Numer (19 lipca 2020)
– I co, fajnie było spotkać się w końcu z rodziną?
– Cudownie! – Miała nadzieję, że w jej głosie nie słychać sarkazmu.
Bliźniaki przywarły do niej z obu stron tak, że nie mogła się ruszyć. W pewien sposób ją to rozczulało, ale nie zmieniało faktu, że odliczała już minuty do pożegnania zarówno siostrzeńców, jak i ich matki. Paulina nie zmarnowała żadnej okazji, żeby wcisnąć jej kolejną szpilkę, jakby to była jej ulubiona czynność. Poświęciła się temu z lubością, kiedy tylko Maks wrócił do kolegi.
– Może jednak pojedziesz z nami na dworzec? – zapytała. – Po pierwsze, to niedaleko, a po drugie, co masz lepszego do roboty? W mieszkaniu i tak nikt na ciebie nie czeka.
Jagoda zgrzytnęła zębami, ale przypomniała sobie, że jeszcze chwila, jeszcze moment... Uda jej się nie pokłócić z siostrą tuż przed rozstaniem.
– Wyobraź sobie, że mogę mieć plany na niedzielne popołudnie – wycedziła.
– Ta, jasne! O przyszłą niedzielę nawet nie pytam.
„Nie pytaj też o grudzień", pomyślała mściwie. „Coś mi się wydaje, że będę wtedy chora. Tak z pół miesiąca!"
– Umieram z ciekawości, co może być ważniejszego od ich urodzin.
– Zostawię cię z tą ciekawością – odparła oschle, resztkami sił trzymając się wizji kanapy, poduszki na głowie i relaksującej muzyki dobiegającej z laptopa. – Tak że tego, ja spadam, a wy lećcie, bo się spóźnicie. – Pochyliła się nad maluchami. – Strasznie się cieszę, że mnie odwiedziliście! Zobaczymy się... niebawem.
– A co z prezentami? – przypomniał Piotruś.
„Cała matka!"
– Na pewno dotrą – uspokoiła chłopca, a w myślach dopisała do listy zadań zakup odpowiednich zabawek.
Wyściskała siostrzeńców, przytuliła siostrę, a potem patrzyła, jak Paulina prowadzi bliźniaki przez pasy niczym kwoka kurczęta. Machała ręką za każdym razem, kiedy któreś z dzieci się na nią obejrzało. Nie zdążyła odejść od fontanny, gdy usłyszała za sobą znajomy głos:
– Nie zapomniałaś o czymś, nadobna niewiasto?
Odwróciła się z westchnięciem. Nie przypuszczała, że kiedykolwiek dożyje dnia, w którym będzie ją drażniło każde zdanie wypowiedziane przez najprzystojniejszego mężczyznę, jaki chodzi po ziemi.
– O czym niby zapomniałam, pretty boyu?
– Pretty boyu? – powtórzył zdziwiony Maks. – Czyli jednak! – Kiedy patrzyła na niego z coraz większym marsem na czole, wyjaśnił: – Lecisz na mnie.
– Ten dzień nie może się skończyć – wymamrotała zrezygnowana. – Czego chcesz, synku?
– Twoja karteczka się rozmazała. Podaj mi numer... jeszcze raz.
– Co za pech – mruknęła z lekkim uśmieszkiem. – Rozładował mi się telefon, a go nie pamiętam.
– Gdzie twoja siostra? – zapytał po chwili milczenia.
– Udała się w kierunku zachodzącego słońca, czyli na dworzec. Najwyższa pora!
Szybko wyszukał wzrokiem sylwetkę Pauliny oraz bliźniąt, rzucił: „No to patrz!" i, korzystając z tego, że włączyło się zielone światło, przebiegł przez pasy, a później przez kolejne. Zdumiona śledziła go wzrokiem, aż dotarł na przystanek i podszedł do kobiety, a potem odezwała się do stojącego obok mężczyzny.
– On serio za nimi poleciał!
– Kiedy wbije sobie coś do głowy, nie ma zmiłuj. A teraz wbił sobie... ciebie.
Poczuła przedziwną mieszaninę radości oraz rozdrażnienia. Ucieszyło ją, że jemu też się spodobała, a jednocześnie było w nim coś, co niemiłosiernie ją irytowało. Milczała, ale kotłowało jej się w głowie. Szatyn nie czekał na odpowiedź, tylko wyciągnął rękę.
– Tak w ogóle to jestem Szymon. Albo Choum, jak wolisz.
– Jagoda. – Uścisnęła ciepłą dłoń i zlustrowała go z góry na dół. – Ale jesteś...
– Wielki? – Uśmiechnął się uroczo jak mały chłopiec. – Nie da się ukryć, mama dobrze mnie karmi. Właśnie! Cieszę się, że nie szłaś szybko, bo tyle zeżarłem, że nie dałbym rady za tobą biec! Wchłonąłem chyba z cztery burgery. Was z miłości będą boleć serduszka, a mnie dupa. Zwłaszcza jutro rano.
– Nie ogarniam... A na przyszłość radzę nie zamawiać ostrego.
– Zapamiętam. Niedziela o tej samej porze to dość szerokie pojęcie. Gdybyśmy wiedzieli, o której dokładnie tu będziesz, nie musiałbym tyle żreć.
– Jeszcze bardziej nie ogarniam – oznajmiła ze stropioną miną.
– Ogarniasz. – Ponownie się uśmiechnął. – Połączyłaś już kropki, ale nie chcesz się przyznać. W każdym razie mój czwarty podbródek to będzie twoja wina.
– Nie dam się w to wmanewrować. – Musiała się skupić, żeby zachować powagę. – Ja jestem od dobrej kondycji i odchudzania, nie od dodatkowych kilogramów. A ty co, robisz za rajfurkę?
– Nie wiem, czy to komplement, czy powinienem się obrazić – powiedział ostrożnie. – Jak już, wolę określenie „skrzydłowy".
– Czyli wiele się nie pomyliłam. Mimo wszystko i tak wydajesz się bardziej, hm, dojrzały od tego lalusia.
– Pewnie kwestia wieku. – Wzruszył ramionami. – Zawsze to trzy lata. Poza tym on nie jest taki zły. Uwierz, znam go kupę lat i oddałbym mu nerkę, gdyby było trzeba. Jak się już oswoisz z jego stylem bycia, to go polubisz.
– Ale ja nie wiem, czy chcę się z nim oswoić.
– A ja myślę, że chcesz. Patrzysz na niego tak samo jak on na ciebie.
– Czyli jednak rajfurka – zawyrokowała.
Wyjął z kieszeni telefon i coś na nim wystukał, mamrocząc pod nosem. Po chwili podniósł głowę i posłał jej rozżalone spojrzenie.
– Czyli jednak powinienem się obrazić.
Musiała się uśmiechnąć. Od razu poczuła sympatię do tego olbrzyma z pucołowatą twarzą, a im dłużej z nim rozmawiała, tym bardziej poprawiał się jej humor.
W międzyczasie podszedł do nich Maks, triumfalnie machając telefonem.
– Mówiłem! – rzucił kpiąco. – Zawsze dostaję to, co chcę.
„Ilekroć z tej pięknej mordki wypada kolejne zdanie, wychodzi na jeszcze większego bubka!"
Choum jakby usłyszał jej myśli.
– Stary, pogrążasz się! – upomniał przyjaciela, a kiedy ten zerknął na niego zdziwiony, dodał: – Serio, nie pomagasz sobie takimi tekstami.
Hunter się skrzywił, ale nie posłał mu żadnej riposty. Skupił się na Jagodzie, która cały czas obserwowała go ze zmrużonymi oczami.
– Rysujesz jak dziecko z przedszkola – skwitował. – Pewnie twoja siostrzenica zrobiłaby to lepiej. A ten numer...
– Chciałeś, to dostałeś – mruknęła.
– Sześć sześć sześć? Taka jesteś zabawna?
– Nawet się dobrze nie rozkręciłam.
– Okej – wtrącił Choum. – Skończcie, bo zaczynam się czuć krindżowo. A tak serio, ten diabełek był całkiem fajny, tylko trochę zezowaty.
– Simp!
– Odwal się, Maks – rzekł pogodnie. – Mnie polubiła od razu, a ty sobie grabisz każdym otworzeniem gęby.
Spojrzała na niego zdumiona, że wypowiedział na głos praktycznie to samo, co przed chwilą przyszło jej do głowy. Poczuła do niego jeszcze większą sympatię.
– Nie chciałbym psuć romantycznego nastroju – zaczął poważnym tonem – ale te cztery burgery właśnie ustalają, który pierwszy przetrze szlak. Sugeruję, żebyście się umówili, a potem wieź mnie do domu, bo nie ręczę za siebie! To znaczy za swoje kiszki.
– Doceniam starania, ale nie wiem, czy to dobry pomysł.
– Jagoda, nawet sobie nie żartuj! – Udał, że się obraża. – Taka ofiara miałaby pójść na marne?
Maks postanowił przejąć inicjatywę.
– Przyszły weekend?
– Mam już plany – oznajmiła z nadzieją, że w miarę sobie radzi z udawaniem spokojnej.
– W Krakowie? – podpowiedział z tajemniczą miną.
– Możliwe.
– Wcale nie. Będziesz tutaj, we Wrocławiu. – Podszedł do niej tak blisko, że musiała zadrzeć głowę. – Rozszerzają ci się źrenice, kiedy na mnie patrzysz. Wiesz, co to znaczy?
– Że jestem krótkowidzem?
Pochylił się do niej, a ona z błogością zaciągnęła się zapachem jego perfum. Szepnął jej do ucha coś, co sprawiło, że zmartwiała. Odsunął się, pokazał gestem, że będą w kontakcie, po czym kiwnął na Chouma i ruszyli na parking. A ona wciąż stała bez ruchu, z otwartymi ze zdumienia ustami.
„Ładnie ci w sukni ślubnej."
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro