=1=
Fuck this. Jestem zajebiście nieasertywna. Cieszcie się proszę swoją kontynuacją:
Czarne włosy powiewały na wietrze, gdy przemierzała kolejne ulice z twarzą wciśniętą w czerwony szalik i dłońmi, schowanymi przed mrozem w odmętach ciemnego płaszcza. Takiej zimy nie było już od lat.
Dziewczyna skuliła się, skręcając w boczną uliczkę, prowadzącą do obrzydliwego podziemnego lokalu, w którym miała nadzieję nigdy już nie postawić nogi. Teraz jednak nie miała wyjścia. To była jej jedyna opcja. Nie miała wyboru.
Strażnik wpuścił ją bez wahania. Wnętrze było dziwnie ciepłe i przez jedną krótką chwilę wydało jej się nagle przytulne. Dwudziestoletni mężczyzna, siedział przy barze, tyłem do wejścia, popijając bursztynową ciecz z ozdobnej szklanki. Pojedyncza kostka lodu obijała się o ścianki naczynia z każdym ruchem kościstego nadgarstka.
— Shigaraki — zaczęła, odsłaniając skryte za szalem usta, by dobrze ją usłyszał. Chłopak nie odwrócił się, natychmiast rozpoznając jej głos. Sprawił on jednak, że do pomieszczenia zajrzała dwójka innych złoczyńców. Przystojny podpalacz i irytująca gimnazjalistka. Dabi uśmiechnął się krzywo na jej widok.
— Kopę lat, Hane — powiedział. — Po takim czasie poszłaś w końcu po rozum do głowy i chcesz do nas dołączyć?
Dziewczyna zacisnęła zęby, żałując każdej jednej decyzji i każdego jednego czynnika, który zmusił ją do tego kroku.
— Nie — odparła zimno, a Shigaraki odstawił szklankę na blat. — Przyszłam prosić o przysługę.
Dabi zaśmiał się gardłowo, podczas gdy Toga uśmiechała się szeroko.
— Wiesz, że będzie cię to sporo kosztować? — odezwał się ochryple Tomura, nadal na nią nie patrząc. Dziewczyna westchnęła ciężko.
— Wiem — odparła. — Zrobię wszystko.
Kiedy Shigaraki w końcu się odwrócił, jego szeroki uśmiech wrył się w jej pamięć niczym piętno.
*kilka lat później*
Krople deszczu, uderzające w szybę wielkiego okna na dwunastym piętrze jednego z największych wieżowców w Tokio, nie pozwalały Bakugou skupić uwagi na słowach siedzącej przed nim kobiety.
Kiedyś nie lubił tej części swojej pracy. Części, o której nikt nie mówił głośno, tej o której nikt spoza kręgu bohaterów nie wiedział. Części, która była jednak tak ważna, że każdy szanujący się bohater pilnował jej z najwyższą uwagą.
Siedząca przed nim brunetka o spokojnym, profesjonalnym spojrzeniu, lustrującym go zza czarnych oprawek była jednym z najsławniejszych psychologów w całym mieście, specjalizującym się w psychoterapii największych sław, najlepszych bohaterów, tych wszystkich ludzi o psychice tak silnej i tak kruchej zarazem, narażonej na nieustanne bodźce i próby. Bakugou był wdzięczny, że trafił akurat na nią.
— Co wtedy poczułeś? — Ciepły głos kobiety dotarł do jego uszu, przerywając ciszę w ogromnym gabinecie. Katsuki ledwo wiedział czego dotyczyło pytanie.
— Ulgę — mruknął, nadal jednak bardziej zaaferowany strugami deszczu, spływającymi po szybie, łączącymi się w nieregularne sieci, jak naczynia krwionośne przebijające przez bladą skórę.
— Ulgę, że uratowałeś niewinnego cywila? — spytała, doskonale wiedząc jaka będzie odpowiedź mężczyzny.
— Nie — odparł lekko zachrypniętym głosem. Jego zdarte gardło nie było niczym niezwykłym. Ciągły krzyk był częścią zarówno jego pracy jak i osobowości. — Ulgę, że przeżyłem.
— Pamiętaj, że to nic złego — powiedziała kobieta. — W żadnym wypadku nie przemawia przez ciebie egoizm, Bakugou. Takie emocje...
Ale Katsuki już nie słuchał. Wpatrywał się w panoramę za oknem. Szarość miasta, skąpanego w kroplach październikowego deszczu, skrywającego w sobie mrok, z którym on i setki innych bohaterów walczyli każdego dnia. Patrzył na dom tysięcy mieszkańców, którzy liczyli na nich każdego dnia, oczekując, że ci wszyscy ludzie, chowający pęknięte serca i zszargane nerwy za kolorowymi maskami i ekstrawaganckimi strojami, zaryzykują dla nich życie w razie potrzeby.
Bakugou nie lubił dni, w których żałował zostania bohaterem. Ta myśl wydawała się na tyle ciężka, że trudno było mu z nią funkcjonować, jakby ciągnęła go w dół, pokazując, że popełnił błąd decydując się na tę profesję. W dni takie jak te, ponure, przepełnione lękiem i żalem, nie miał sił na ratowanie nikogo poza samym sobą, a i na to zdobywał się z nadludzkim wręcz wysiłkiem.
Chociaż i tak wolał je od nocnych koszmarów, które miewał do tej pory mimo upływu lat.
— Dobrze sypiasz?
Kolejne pytanie, które mężczyzna cudem wyłapał, pomiędzy kolejnymi myślami zalewającymi jego zmęczony umysł.
— Niekoniecznie — odparł, doskonale zdając sobie sprawę, że "nie" było zbyt krótkie by usatysfakcjonować panią psycholog.
— Nadal męczą cię te sny?
Bakugou przytaknął.
Nigdy nie przestały. Odkąd tylko wrócił z Okinawy sześć lat temu dręczyły go przynajmniej raz w tygodniu, kalecząc jego napięte nerwy, niezaleczone rany, nieposkładane serce i przypominając o tych wszystkich dobrych chwilach, które stracił.
To nie były koszmary. Jak mógłby je tak nazwać, gdy Ona w nich była? Piękna jak zawsze, z czarnymi włosami rozwianymi przez wiatr, krwistoczerwonymi oczami, błyszczącymi w promieniach wschodzącego słońca, z ciepłą dłonią, trzymającą jego poznaczone bliznami palce. Mimo upływu lat w snach Bakugou nadal mieli szesnaście lat, nadal byli dziećmi, które musiały zbyt szybko dorosnąć.
Nie... To były piękne sny, przywołujące wspomnienia. Ale to właśnie bolało najbardziej.
Myśl, że nigdy już nie ujrzy jej twarzy, nie dotknie jej miękkich włosów, nie pocałuje tych cudownych ust i nie usłyszy jej cudownego głosu.
Świadomość, że nie zdołał jej odnaleźć paliła jego serce żywym ogniem, a niepewność spędzała mu sen z powiek. Czy kiedykolwiek go szukała? Czy ułożyła sobie życie z dala od niebezpieczeństw, od których pragnęła uciec tak bardzo, że zostawiła go za sobą? Czy wspominała go czasem? Chociażby przelotnie między rutynowymi czynnościami. Czy w ogóle jeszcze żyła?
— Co najbardziej cię niepokoi, Katsuki? — zapytała kobieta. Zwracała się do niego w ten sposób tylko wtedy, gdy widziała, że mężczyzna traci kontakt z rzeczywistością.
Blondyn poczuł ukłucie w sercu, gdy znaczenie sformułowanej myśli uderzyło go nagle niczym piorun z jasnego nieba.
— Jej twarz mi się zaciera — mruknął i przełknął ciężko ślinę. Niewiarygodne jaki ból sprawiało mu myślenie o niej po tylu latach. Zupełnie jakby nie był w stanie pogodzić się z jej odejściem. — Nie pamiętam już jaki odcień miały jej oczy. Wiem, że były czerwone.
Lekarka patrzyła na niego poważnie. Walczyła już z utratą rodziny, ukochanej osoby, dziecka czy przyjaciela swoich pacjentów, jednak nikt do tej pory nie trzymał się rozpaczy tak kurczowo przez tak długi czas.
Za każdym razem, kiedy powtarzała mu, że musi odpuścić, iść dalej i pogodzić się ze stratą, czuła jakby wbijała mu nóż prosto w serce. Niemal widziała ból w jego oczach, kiedy każde jej słowo w końcu do niego docierało. Nie była jednak w stanie nic zrobić. Nikt nie widział tej dziewczyny od sześciu lat, a Bakugou musiał w końcu ruszyć naprzód, zanim ta żałość i rozpacz ostatecznie go wyniszczy.
Czas się skończył, a ona nie była w stanie powiedzieć mu nic nowego, poza formułką, którą klepali odkąd tylko opowiedział jej o dziewczynie, która pokazała mu, że świat wcale nie jest czarno-biały.
Katsuki wyszedł na deszcz, pozwalając mu spływać po swojej twarz niczym słone łzy, których zabrakło mu już dawno.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro