Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

36 Daję słowo

pov: Alexander

Ochrona bez problemu wpuściła mnie do domu Mitchella. Zgodnie z moim poleceniem nie informowali nikogo o wizycie, więc Brenon był bardzo zaskoczony, gdy pojawiłem się w jego gabinecie.

- Alexandrze – przywitał się i usiadł za biurkiem – co cię do mnie sprowadza? U Jasona wszystko w porządku?

- U taty jak najbardziej w porządku, dlaczego pytasz? - zająłem fotel naprzeciwko niego. Na razie siedzieliśmy sami, ale to za chwilę miało się zmienić.

- Zazwyczaj osobiście mnie odwiedzał, nigdy nie przysyłał syna – mężczyzna wydawał się pozytywnie nastawiony do moich odwiedzin, nic złego nie podejrzewał – słyszałem o strzelaninie – spojrzał na mnie uważnie – mam nadzieję, że sprawcy zostali zatrzymani.

- Pracujemy nad tym – odparłem. Nie chciałem wdawać się z nim w szczegóły, bo ta wiedza była mu do niczego nie potrzebna – ja z kolei słyszałem o twoim synu. Straszna tragedia... i ogromna afera.

Widziałem, że zacisnął dłonie w pięści.

- To zwykłe nieporozumienie. Mój syn nikogo nie krzywdził, a sam został skrzywdzony. Rozmawiałem już z twoim ojcem w tej sprawie i obiecał pomóc w odszukaniu mordercy Curta.

- Więc twierdzisz, że twój syn nie był pedofilem? - udawałem zdziwienie – do mediów wyciekły jakieś niepokojące zdjęcia.

- To wszystko kłamstwo! Znam moje dziecko od urodzenia! Curtis muchy by nie skrzywdził! - szedł w zaparte. Słuchanie jego bujd było momentami zabawne, jednak zaczęło mnie nużyć. Spoglądałem na mężczyznę poważnie.

- Nienawidzę kłamstwa, więc albo zaczniesz być ze mną szczery, albo mogę zrobić się nerwowy – powiedziałem, na co wyraźnie się spiął.

Nie zdążył nic odpowiedzieć bo w tym momencie do gabinetu wszedł Deacon z żoną Mitchella.

- Doris? - zdziwił się Bren – coś się stało?

- To ja ją tu zaprosiłem. Chciałem z wami porozmawiać. Siadaj, Doris – zwróciłem się do kobiety i wskazałem jej miejsce na kanapie. Za Deaconem weszło jeszcze kilku moich pracowników, także przestrzeń w pomieszczeniu została znacznie ograniczona. Kobieta nie wiedziała co robić, ale widok broni wystającej spod mojej marynarki szybko ją przekonał do posłuszeństwa.

- Alexandrze, nie rozumiem... - zaczął Mitchell, ale szybko urwałem jego wywód.

- Nie musisz – przysunąłem się bliżej jego biurka – pozwól, że zadam ci kilka pytań. Postaraj się szczerze na nie odpowiadać, bo inaczej twoja urocza żona dołączy do syna. Tego młodszego syna – uściśliłem. Jeden z pracowników od razu podszedł i przyłożył kobiecie pistolet do głowy, na co jęknęła z przerażenia.

- Bren, proszę... - powtarzała w kółko, patrząc błagalnie na męża. Mężczyzna rzucił mi ostre spojrzenie.

- Zmuszasz mnie, Alexandrze, abym poważnie porozmawiał z twoim ojcem. Pamiętaj, jesteśmy dobrymi przyjaciółmi, dlatego też uznam, że po prostu się nudzisz i z tego powodu przyszedłeś zabawić się kosztem starszych ludzi, będących w żałobie po stracie syna. Proszę, skończ te wygłupy i wracaj do domu – powiedział tonem nie znoszącym sprzeciwu. Uśmiechnąłem się, gdy to usłyszałem.

- Nie przeczę, że jesteś przyjacielem mojego ojca. Na szczęście nie jesteś moim przyjacielem, więc mogę zrobić z tobą, co mi się spodoba. Uwierz, że ojciec o niczym się nie dowie. To będzie taka nasza mała tajemnica – powiedziałem z zadowoleniem i uśmiechnąłem się jeszcze szerzej, gdy zobaczyłem, iż Mitchell zaczynał się pocić. Nie takiej odpowiedzi się spodziewał. Żeby pokazać mu jak bardzo nie żartowałem, wyjąłem broń i skierowałem ją prosto na niego.

- Zadałem ci jedno proste pytanie. Twój syn był pedofilem? Pamiętaj o szczerości, bo każde kłamstwo powoduje u mnie tiki nerwowe, a przez to, że trzymam palec na spuście wywoływanie u mnie takiego tiku byłoby dużą nieostrożnością z twojej strony, Mitchell – kontynuowałem beztroskim głosem.

Mężczyzna był wściekły, ale też porządnie zaskoczony. W dalszym ciągu nie rozumiał, co się właśnie działo. Z jednej strony chciał grać twardego polityka, przywódcę ludu, który pomiata wszystkimi i nie pozwala sobie wejść na głowę, a z drugiej bardzo dobrze znał moją rodzinę i wiedział, do czego jesteśmy zdolni.

- Curt miał niestandardowe zainteresowania. Lubił... bardzo młode dziewczyny. Może niekoniecznie dzieci, ale na pewno nastolatki – wyznał w końcu, rzucając nerwowe spojrzenia żonie.

- Deacon, zapytaj naszą drogą Doris, o ilu niestandardowych zainteresowaniach syna wiedziała – zażądałem nie odwracając się od Mitchella. Wolałem nie spuszczać go z oczu, bo stary lis mógł mieć coś w zanadrzu. Machnąłem dłoniom moim ludziom, także dwóch z nich odsunęło się od drzwi i stanęło w kątach gabinetu w taki sposób, że Bren mógł czuć się osaczony, gdyż również w niego celowali.

- Słyszała pani pytanie pana Blake'a, proszę odpowiedzieć szczerze, albo będę musiał zmusić panią do prawdomówności – To zawsze lubiłem w Deaconie: potrafił kulturalnie grozić i nigdy nie nadużywał wulgaryzmów. Taki pracownik to skarb.

- Curtis zaczął interesować się młodszymi koleżankami, gdy był w liceum. Na początku były to dziewczyny tylko trochę młodsze od niego: o cztery, pięć lat.

- Sam miał... siedemnaście lub osiemnaście? - dociekałem.

- Tak.

- I spotykał się z trzynasto i czternastolatkami. Czy to nie było dla ciebie dziwne, Doris?

- Nie robił nic, czego te dziewczyny nie chciały. Imponowało im, że starszy kolega się nimi interesuje – wyznała żona Mitchella.

- No dobrze. Z biegiem czasu Curt starzał się, jak każdy z nas i musiałaś w końcu zrozumieć, jeśli wcześniej to do ciebie jakimś sposobem nie dotarło, że zainteresowania syna robią się niepokojące. Czy jako dwudziestolatek też umawiał się z trzynastolatkami?

- Tak, ale one same tego chciały – broniła syna.

- A gdy miał dwadzieścia pięć lat? Dalej same tego chciały?

Zamilkła na chwilę.

- Zawsze chciały. W końcu Curt był przystojny i bogaty i...

- Umiał oszukiwać, manipulować i wykorzystywać niedoświadczenie i młodość swoich ofiar. Tak, Doris... te dziewczynki były jego ofiarami i doskonale zdajesz sobie z tego sprawę. Syn robił się coraz starszy, ale jego „niestandardowe zainteresowania" pozostały. Co więcej... zaczął interesować jeszcze młodszymi dziećmi – wydedukowałem. Byłem pewien, że mój tok rozumowania niestety był prawidłowy.

Kobieta zaczęła płakać. Ścisnęła ręce na udach i trzęsła się od szlochu.

- Chciałam mu pomóc, to moje dziecko! Chciałam, żeby poszedł na jakąś terapię, ale on nie zgadzał się. Mówił, że to ostatni raz, a ja mu wierzyłam – próbowała się tłumaczyć.

- Te dziewczynki też były czyimiś dziećmi, a obietnice twojego syna zapewne nie miały końca. Sprawa zrobiła się poważna, gdy zgwałcił ośmiolatkę, a jej matka postrzeliła go podczas ucieczki – nawiązałem do sytuacji Noemi – wtedy wpadliście na genialny pomysł, żeby upozorować morderstwo, ukryć pedofila, a dziecku wmówić, że kłamie. Mam rację?

- Ta kobieta to zwykły śmieć. Pieprzona feministka, która zatruwała mi życie od początku kadencji. Wszystkim ulżyło, gdy zniknęła – odezwał się Mitchell. Miał w sobie wiele złości, bo jego oczy rzucały niebezpieczne błyski na samo wspomnienie Rose.

- Uznałeś, że dobrze będzie ją wykorzystać i przy okazji zapewnić bezpieczeństwo Curtisowi.

- Rodzina zawsze była dla mnie najważniejsza, dlatego też robiłem wszystko, żeby pomóc synowi.

- To ciekawe... - zamyśliłem się na chwilę – bardzo ciekawe. Wiesz, Bren – poprawiłem się wygodniej na krześle, ale w dalszym ciągu siedziałem przyjmując dość nonszalancką pozycję – ta skrzywdzona dziewczynka też była twoją rodziną...

Oczy mężczyzny zrobiły się okrągłe ze zdziwienia. Byłem ciekawy, czy to dlatego, że nie wiedział o tym, czy raczej dlatego, iż ja się dowiedziałem.

- To dziecko to pomyłka! Błąd! Nie powinna się nigdy urodzić! - zaczął mówić podniesionym głosem.

Czyli o wszystkim wiedział, głupi chuj.

- Ale się urodziła, a w zasadzie urodziły, bo było ich dwie. Kiedy się dowiedziałeś, że to dzieci twojego syna?

Mitchell poprawił sobie krawat. Jakoś tak nagle zaczął go uciskać. Jego żona głośno oddychała i chyba próbowała się uspokoić, ale chwilowo nie zwracałem na nią uwagi.

- To nie dzieci mojego syna, tylko tej wariatki! Nigdy nie traktowałem ich jako dzieci Curtisa. On nie miał dzieci, a to tylko dwie pomyłki – odparł twardo, ale nie ustępowałem.

- Wiedziałeś o tym, zanim zaatakował dziewczynkę? A może dopiero, gdy przybiegł do ciebie po pomoc? Żebyś jak zawsze posprzątał po nim?

Widział, że nie odpuszczę tego tematu. Bardzo mu się to nie podobało, ale nie pozostawiałem mu złudzeń. Nie zamierzałem akceptować braku odpowiedzi na moje pytania.

- Lars, pokaż panu Mitchellowi co się dzieje, gdy ktoś jest niekulturalny w moim towarzystwie i nie daje mi tego, czego akurat chcę – powiedziałem spokojnie do jednego z pracowników. Bren spojrzał na zbliżającego się mężczyznę i od razu zaczął wołać:

- Dowiedziałem się po tym, gdy został postrzelony! Musiałem mu pomóc! Przecież, gdyby badania doszły do sądu... - pokręcił głową.

- Badania? - podchwyciłem temat. Facet spojrzał na mnie i zacisnął mocno szczękę.

- Ślady biologiczne. Od razu by się wydało...

- Że zgwałcił własną córkę – dokończyłem.

- To nie jego dziecko! To zwykła pomyłka! Nigdy nie będzie jego dzieckiem! - oburzył się Mitchell.

Nie musiałem nic mówić, wystarczyło, iż spojrzałem na Larsa. Ochroniarz szybkim ruchem przycisnął dłoń Brenona do biurka i wbił w nią nóż. Były burmistrz krzyknął i próbował się podnieść, ale żelazna dłoń mojego człowieka momentalnie wcisnęła go z powrotem w fotel. Żona Brena gwałtownie wciągnęła powietrze, ale nie wydała z siebie innych innych dźwięków. Była zbyt zszokowana, żeby cokolwiek zrobić. Przyłożyła dłoń do ust i starała się jak najbardziej wtopić w kanapę.

- Uwierz mi, bycie dzieckiem twojego syna to żaden zaszczyt – powiedziałem spokojnie, jakby nie ruszało mnie, iż mężczyzna siedział z ręką przebitą nożem i nie mógł się ruszyć – nie życzę sobie, żebyś w mojej obecności obrażał jakąkolwiek z ofiar Curtisa, jasne? Jeśli masz wątpliwości, mój pracownik może przypomnieć ci, co się dzieje, gdy ktoś raczy mnie nie słuchać – spojrzałem znacząco na powiększającą się plamę krwi na blacie biurka.

- Czego ty ode mnie chcesz!? - wydusił z siebie Mitchell. Cały czas krzywił się z powodu bólu, jaki przed chwilą został mu zadany. Każde poruszenie dłonią podrażniało jego ranę, więc starał się siedzieć nieruchomo, a jednocześnie nie mógł powstrzymać drżenia rąk.

- Dobre pytanie – uśmiechnąłem się przyjaźnie – chcę, żebyś podpisał kilka dokumentów.

Nie spodziewał się takiego obrotu spraw, bo spoglądał na mnie, jakbym był delikatnie szalony.

- Podpisania dokumentów? Tylko tyle? Nie mogłeś tak od razu? - odparł. - Co to za dokumenty? - zreflektował się po chwili.

- Powiedzmy, że to takie zadośćuczynienie. Nic nie zwróci tej dziewczynie straconych lat i zniszczonego dzieciństwa, ale na pewno przyda się jej w budowaniu nowej, spokojniej przyszłości - wyjaśniłem pokrótce i dałem znak jednemu z moich ludzi, aby podał teczkę z papierami. Przesunąłem odpowiednie arkusze w stronę Mitchella.

Czytał w skupieniu, ale od razu widziałem, że nie podoba mu się to, co tam widnieje.

- Nie... tego nie podpiszę... nie ma kurwa takiej opcji! - spojrzał na mnie ze złością – nie uwzględnię dzieci tej pierdolonej feministki w moim testamencie! Nigdy! - krzyknął tak głośno, że zapluł sobie biurko.

Przyglądałem się temu z nieschodzącym z ust uśmiechem. Bren był zabawny w tym swoim zacięciu i nienawidzeniu Rose, jakby to był najważniejszy cel jego życia. W tej sprawie wcale nie chodziło o jego konflikt z tą kobietą, ale on wydawał się tego nie zauważać.

Dałem znać Larsowi. Ochroniarz w dalszym ciągu przytrzymywał Mitchella na fotelu jedną ręką, natomiast drugą sięgnął po broń, którą od razu przyłożył do skroni mężczyzny, tak, jak Deacon robił to z jego żoną.

- To akurat zła odpowiedź. Widzę, że bardzo chcesz dziś zginąć. Jesteś nierozsądny, Bren. To tylko testament, będzie ważny dopiero po twojej śmierci. Do tego czasu możesz zrobić wszystko z majątkiem, ale... jeśli tego nie podpiszesz, to umrzesz za chwilę. Doris również – wytłumaczyłem powoli, na co tylko parsknął śmiechem.

- Jaką mam gwarancję, że nie zabijesz mnie po podpisaniu tego?! - zapytał z wyzwaniem w oczach.

- Masz moje słowo, że jeśli to podpiszesz, to nie dotknę cię nawet palcem – uniosłem dłonie do góry i rozłożyłem na boki – nawet najmniejszym palcem. Słowo.

Zastanawiał się przez chwilę. Próbował wymyślić, jak się z tego wyplątać.

- Znasz moją rodzinę. Wiesz, że dane słowo to dla nas rzecz święta. Jeśli obiecuję ci, że nie dotknę cię, to tak będzie – dodałem twardo. Z powrotem umieściłem ręce na oparciu fotela i rozsiadłem się wygodnie.

Po dość długiej chwili Mitchell sięgnął po pióro i podpisał wszystko, co mu podsunąłem. Odebrałem dokumenty i skinąłem mu głową.

- Interesy z tobą to czysta przyjemność – powiedziałem z uśmiechem.

- Wiesz, że powiem o tym Jasonowi? Nie myśl, że daruję – odgrażał się, ale kompletnie nie zwracałem na niego uwagi.

Zauważyłem, że odczuł ulgę, gdy Lars opuścił dotychczas zajmowane miejsce. Moi ludzie ruszyli razem ze mną do wyjścia, oprócz Deacona, który dalej celował w Doris.

- Zgodnie z planem – powiedziałem do pracownika i wyszedłem z gabinetu.

Strzały rozległy się chwilę później. Jeden po drugim.

Stanąłem w holu wystawnego domu Mitchella i podziwiałem jeden z obrazów. Wyglądał na oryginalnego Petera Doiga. Sam miałem kilka prac tego malarza, więc mogłem sobie porównać ten okaz z moimi. To była zdecydowanie ta kreska.

Deacon dołączył do mnie chwilę później.

- Kontempluje pan sztukę, panie Blake? - zapytał.

- Oczywiście. To dzieło wyjątkowo do mnie przemawia – wskazałem na obraz, który oglądałem od kilku chwil – szczególnie ta postać bez głowy. Kojarzy mi się z akcją z tamtego roku – uśmiechnąłem się do pracownika, na co ten tylko kiwnął głową.

- Ma pan rację. Uderzające podobieństwo.

- Jak samobójcy? - zmieniłem temat.

- Nie spodziewali się ataku. Gdy tylko pan opuścił gabinet, Mitchell próbował wyjąć nóż z dłoni.

- W końcu obiecałem nie tknąć ich nawet palcem, prawda? Musiałem wyjść, gdy ty to robiłeś.

- Dokładnie, panie Blake. Ja nic takiego nie obiecywałem – pokusił się na uśmiech, co było niezwykłe, gdyż Deacon zawsze potrafił panować nad swoimi emocjami. Pokiwałem głową i znów spojrzałem na ścianę.

- Świetny obraz. Chyba sobie go wezmę na pamiątkę. Będzie pasował do pozostałych w mojej kolekcji.

A Mitchellowi już i tak się nie przyda...

***

Media cały następny tydzień roztrząsały sprawę rozszerzonego samobójstwa w domu byłego burmistrza. Wszyscy współczuli Doris, która w szale wywołanym rozpaczą na wieść o prawdziwym obliczu syna, postanowiła zastrzelić swojego męża, a następnie odebrać sobie życie. 

Policja nie miała wątpliwości, broń, z której zginął Brenon nie była nigdzie zarejestrowana, a do tego nosiła na sobie jedynie ślady odcisków żony Mitchella. Biedna kobieta, nie poradziła sobie z ciężarem czynów Curtisa.

Nie spotykałem mojej Emi od dwóch tygodni. Nie rozmawiałem z nią i przez to zrobiłem się bardziej nerwowy, niż zwykle. Ochroniarze pilnujący Noemi musieli mieć dość moich częstych telefonów z pytaniami o mojego króliczka. Wysyłali mi nawet jej zdjęcia, dlatego mogłem choć trochę nacieszyć się jej widokiem i przy okazji zobaczyć, co robiła na wakacjach z mamą. Zauważyłem, że dużo zwiedzały i odwiedzały różnych ludzi, ale po sprawdzeniu ich okazało się, że to jakaś dalsza rodzina Rose. 

Trochę martwiłem się tym, że Emi wydawała się smutna na zdjęciach. Może... tęskniła nie tylko za kotem? Ja tęskniłem za nią bardziej, niż kiedykolwiek bym się spodziewał.

W międzyczasie kończyłem planować zemstę na moim zamachowcu, a do tego odbyłem kilka poważnych rozmów w sprawie Hopkinsa. Sytuacja była rozwojowa. Cholernie niebezpieczna, ale byłem pewny, że jeszcze trochę i dorwę starego dziada. Na razie udawałem grzecznego i nawet powtórnie odwiedziłem pastora, żeby porozmawiać o małżeństwie i wierności. Hopkins nie mógł się do niczego przyczepić.

W trzecim tygodniu mojej separacji od Emi czułem, iż nie wytrzymam ani chwili dłużej. Musiałem ją zobaczyć. Wychodziłem już z domu, gdy zadzwonił do mnie szwagier Brian.

- Alex, słuchaj, przekopałem się przez te rachunki Hopkinsa i znalazłem coś ciekawego. Powinieneś to zobaczyć – mówił z ekscytacją, więc z ciężkim sercem wróciłem do domu. Spotkanie z Emi musiało jeszcze chwilę poczekać.

 W zasadzie... chciała spokoju, więc może to i lepiej, że Brian mnie zatrzymał?

Gdy otworzyłem maila od szwagra od razu zrozumiałem. Nawet zaśmiałem się głośno... Kto by się spodziewał. Byłem pewny, że mam starego w garści. Musiałem odbyć jeszcze kilka rozmów, ale tym razem miałem dowody, a nie tylko domysły.

Pięć dni później pakowałem się na krótki wyjazd. Miało mnie nie być dosłownie dobę, bo niestety, niektóre sprawy wymagały spotkania w cztery oczy. Już w myślach planowałem, co zrobię z Hopkinsem. Tym razem nie będę w stanie dać mu słowa, iż nie dotknę go nawet palcem, bo właśnie zamierzałem robić wręcz przeciwnie: bardzo go dotknąć... może nie koniecznie palcem, ale innymi narzędziami, zarówno ostrymi, jak i tępymi.

- Panie Blake? - zaczepił mnie Deacon, gdy wychodziłem z sypialni – to przed chwilą przyniesiono, jest zaadresowane do pana – pracownik podał mi białą kopertę. Rzeczywiście na jej wierzchu zapisano moje imię i nazwisko.

Otworzyłem. W środku był krótki list.

Ostrzegałem Cię. Nie rzucam słów na wiatr. Przestań węszyć, bo to i tak nic nie zmieni – brzmiała treść kartki. Nie było podpisu, ale doskonale wiedziałem, kto to przysłał. W kopercie było coś jeszcze: pendrive.

Wróciłem do sypialni i podłączyłem go do jednego ze starszych komputerów, gdyż nie mogłem zakładać, że był wolny od programów szpiegujących, czy innych wirusów, a miałem zbyt wiele cennych informacji na swoim laptopie, żeby chociażby dopuszczać możliwość utraty ich.

Na nośniku był krótki film.

Egzekucja mojego szwagra.  

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro