43 Ten jeden zapis w umowie
pov: Alexander
Jeszcze przed wjazdem na teren posesji Hopkinsa wiedzieliśmy, że coś było nie tak.
- Tylko jedno auto – poinformował nas ochroniarz przy bramie. Nie chciał wpuścić kolejnych trzech samochodów z naszą ochroną.
- Nie. Wjeżdżam ze swoimi ludźmi, albo ta rozmowa się nie odbędzie – odparł twardo mój ojciec. Facet przyjął to do wiadomości i odszedł na bok, przyciskając słuchawkę do ucha. Zapewne mówił o wszystkim swojemu szefowi.
Po chwili wrócił i spojrzał na nas nieprzychylnie.
- Pan Hopkins się zgodzi pod warunkiem, że pozostałe samochody zostaną przy bramie, a tylko jedno podjedzie pod rezydencję. Zaznacza, że nie ma powodu do aż takiej ostrożności, gdyż z jego strony nic nikomu nie grozi i nie trzeba się go obawiać.
Wychyliłem się tak, żeby spojrzeć na ochroniarza.
- Skoro nie ma powodu do ostrożności, to dlaczego nie możemy wjechać ze swoimi ludźmi? My się nie boimy, ale wygląda na to, że pan Hopkins zdecydowanie czuje lęk przed naszą wizytą – powiedziałem lekko. Nawet uśmiechnąłem się do mężczyzny.
Nie wiedział, co odpowiedzieć. Ojciec po chwili zgodził się na pozostawienie naszych ludzi przy bramie. Ruszyliśmy dalej tylko we dwóch, z ochroniarzem i kierowcą, który także zajmował się ochroną. Żałowałem, że nie było ze mną Deacona, ale on miał ważniejsze zadanie: pilnował, żeby Noemi nie zrobiła nic głupiego. Po wczorajszej akcji z tabletkami nie byłem w stanie jej zaufać.
Dom Hopkinsa był duży, choć nie tak imponujący jak rezydencja Blake'ów. To co bardziej od bryły i koloru willi zwróciło moją uwagę, to... kilkanaście aut z kanadyjskimi rejestracjami. Wszystkie stały zaparkowane w idealnym rzędzie, a obok nich kręciła się prawdziwa armia uzbrojonych ludzi.
- Kurwa. Brandon tu jest – zmartwił się ojciec. Kanadyjczyk zaraz po Hopkinsie był jednym z naszych gorszych wrogów. Walczyliśmy z nim dobre kilka lat. Chwilowo mieliśmy zapewniony względny spokój, ale wyglądało na to, że wszystko mogło szybko się zmienić.
- Jego młodszy brat jest zaręczony ze starszą córką Trenta. Może też wpadł na negocjacje kontraktu? - rzuciłem od niechcenia. Ojciec tylko pokręcił głową i spojrzał na mnie z przyganą.
- Jak możesz to bagatelizować? Jesteśmy na terenie wroga, otoczeni przez oddział innego wroga. Nie zaczynamy z dobrej pozycji negocjacyjnej, Alexandrze.
- Zdaję sobie z tego sprawę, ale co twoim zdaniem powinienem zrobić? Ustąpić? Poddać się? - teraz to ja spoglądałem na ojca twardo – nie zamierzam robić tego, co ten skurwysyn mi każe, nawet jeśli miałbym nie przeżyć tego spotkania, umowa zostanie zerwana.
Byłem gotowy na wszystko. Może jeszcze kilka dni temu, gdy wierzyłem, że moja przyszłość wiąże się z Noemi, starałbym się rozsądniej podchodzić do otaczającego mnie zagrożenia. W tym momencie jednak wiedziałem, że nie miałem tak naprawdę do czego wracać. Noemi mnie nie chciała, a ja nie zamierzałem mieć innej, niż ona.
Może śmierć nie byłaby takim złym rozwiązaniem?
- Masz rację. Musimy grać takimi kartami, jakie mamy, nawet jeśli wydają się wybitnie chujowe na ten moment – dodał i wysiadł, gdy tylko ochroniarz otworzył mu drzwi. Nasi dwaj pracownicy w obliczu kilkudziesięciu ludzi Hopkinsa i Brandona wyglądali wręcz śmiesznie. Szybko przeliczyłem w głowie pozostałe zasoby: dwunastu naszych czekało przy bramie, wewnątrz posesji, kolejnych szesnastu za bramą. Do tego sześć grup rozłożonych wzdłuż murów.
Musiało wystarczyć.
Jeden z ludzi Hopkinsa zaprowadził nas prosto do gabinetu swojego szefa. Wcześniej oczywiście chciał nas obszukać, ale się nie daliśmy. Byliśmy pewni, że stary lis będzie uzbrojony po zęby, więc nie było opcji, żebyśmy wchodzili do niego bez niczego. Usiedliśmy na wygodnych fotelach obitych ciemną skórą. Całe pomieszczenie było wybitnie mroczne i nieprzyjemne. Nie wiedziałem, jak Trent tu wytrzymywał. Sam miałem ochotę wyjść już po chwili i to nie tylko ze względu na mierne towarzystwo.
- Jasonie, Alexandrze – przywitał nas Hopkins. Spoglądał z zadowoleniem raz na jednego, raz na drugiego – wybaczcie, że nie skorzystałem z waszego zaproszenia, ale bardzo spieszyłem się do domu. Mam gości, jak zapewne widzieliście – machnął ręką w stronę okna na podwórze.
- Nie dało się ich nie zauważyć – odparł ojciec. - Brandon czegoś się boi, że jeździ z taką obstawą? - zapytał zgryźliwie.
- Będziesz mógł sam go o to zapytać, bo na pewno do nas dołączy – Hopkins uśmiechnął się szerzej.
Tata nie dawał niczego po sobie poznać, ale wiedziałem, że był wściekły. Nasza umowa nie miała nic wspólnego z Kanadyjczykami i nie powinni się nią interesować. Takie postawienie sprawy było wyjątkowo nietaktowne ze strony Hopkinsa, ale byłem pewien, że robi to, aby nas sprowokować. Nie mogliśmy dać się mu wyprowadzić z równowagi.
- Chcieliście ze mną o czymś porozmawiać. Ja z wami również – kontynuował – jako gospodarz nalegam, aby to goście pierwsi się wypowiedzieli. Nie chciałbym wyjść na niekulturalnego i popełnić jakiś nietakt...
Spojrzałem na niego z politowaniem. Nietaktem była próba nie wpuszczenia nas na teren posiadłości, następnie propozycja obszukania, a na koniec informacja o rychłym dołączeniu Brandona do rozmowy. To były pierdolone nietakty.
Doskonale o tym wiedział, bo nie przestawał się wrednie uśmiechać, gdy tak na nas spoglądał.
- Przyjechaliśmy w sprawie umowy. Ostatnie wydarzenia skłaniają nas do zmiany niektórych jej zapisów – zaczął ojciec.
Trent spojrzał na niego z udawanym zaskoczeniem:
- Proszę, proszę... właśnie w tej samej sprawie chciałem z wami porozmawiać. Też mam problem z jednym zapisem – pokiwał głową – to chyba jakiś znak – podniósł się nagle i podszedł do barku – musimy koniecznie to opić.
Przyniósł nam po szklance whiskey. Dla siebie również. Nie chwyciliśmy jednak alkoholu, dopóki nie zobaczyliśmy, że sam go pije.
- Jakie zapisy wam się nie podobają? - dopytał.
- W zasadzie to jeden nam się nie podoba. Ten o przymusie ślubu mojego syna z twoją córką. Chcemy z tego zrezygnować, Trent.
Hopkins zaczął się śmiać, jakby usłyszał jakiś dobry żart.
- A tak na poważnie? - zapytał, gdy skończył się śmiać. Nawet otarł oczy wierzchem dłoni.
- Jesteśmy wręcz śmiertelnie poważni – odparłem pewnie. Zachowywałem kamienną minę i spoglądałem na mężczyznę, jakby był robakiem, który znalazł się pod moim butem. Miałem ochotę zdeptać go i iść dalej.
- Wiecie, że to nie będzie miało miejsca? Mamy dokładnie określone, kiedy umowa może być zerwana, a żadna z tych sytuacji nie zaszła. - Hopkins w dalszym ciągu wydawał się być rozbawiony, choć ta wesołość nie docierał do jego zimnych oczu. Z rozmysłem spoglądał na mnie i powoli pocierał palcem bliznę na swojej dłoni.
- Umowa zakłada zerwanie jej w przypadku ataku na członka rodziny, a ty zabiłeś już mojego zięcia i pasierba – ojciec brzmiał spokojnie, ale wiedziałem, że to tylko taka przykrywka.
Napady gniewu u niego zawsze wyglądały tak samo: nie krzyczał, nie ciskał piorunami z oczu, ani nie robił się czerwony na twarzy. Gdy byłem mały, ze spokojem wyciągał pas i lał mnie tak intensywnie, że nie mogłem chodzić przez kilka dni. Z takim samym spokojem zabijał swoich wrogów, czy bił Lou Anne, gdy mu się sprzeciwiała.
Kiedy się denerwował i ciskał o wszystko, to znak, że nic wielkiego się nie stanie. Głośna złość była bezpieczniejsza niż spokojny gniew, bo w tym drugim przypadku był nieobliczalny.
- Oczywiście, pamiętam ten zapis. Wyraźnie dodałem tam, że dotyczy to bezpośrednio spokrewnionego członka rodziny, a nie skoligaconego. Zięć i pasierb to praktycznie nie rodzina. Liczy się tylko krew z krwi – odparł pewnie Hopkins.
- Dla nas rodzina, to rodzina. Skrzywdziłeś naszych najbliższych i nie zamierzamy godzić się na ten ślub. - Ojciec pozostawał nieustępliwy.
- Nie miałem nic wspólnego, ze śmiercią Setha – zastrzegł mężczyzna – lubiłem chłopaka, bo był przydatny i dowiadywałem się dzięki niemu wielu ciekawych rzeczy.
- Jak na przykład o tym, że spotykam się z pewną kobietą? - zapytałem obojętnie. Tata spojrzał na mnie twardo, ale zaraz odwrócił się do Hopkinsa.
- Spotkania mojego syna przed ślubem nie powinny cię interesować. Ostatnie kilka miesięcy męczyłeś go wizytami na plebanii i innymi wymysłami. Daj już spokój.
- Ta kobieta wyjątkowo go zainteresowała, prawda? - rozsiadłem się wygodnie w fotelu – zainteresowała go na tyle, żeby zlecić jej zabójstwo...
Hopkins parsknął i obrzucił mnie groźnym spojrzeniem.
- Nie pochlebiaj sobie. Gdybym kazał zabić każdą dziwkę, z którą pieprzyłeś się przez ostatnie pół roku, to musiałbym wybić pół Chicago – powiedział.
Uśmiechnąłem się lekko. Chyba powinienem potraktować to jako komplement.
- Moja kobieta była szczególna i dobrze o tym wiedziałeś. Doskonale zdawałeś sobie sprawę z tego, że jest w ciąży. Kazałeś ją zabić po to, żeby nie urodziła mojego dziecka – mówiłem cicho i spokojnie, żeby dokładnie dotarło do niego każde słowo. Usłyszałem, jak na fotelu obok ojciec gwałtownie sapnął.
- Noemi przeżyła, natomiast moje dziecko nie. Zrywam umowę, Hopkins. Zabiłeś członka mojej rodziny. Krew z krwi...
Poczułem, że ojciec położył mi dłoń na przedramieniu. Zmusiłem się, żeby oderwać nienawistne spojrzenie od Trenta i spojrzałem na tatę.
Zdecydowanie przepełniał go gniew.
- Dlaczego nic mi nie mówiłeś? Zapewniłbym jej ochronę – zadeklarował od razu.
- Sam dowiedziałem się, gdy uwolniłem ją z rąk zbirów, których wynajął Hopkins i zawiozłem do szpitala. Byłem z nią tam całą noc. Dziecka nie udało się uratować.
Ojciec przez chwilę spoglądał w moje oczy, zaraz jednak zabrał dłoń i zacisnął ją w pięść. Gwałtownie wstał z fotela.
- Umowa zerwana, Hopkins. - Przyglądał się Trentowi z nieukrywaną nienawiścią – nikt bezkarnie nie będzie zabijał członków mojej rodziny.
- Siadaj, Jason. Nie rób scen. Jeszcze nie skończyliśmy – zaczął Hopkins, ale ojciec uniósł dłoń i mu przerwał.
- Jak dla mnie wszystko skończone.
Trent... znów zaczął się śmiać. Naprawdę musiał mieć coś nie tak z głową.
Szybkim ruchem wyjął pistolet i skierował go w mojego ojca.
- Powiedziałem, siadaj.
Zrobiłem to samo, co Hopkins, z tym, że moja broń była wycelowana w niego.
- Radziłbym to opuścić, zanim komuś stanie się krzywda – poleciłem neutralnym głosem. Byłem pewien, że zastrzeliłbym go szybciej, niż on zdążyłby wykonać jakichkolwiek ruch w stronę taty.
- Masz rację, Alexandrze. Musimy się uspokoić. Nie chcecie chyba, żebym skrzywdził kogokolwiek z waszej rodziny? - odparł fałszywie miłym głosem Hopkins.
Na mojej twarzy nie zagościł nawet cień emocji. Mężczyzna nie był w stanie wyprowadzić mnie z równowagi głupimi komentarzami.
Trent spoglądał to na mnie, to na mojego ojca.
W pewnym momencie przycisnął guzik interkomu i powiedział:
- Brandon, zechciałbyś przyjść do nas? Musisz pokazać Jasonowi to nagranie z jego żoną i córkami.
Kątem oka zauważyłem, że ojciec zacisnął dłonie w pięści.
- Nie odważyłbyś się...
Hopkins ponowie się zaśmiał.
- Jestem zdolny do wszystkiego. Chcę Alexandra w mojej rodzinie i będę go miał bez względu na to, czy będę musiał zabić wszystkich jego bliskich.
Trent był pieprzonym świrem. Powiedzenie „po trupach do celu" w jego przypadku było jak najbardziej trafne. Nie wahał się przed niczym, bo w jego chorej głowie uroiło się coś i kurczowo się tego trzymał.
Drzwi gabinetu otworzyły się i stanął w nich Brandon. Był wysokim, barczystym mężczyzną z rudą brodą i twarzą pokrytą tyloma bliznami, że na pewno ciężko byłoby je zliczyć. Gdyby nie to, iż był elegancko ubrany stwierdziłbym, że to jakiś zabłąkany drwal z kanadyjskich lasów. Jego brat miał o wiele milszą aparycję, natomiast Brandon... był brzydszy nawet od Hopkinsa, co było nie lada wyczynem.
- Trent – przywitał gospodarza i obrzucił nas obojętnym spojrzeniem – widzę, że robicie łańcuszek. Ty celujesz w starego Blake'a, a młody w ciebie. W takim razie ja powinienem w Alexandra, prawda? - zapytał z silnym, kanadyjskim akcentem. Ruszył niespiesznie w naszą stronę i na biurku Hopkinsa postawił otwarty laptop.
- Oglądamy? - zerknął na Trenta – szkoda, że nie zaproponujesz gościom przekąsek, bo to będzie niezłe kino.
Gdy Kanadyjczyk włączył nagranie, nawet i mój uparty ojciec wrócił na swoje miejsce. W ciszy oglądaliśmy, jak ludzie Brandona wchodzą do naszego salonu, w którym znajdowała się macocha, Connie i Prudence z małą Mayą i niedelikatnie wywlekają je z domu, a następnie wpychają do samochodu.
Kolejne nagranie było dużo bardziej niewyraźnie. Przedstawiało Lou Anne i siostry w jakiejś ciemnej piwnicy. Macocha i Constance siedziały na podłodze, a ręce miały wyciągnięte ku górze i przykute kajdankami do jakiejś rury, a Prue siedziała obok nich, trzymając dziecko na rękach. Jej na szczęście nie przywiązali.
- Czego ty, kurwa chcesz! - krzyknął ojciec. Głośny ton był znakiem, iż zaczynał się poddawać. Zdawał sobie sprawę, że Hopkins zagrał bardzo nieczysto i nie zawaha się przed niczym.
- Miło, że pytasz – Trent uśmiechnął się fałszywie do mojego taty, a następnie kontynuował – jak już mówiłem na początku, mi też nie podoba się jeden zapis naszej umowy.
- Który dokładnie? - zapytałem od niechcenia i chyba tylko dlatego, że tego oczekiwał, bo zrobił długą pauzę po ostatniej wypowiedzi.
- Nie pasuje mi termin ślubu. Nie chcę, żeby moja córka wychodziła za Alexandra we wrześniu.
- A kiedy chcesz? Mów wcześniej, bo muszę zamówić kwiaty – dodał Brandon i spojrzał na mnie wrednie.
- Jutro. Chcę, żeby ślub odbył się jutro. - Odparł od razu.
Hopkins zdecydowanie był nienormalny.
************************************************************
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro