, a ja w dalszym ciągu trzymałem na muszce Trenta.
W tym momencie miało okazać się, czy dobrze zrobiłem, że kilka tygodni temu postawiłem wszystko na jedną kartę.
- No kurwa strzelaj! - krzyknął Hopkins – nie rozumiesz po angielsku, czy jaki...
Nie miał szansy dokończyć, bo kula Brandona przebiła mu ramię.
- Rozumiem wszystko, Trent. Dokładnie – Kanadyjczyk podszedł bliżej. Dałem znak ojcu żeby wstał. Spoglądał na mnie nierozumiejącym wzrokiem. Rzucił też zaskoczone spojrzenie Brandonowi, ale zaraz zajął miejsce obok mnie.
- Co to ma znaczyć?! Ty przeciwko mnie! - pieklił się Hopkins. Nie wiedział, czy ma się trzymać za zranioną dłoń, czy jednak tą przestrzeloną dłonią tamować krwotok z ramienia.
- Nie bierz tego do siebie, Trent – odparł spokojnie Brandon – Alexander po prostu złożył mi lepszą ofertę.
Uśmiechnąłem się pod nosem. Kilka tygodni zbierałem się, żeby wyruszyć do Kanady i osobiście porozmawiać z szefem tamtejszych rejonów. Jak widać, opłaciło się.
- A poza tym, próbowałeś mnie oszukać. Nie ładnie, Trent. Myślałem, że jesteśmy przyjaciółmi – dodał fałszywie smutnym głosem Brandon.
- Mój świętej pamięci szwagier znalazł kilka ciekawych informacji o twoich transakcjach. Byłem na tyle miły, że podzieliłem się moimi odkryciami z dobrym znajomym – spojrzałem wesoło na Kanadyjczyka.
- Dokładnie, Trent. Mieliśmy inną umowę, a ty zacząłeś kręcić na boku z Diego Vargasem. Widziałem wypłaty. Tak się składa, że moi ludzie przejęli jeden konwój Vargasa i pieniądze, które były tam zapakowane zgadzały si ze stanem wypłat. Nawet nie rozbiłeś tego na mniejsze kwoty. Byłeś ostatnio bardzo nieostrożny, Trent... - dodał Brandon.
- To nie tak! To wszystko pomówienia! Dobrze wiesz, że biorę tylko twój towar. Meksykański mi nie odpowiada – tłumaczył się Hopkins, ale na jego czole pojawiały się coraz większe krople potu. Pewnie nie raz przeszło mu przez myśl, żeby użyć interkomu i wezwać ochronę, ale bałby się wtedy, że znowu mu coś przestrzelimy. Zapewne miał też alarmowy guzik pod biurkiem i być może nawet go naciskał kilka razy, ale to i tak nic by nie zmieniło.
Przecież Brandon zabrał potężną armię, a moje zasoby czekały na wjazd.
Kanadyjczycy byli świetnym koniem trojańskim...
Nie odwróciłem nawet na chwilę wzroku od Hopkinsa, gdy na zewnątrz rozległy się strzały. Ludzie Brandona musieli wpuścić naszych ludzi i teraz zabawiali się z ochroną Hopkinsa.
Ojciec przekazał mi pałeczkę i nie odzywał się, a jedynie przysłuchiwał rozmowie. Nie miał pojęcia o moich planach i tak właśnie miało być. W pewnej chwili przypomniało mu się jednak o żonie i córkach.
- Co z Lou Anne i dziewczynami? - zapytał Brandona. W końcu to Kanadyjczycy pomagali w „porwaniu" moich bliskich.
- Brat mi donosił, że rozgrywają partię brydża, a ta malutka dziewczynka śpi. Przy okazji kazał przekazać, że ma pan bardzo ładną posesję, panie Blake. Nate zachwyca się ogrodem i rzeźbami – odparł uprzejmie Brandon.
Tak...
To był jeden z naszych pomysłów. Kanadyjczyk z racji tego, iż nienawidził mojej rodziny, stał się bardzo dobrym współpracownikiem Hopkinsa. Łatwo przekonał go, że we dwóch będą niepokonani i Blake nie będzie w stanie się przeciwstawić.
Brat Brandona zajął się porwaniem macochy i dziewczyn. Zawiózł je do chaty Deacona, żeby nagrać je w tej cholernej piwnicy, a potem posłusznie odwiózł do domu.
Hopkins był tak naiwny, że nawet nie wysłał nikogo ze swoich, żeby pilnować Kanadyjczyka, tak bardzo wierzył w jego nienawiść do mojej rodziny.
Nie mogłem udawać, że nienawiści nie było – w końcu tyle lat ze sobą walczyliśmy, ale doszliśmy do porozumienia, że skoro mamy wspólnego wroga, to możemy połączyć siły. Brandon liczył przede wszystkim na zysk i wpływy. Podpisałem z nim zapewne najbardziej chujową umowę w historii i ojciec nie daruje mi tego do końca życia, ale nie zmieniłbym w niej nic.
Kanadyjczyk zyskiwał wszystko, co należało do Hopkinsa. Nie chciałem fabryk, firm, zakładów, posesji i innych nieruchomości.
Chciałem... wolność i zemstę. To była moja część umowy.
Tylko tyle i aż tyle.
- Przecież mamy kontrakt! Moja córka i twój brat... - zaczął Hopkins, ale Brandon krótko się zaśmiał i pokręcił głową.
- Umowa zerwana, Trent. Tak jak już mówiłem, Alexander zaproponował coś lepszego.
Oddawanie terenu graniczącego z „moim" bez żadnego zabezpieczenia byłoby głupotą. Musiałem zrobić coś, co gwarantowało w przyszłości spokój i zgodę pomiędzy naszymi rodzinami.
Prudence bardzo mi w tym pomogła.
- To prawda. Na miejsce twojej durnej córki zaproponowałem moją mądrą, młodą, piękną, zdolną i dopiero co owdowiałą, za twoją sprawą, siostrę. Nate ucieszył się z takiej zmiany. Woli szatynki – uśmiechnąłem się, gdy zauważyłem, że do Hopkinsa powoli zaczęło docierać, iż przegrał.
- Alexandrze... Nie możesz za nią decydować – ojciec spojrzał na mnie ostro.
W tej kwestii miał rację. O ile jeszcze mógłbym rozporządzać ręką niezamężnej siostry, to wdowy cieszyły się wolnością i niezależnością, w końcu nie były już pod opieką ojców, braci, a nawet mężów. Nie musiały wchodzić w aranżowane związki. Mogły żyć po swojemu i wyjść za mąż zgodnie z własnymi preferencjami.
- Wiem, tato. To jej własna decyzja. Sama mi to zaproponowała – wyjaśniłem spokojnie.
Prudence chciała zemsty za Briana. Zgodziła się na wszystko.
Rozmawiałem z nią o tym kilka razy, żeby nie było, iż podjęła taką decyzję, pod wpływem impulsu. Za każdym razem twierdziła, że chce to zrobić, że taka jest jej wola.
Małżeństwo mojej siostry z bratem Brandona ostatecznie łączyło nasze rodziny i gwarantowało pokój.
- To nie może tak być! - Hopkins nie mógł uwierzyć, że przegrał.
- Nie? - zapytałem nie ukrywając wesołości – to gdzie w takim razie twoja ochrona? Na pewno wzywasz ich tu już od jakiegoś czasu, a nikt się nie pojawia. Nie dało co to do myślenia?
Ojciec wstał i podszedł do okna. Widziałem, że się uśmiechnął, gdy zobaczył, iż ludzie Hopkinsa zostali spacyfikowani przez naszych i Kanadyjczyków. Cała posesja została okrążona.
- Wiesz, dlaczego tak naciskał na ten jutrzejszy ślub? - zapytał mnie Brandon. Nie spodziewałem się, że znał szczegóły pośpiechu Hopkinsa, ale widocznie potrafił dobrze się przy nim zakręcić.
- Córka stwierdziła, że wrzesień za bardzo wrześniowy? - zapytałem lekko. Z każdą chwilą czułem się pewniej. Wszystko zaczynało się układać.
- Raczej zbyt intensywnie puszczała się z jednym z ochroniarzy i do września mogłaby się za bardzo zaokrąglić w niektórych miejscach – Kanadyjczyk pospieszył z wyjaśnieniem.
Pokręciłem smutno głową.
- Chciałeś mi wcisnąć ciężarną córkę za żonę i wmawiać, że to moje dziecko? - chyba nie powinienem być zaskoczony. Hopkins nie miał krzty honoru. Takie zagrywki z jego strony wydawały się niestety, oczywiste.
Zgodnie z umową, zabierałem Hopkinsa i mogłem zrobić z nim, co tylko chciałem, pod warunkiem, że nie przeżyje kolejnych dwudziestu czterech godzin. Zamierzałem wykorzystać każdą minutę na powolne torturowanie go i zadawanie takiego bólu, jakiego sobie nie wyobrażał.
Brandon miał się zająć córkami – potrzebował własnej zemsty za oszustwa, jakich dopuszczał się Trent.
Gdy zapakowałem porządnie związanego Hopkinsa do bagażnika (Polly na pewno byłaby zazdrosna), pożegnałem się z Kanadyjczykami. Widziałem, że wyprowadzili córki Trenta na podwórze i kazali im klęknąć.
- Co z nimi? - zapytałem, zanim wsiadłem do auta.
- Nie zostawiamy świadków, a tym bardziej członków rodziny. Nie ma dzieci, nie ma zemsty, sam dobrze wiesz, jak to działa – odparł Brandon.
Doskonale to rozumiałem. Hopkins był mi obojętny, dopóki nie poznałem prawdy o mojej mamie. Gdy do tego doszedł jeszcze mąż Prudence i napaść na moją Noemi...
Musiałem szybko poprawić się w myślach. Noemi nie była moja. Już nie.
W każdym razie rozumiałem, jak wielką siłą może być pragnienie zemsty. Zostałem zmotywowany, jak nigdy wcześniej do podjęcia najbardziej drastycznych kroków i zaryzykowania dosłownie wszystkiego. Pragnąłem śmierci Hopkinsa i zamierzałem doprowadzić sprawę do końca.
- Postawiłeś wszystko na jedną kartę, synu – odezwał się do mnie ojciec, gdy wracaliśmy późną nocą do Chicago – to dla niej, prawda?
- Dla mamy? - zapytałem, udając, że nie wiedziałem o kogo chodzi. Tata nie dał się nabrać.
- Dla mamy na pewno też. Wydaje mi się jednak, że przede wszystkim dla tej kobiety, która miała urodzić twoje dziecko. To dla niej chciałeś pozbyć się umowy, prawda?
- Tak – odparłem szczerze. - To było dla niej.
- Ożenisz się z nią? Nie zamierzam wtrącać się w twoje decyzje. Jeśli to ta jedyna...
- Nie zamierzam się z nikim żenić. Chcę... żeby było tak, jak jest. Tak jest dobrze.
Wolałem, żeby nie wiedział, iż Noemi nie chciała mieć ze mną nic wspólnego, a ja... z bólem serca zaczynałem to akceptować.
Czasami miłość to za mało. Miała rację.
Zabrałem Hopkinsa do tartaku, gdzie zajmowałem się nim osobiście przez całą noc. Wypróbowałem na nim wszystkie dostępne narzędzia i kilka maszyn.
Ostatecznie skończył w jeziorze jako pokarm dla rybek. Dobrze zmielony pokarm.
Po tym wszystkim nie czułem ulgi. Nie zrobiło mi się lepiej, ani nie doznałem żadnego oczyszczenia.
Byłem wolny, jednak nic z tego nie wynikało.
Wolność bez Noemi nie smakowała tak, jak powinna.
Wiedziałem, że pewnie minie wiele czasu, zanim wyrzucę ją ze swojej głowy. Być może nigdy się tak nie stanie.
Doskonale zdawałem sobie sprawę, że dziewczyna potrzebuje teraz opieki, ale za jakiś czas wszystko wróci do normy. Zostawiłem ją w dobrych rękach i pod czujnym okiem ochroniarza, któremu powierzyłbym własne życie.
Deacon był dla mnie jak ten „lepszy" brat (w przeciwieństwie do Setha). Znałem go od dzieciństwa – jego mama pracowała w naszym domu jako kucharka i czasami przychodziła z synem, gdy akurat nie miała go z kim zostawić. Spędziłem z nim wiele czasu na zabawach i psotach. Wspólnie wkurzaliśmy Setha jak nikt inny.
Ojciec zauważył w Deaconie potencjał i sfinansował mu studia na Akademii Wojskowej w West Point. Wiązało się to z tym, że ochroniarz przez cztery lata studiował, a kolejne pięć odbywał obowiązkową służbę wojskową, ale po tym czasie wrócił do mnie i od trzech lat był moim najlepszym pracownikiem.
Byłem pewny, że Noemi będzie z nim bezpieczna. Będzie musiała przyzwyczaić się do jego obecności przez najbliższe kilkanaście dni, a potem, gdy dojdzie do siebie i będzie w stanie wrócić do pracy, Deacon wróci do mnie.
Nie zamierzałem już więcej niepokoić Emi. Musiałem porządnie wziąć się za zapominanie o niej, dlatego też zdecydowałem, że nie będę więcej do niej jeździł.
W końcu co z oczu, to z serca.
***********************************************************************
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro