Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

ROZDZIAŁ 40.1

SHANE


— Chyba już totalnie oszalałem.

— Widzę — odpowiada mi rozbawiony głos po drugiej stronie słuchawki.

— To nie jest śmieszne, Vi, ani trochę nie jest... — Znajdując się na materacu, robię świecę.

— Wiem, po prostu wciąż nie mogę się przyzwyczaić. To do ciebie takie niepodobne.

— Co niby niepodobne? — Próbuję wychylić nogi za głowę, o mało co nie robiąc przy tym fikołka. Vivian wzdycha.

— Powiedz mi, jak często dzwonisz do mnie w tej sprawie...

— Ej, no bez przesady. To dopiero drugi raz! — zatrzymuję się na chwilę. — W tym tygodniu. — Siadam po turecku.

— Shane, czy mam ci przypominać, że jest poniedziałek? — Słyszę głos przyjacółki. Głośno wypuszczam powietrze.

— No dobra, to dość... spory wynik. Ale ja ją prawie pocałowałem! Tylko że pan z ekranu powiedział mi, że popełniam błąd i się w porę opamiętałem. — Zaczynam krążyć po całym pokoju.

— "Pan z ekranu ci powiedział"... Czy ty w ogóle siebie słyszysz? — Postanawiam nie odpowiadać. — Umów się z nią w końcu!

— A ten... Może da się zrobić coś bardziej wykonalnego? Jak no nie wiem: Zakupy? Posadzenie drzewa? Zbudowanie rakiety? — Kładę się na miękkim, siwym dywanie, bawiąc się jego frędzelkami.

— No weź, chociaż spróbuj! Co niby złego może się stać? Zachowujesz się, jakby po tym miała się zacząć kolejna wojna, apokalipsa zombie, czy śledzenie przez tajnych agentów ciebie i twojej rodziny do końca życia...

— To ostatnie nie brzmi aż tak nieprawdopodobnie, jak ci się wydaje... — zastanawiam się przez chwilę.

— Shane! — upomina mnie. Z moich ust wydobywa się kolejne westchnięcie.

— No dobra, już się uspokajam.

— No. A więc uważam, że powinieneś się z nią umówić — zatrzymuje się na chwilę. — Co więcej, powinieneś jej zagrać...

— Nie, nie, nie. To głupie, będzie się śmiać — przerywam jej.

— Zapewniam cię, że nie. Gdybyś  dla mnie zrobił coś takiego i nie byłbyś tobą, pewnie bym przepadła.

— Też mi pocieszenie... — Przewracam oczami.

— Ej, przecież wiesz, co mam na myśli! Kiedyś próbowaliśmy być razem, pamiętasz? — zaczyna nieco zaczepnie.

— Weź mi nie przypominaj. — Uśmiecham się pod nosem.

— Pocałowaliśmy się! — śmieje się do słuchawki.

— Aaa, przestań! — wtóruję jej.

**

Przyjaźnię się z Vivian od kiedy pamiętam. Śmieszna sprawa, że ta znajomość zaczęła się wieki temu przez jednego niepozornego żółwia w sklepie zoologicznym. Oboje koniecznie chcieliśmy kupić tego samego, więc jako "dojrzali" uświadomiliśmy rodziców o naszej decyzji w sprawie dzielenia się zwierzęciem z kompletnie obcą nam osobą. Kiedyś poznawanie innych było o wiele prostsze...

W każdym razie, dobrze, że byliśmy monitorowani przez osoby dorosłe podczas opieki nad Donatellem, bo jak czasem sobie przypomnę o naszych "wspaniałych" pomysłach, to dziwię się, że żółw nie próbował od nas uciec czy popełnić samobójstwa. Ku zaskoczeniu rodziców, już świętej pamięci Don (tak na niego mówiliśmy, gdy był grzeczny) żył długo, jak na nasze standardy. Nawet Hailey go brakowało.

Całe szczęście, mimo iż zwierzę opuściło mnie i Vivian, nasza znajomość się utrzymała. Razem odkrywaliśmy zainteresowania, wzajemnie się wspieraliśmy. Nasz zespół, wtedy jeszcze w dwuosobowym składzie, postanowiliśmy nazwać "The Dons"... Byliśmy dziećmi, dobra? Z czasem Vi odnalazła resztę członków kapeli. Ona ma w sobie charyzmę, która przyciąga do siebie odpowiednich ludzi. A ja? Ja na początku byłem po prostu "tym kumplem od żółwia". Mimo nowego składu, nazwy nigdy nie zmieniliśmy. Były ku temu powody. Pierwszym z nich jest sentyment, drugim natomiast brak pomysłu na fajną nazwę. Dla niewtajemniczonych to, dlaczego jesteśmy Donsami na zawsze zostanie tajemnicą. Ponieważ  ja i Vivian świetnie się dogadywaliśmy, wiecznie słyszeliśmy, jak to do siebie pasujemy i jak to musimy być kiedyś razem. Za dzieciaka jedynie krzywiliśmy się na te komentarze.

Potem nastały mroczne, czternastoletnie czasy.

Wszyscy wokół zdawali się już mieć kogoś, hormony działają i w ogóle. Wtedy właśnie pomyśleliśmy z Vi, że skoro ja jestem chłopakiem, a ona dziewczyną, a teraz każdy ma swoją drugą połówkę, to my również spróbujemy. Bo tak. Tak zdecydowaliśmy, mimo że nasze uczucia do siebie nigdy się nie zmieniły. Co w końcu za tym idzie, stwierdziliśmy, że moglibyśmy się pocałować, bo pary przecież tak robią i wtedy...

Całowaliście się kiedyś ze swoim rodzeństwem? Albo psem? To dokładnie to samo.

Po tym zdarzeniu jednogłośnie stwierdziliśmy, że nasz związek jest skończony, choć tak naprawdę nie jestem pewien, czy kiedykolwiek miał prawdziwy początek.

Vivian była, jest i pewnie zawsze będzie moją pierwszą oraz najbliższą przyjaciółką. Czasem mam wrażenie, jakby znała mnie lepiej niż ja sam.

**

— Musisz wreszcie spróbować! — Jej głos dosłownie dudni w telefonie.

— Łatwo ci mówić, ty to już przerabiałaś setki razy. — Przewracam się na dywanie tak, aby leżeć na brzuchu.

— Właśnie, ja miałam wiele zauroczeń w moim życiu, a ty do tej pory ż a d n e g o. Dlatego właśnie musisz spróbować. Co jeśli to twoja jedyna szansa?

Ma trochę racji. Do tej pory Shane Nudziarz Reed był najmniej romantycznym i kochliwym człowiekiem, jakiego można było poznać. Nie rozumiałem, jak można stracić dla kogoś głowę do tego stopnia, by pozbyć się wszelkiego racjonalnego myślenia, jak można nieustannie wpatrywać się w jedną osobę, jak bardzo można chcieć być dla kogoś kimś ważnym. Od czasów gdy byłem wyrzutkiem w klasie, ustanowiłem sobie zasadę "miej ludzi w dupie, tak jak oni mają ciebie".

Teraz jednak jest inaczej.

Nieraz zastanawiam się, co ona mogłaby pomyśleć o mnie w danej sytuacji. Nieraz zastanawiam się, co by było gdyby... Nieraz zastanawiam się, czy byłaby w stanie mnie polubić w taki sam sposób, jak ja ją.

To wszystko jest zbyt przytłaczające.

— Pfohocy, Fi. Ja pfusz nieh fcem... — Wbijam twarz w włochaty dywan.

— Nie jestem w stanie cię usłyszeć, gdy mówisz do mnie przez dywan, skarbie.

— Nie mów do mnie "skarbie". — Podnoszę głowę.

— No jasne, pewnie wolałbyś, żeby ktoś inny tak na ciebie mówił, co? — odpowiada zaczepnie. Ot tak głupota walnięta przez moją przyjaciółkę, a ja wbrew sobie zaczynam czuć wstyd.

— ...Nie znoszę cię.

— Też jesteś moim najbliższym przyjacielem. — Słysząc to, prycham z uśmiechem. — I strasznym tchórzem.

— Wcale nie! — Zrywam się z miejsca.

— Shane Alfons Reed to największy tchórz. Będę kandydować na prezydenta tylko po to, żeby rozdawać ludziom ulotki z takim napisem — kontynuuje.

— No dobra, niech ci będzie! Zadzwonię do niej od razu po tym, jak się rozłączymy, stoi? — Podpieram się o siwą ścianę.

— Stoi.

— Ale najpierw... Jak ci minął dzień? Ładną dziś mamy pogodę, praw... — Dochodzi do mnie sygnał świadczący o tym, że Vi już się rozłączyła. Wzdycham.

Zerkam na moment do galerii w telefonie. Uśmiecham się na widok jednego ze zdjęć, jakie zrobiliśmy sobie z Eleną i Casie podczas pobytu w Flaxton. Mój wzrok zatrzymuje się na tej drugiej, rozradowanej, robiącej głupią minę.

Na chwilę przychodzi do mnie myśl, że może powinienem z tym poczekać do czasu, aż program się skończy. Ale ostatecznie zostały jeszcze dwa odcinki do końca, może nic złego się nie stanie?

Czekałem już zbyt długo.

W końcu to jest to.

Już dobrze wiem, a raczej czuję. Uderza mnie z całą siłą, przed tym nie da się schować. Już nie ucieknę, już dawno na to za późno, choćbym nie wiem, jak bardzo bym chciał.

Chyba nie mam ochoty się zadręczać do końca życia, co by było gdyby.

Wyszukuję numer Casie i przez chwilę się waham nad wykonaniem połączenia. Coś jeszcze każe mi pozostać w bezruchu. Przygryzam dolną wargę.

— No dzwoń wreszcie. — Unoszę wzrok w stronę właścicielki tego głosu.

— O, Hailey. Skoro już wychodzisz, zamknij za sobą drzwi. — Rzucam w jej stronę poduszką, a ona oddala się, przewracając oczami. Ostatecznie wykonuje moje polecenie.

Zerkam w stronę telefonu.

No dobra, chyba pora zaryzykować.

Prędko wykręcam połączenie, nim się rozmyślę i przykładam słuchawkę do ucha. Już parokrotnie słyszę rytmiczne sygnały. Może nie odbierze? Może jest zajęta? Cóż, przynajmniej będę mógł powiedzieć Vi, że próbo...

— Halo? — Niespodziewanie rozlega się dziewczęcy głos przy moim uchu.

— Cześć, Casie... Tu Nu... Znaczy się Shane! — Mój mózg mimowolnie przestawia się na tryb paniki. Jeszcze nigdy się tak nie zachowywałem podczas głupiej rozmowy przez telefon... To bardziej stresujące niż załatwianie telefonicznie "odpowiedzialnych" spraw z obcymi ludźmi. Muszę wziąć się w garść. Chrząkam — Tak się zastanawiałem, czy nie chciałabyś się może ze mną spotkać... jutro na przykład? — Stoję w miejscu, odruchowo gryząc paznokcie. Kiedy jednak zdaję sobie z tego sprawę, chowam dłoń do kieszeni.

— Jasne, w sumie mam wolną chwilę. — Mimowolnie na moją twarz wpełza uśmiech. To naprawdę może być takie proste? — Elena już wie, czy jej o tym powiedzieć? Bo akurat... — Momentalnie zamieram. Ja naprawdę się staram, czemu musisz mi to utrudniać?

— Co? Nie! Znaczy się... — śmieję się nerwowo. — Miałem na myśli... ciebie i mnie. Tylko. No wiesz... — mówię niepewnie, wyczekując odpowiedzi. Przez chwilę po drugiej stronie nastaje cisza. Przymykam jedno oko, usiłując nie wymyślać czarnych scenariuszy na to, co zaraz usłyszę.

— Jasne, chętnie, tak. W sensie... Czemu nie? — Zatrzymuje się na moment. — Tylko szczegóły omówimy później, bo... — W pewnym momencie przestaję jej słuchać, w myślach odtwarzając sobie w kółko pierwsze zdanie.

Zgodziła się.

— Okej, spoko, świetnie. To do zobaczenia — odpowiadam jedynie, nie mogąc przestać się uśmiechać. Spokój, muszę zachować spokój.

— Do zobaczenia! — Kiedy nasza rozmowa dobiega końca, trzy razy upewniam się, że połączenie jest zakończone. Gdy już nie mam wątpliwości, od razu wydaję okrzyk zwycięstwa. Mam już napisać do Vi, że misja się powiodła, gdy dochodzą mnie ciche szmery za drzwiami. Gdy je otwieram, opieram się o framugę , zakładając ręce z uśmieszkiem.

— No co? Musiałam mieć pewność, że nie splamisz rodu Reedów — broni się Hailey.

**

— Shanie Alfonsie Nudziarzu Reedzie, czy to prawda, że idziesz dziś z Cassandrą Danson na randkę? — Elena dość nietypowo zaczyna ze mną rozmowę telefoniczną. Zatrzymuję się na chwilę.

— Tak myślę. — Niespodziewanie po drugiej stronie rozlega się cichy pisk.

— Zaraz u ciebie będziemy. — Słysząc to, unoszę brew zdziwiony. Jak to? Co? Jakie "my"? Wnioskując po rozłączeniu się przez Elenę, "my" już jest w drodze.

Dzisiaj moja mama jest wyjątkowo wcześnie w domu, więc zmierzam w stronę jasnej kuchni. Na miejscu dostrzegam kobietę, której ciemnie włosy są niedbale związane. Na jej czarnych, szerokich spodniach w okolicy kolana widnieje parę plam. Gdybym miał zgadywać, po mące, oleju i... dżemie?

— Mamo, niedługo przyjdzie do mnie kilku znajomych, dobra? — zaczynam.

— Okej. — Pochłonięta przeglądaniem jakiegoś pisma odpowiada, nie unosząc na mnie wzroku. Delikatnie poprawia nierzucające się w oczy okulary, które nosi tylko do czytania. Milczę przez chwilę. Ostatecznie postanawiam poruszyć inny, o wiele bardziej gryzący mnie temat. Nabieram powietrza.

— A no i... Bo ten. Bo wychodzę dziś z Casie i to jest ten, trochę inne... — Wzdycham. — I chciałem cię spytać, czy...

— Mhm — stwierdza, nim zdążę skończyć, krzątając się po pomieszczeniu. Spinam się nieco i postanawiam ponowić próbę:

— Mówiłem, że chciałem cię spytać, czy... — Dochodzi nas charakterystyczna melodyjka, osobiście moja znienawidzona. Mama podnosi smukły, jasny telefon, przykłada palec do ust i odbiera, oddalając się. Odprowadzam ją wzrokiem, po czym wzdycham. Czego mogłem się spodziewać?

Zawsze tak jest.

Jesteś zajęta niemalże cały czas. Zawsze jest coś "ważniejszego". Rozumiem, że masz dużo pracy, nie wymagam od ciebie, żebyś organizowała nam rodzinne granie w gry planszowe, żebyś ciągle powtarzała, że jesteś ze mnie dumna czy że mnie kochasz.

Chciałbym tylko, żebyś czasem mnie wysłuchała.

Wiem, że wolałabyś lepsze oceny w szkole niż moje nieustanne rysowanie. Domyślam się, że wolałabyś ode mnie słyszeć o zostaniu prawnikiem niż o nowych planach względem zespołu. Cóż, może nie jestem synem marzeń.

Nie liczę na to, że powiesz, że w stu procentach podoba ci się to, co robię i będziesz mnie w tym bez przerwy wspierać.

Chciałbym tylko, żebyś czasem mnie wysłuchała.

Żebyś tu była.

Żebyś chciała poznać prawdziwego mnie, zobaczyła, że mam więcej do zaoferowania niż ci się wydaje.

Czy kiedyś mnie wysłuchasz?

Może kiedyś wysłuchasz...

Tak, pewnego dnia zrobię coś, że mnie zauważysz. Zobaczysz, pewnego dnia mnie dostrzeżesz. Wierzę, że pewnego dnia mnie usłyszysz.

Nagle dochodzi do mnie odgłos dzwonka do drzwi. A więc "my" już są. Otwieram wejście, by w jego progu zobaczyć dwie dziewczyny. Elena robiąca za jedną drugą "my" stoi przede mną, uśmiechając się szeroko. Od kieszeni jej jasnych szortów odstaje biała nitka. Drugą częścią "my" okazuje się Ella, której burza loków jest ściśnięta w kucyk. Okulary przeciwsłoneczne spoczywające na czubku jej głowy są gdzieniegdzie przykryte kurzem.

No tak — STODOŁA, czyli tajna organizacja, o której wiedzą wszyscy.

— A więc, jak to będzie? — odzywa się zaciekawiona Ella, kiedy wpuszczam obie dziewczyny do środka.

— No więc, eee... Przyjdzie tu za jakiś czas, a potem pójdziemy eee... do lo... — próbuję coś sklecić, nie do końca wiedząc, jakiej odpowiedzi ode mnie oczekują. Członkinie STODOŁY spoglądają na mnie przez dłuższy czas, a potem na siebie nawzajem.

— Dzwonię po posiłki — odzywa się Elena, wyciągając telefon.

— Ja też. — Ella wykonuje tą samą czynność.

Zaraz, co?

Nie zdążam nawet zaprotestować, bo akcja STODOŁY już ruszyła.

— Cześć, Edd. —  Dziewczyna od rosyjskiej mafii ustawia komórkę na głośnomówiący. Dochodzi do nas odgłos szybkiego pisania na klawiaturze, jakby gość właśnie hakował jakiś system. Ponieważ kojarzy mi się to z gifem z kotami, gdzie te w zabójczym tempie naciskają klawisze, nieco mnie to bawi.

— Cześć, kochanie. Właśnie piszę kolejny rozdział... O co chodzi? — odzywa się głos po drugiej stronie słuchawki.

— Shane dziś wybiera się na randkę z Casie, potrzebujemy wsparcia — odpowiada mu. Przez chwilę słychać jedynie odgłos pisania na komputerze, który nagle ustaje.

— ...No nareszcie. Już do was idę. — Czy naprawdę każdy oprócz Cassandry jest świadomy moich uczuć wobec niej? Para jeszcze żegna się ze sobą, a potem Ella wykręca numer do Ethana.

Do Ethana? Dlaczego on niby mógłby chcieć mi... pomóc? W sumie to nie wiem, co tu się dzieje.

— Cześć, Ethan, Shane idzie na randkę z Casie i potrzebuje pomocy — zaczyna, poprawiając okulary przeciwsłoneczne.

— Shane Wredny Kłamca i Oszust Reed? — odzywa się Willows. Słysząc to, przewracam oczami.

— Owszem. — Odruchowo kiwa głową, mimo że on nie jest w stanie tego zobaczyć. Naprawdę nie rozumiem, czemu do niego dzwoni, przecież on...

— Zaraz będę. — Co? — Zgarnę jeszcze Connora, w końcu to nasz spec. — Wtedy słychać radosny okrzyk wspomnianego specjalisty.

— Taką właśnie miałam nadzieję. — Ella uśmiecha się pod nosem.

Ani się oglądam i cała "ekipa ratunkowa" już się zjawia. Tworząc w moim pokoju wszechobecny chaos, dzielą się na grupki zajmujące się poszczególnymi zadaniami. Nie jestem w stanie pojąć, co tak właściwie się dzieje. Przypomina mi to nieco naszą akcję "Zdobyć dziewczynę dla Connora", aczkolwiek ta jest o wiele bardziej spontaniczna i głośna... Teraz jestem w stanie usłyszeć tylko przypadkowe urywki rozmów:

— Pogoda ma być umiarkowana!

— Tak, to będzie dobry pomysł...

— Piszę do Casie!

— Tylko nie koszulka z delfinem!

Co Ethan ma do mojej koszulki z delfinem? Nie ważne.

Dostrzegam, że moja mama zerka do wnętrza pokoju zza uchylonych drzwi. Nie ostrzegam ekipy o moim oddaleniu się, i tak by pewnie nie usłyszeli.

— Mówiłem, że przyjdzie do mnie kilka osób — próbuję wytłumaczyć chaos, ale ona macha na to ręką.

— Nie o to chodzi, przecież zawsze masz bałagan w pokoju. Po prostu... Nie wiedziałam, że poza zespołem masz tylu wpierających cię kolegów.

W tym momencie jeszcze raz zerkam na rozemocjonowanych ludzi zebranych w pomieszczeniu. Widząc ich rozemocjonowane działania, uśmiecham się.

Ja też nie wiedziałem.

— A ten, no... może nie zjedliby czegoś? W końcu wkładają tyle energii w to...  — zastanawia się przez chwilę —"zajęcie". — Typowo. W sumie coś im się należy za starania.

Wychylam się zza drzwi i gwiżdżę na znajomych. Wszyscy momentalnie cichną, posyłając mi pytające spojrzenie.

— Skoro już tu jesteście, to może macie ochotę na ciasto? — Robię wyszczerz, a reszta zerka po sobie.

Ostatecznie wypieki domowej roboty potrafią wyrwać z wiru pracy nawet najbardziej zmotywowaną ekipę na świecie.

Koniec końców miło mieć taką nieco nierozgarniętą, ale pełną szczerych intencji.

----------------------

Nadal mnie bawi to, że ten rozdział miał być z założenia tylko "krótkim fragmentem przed akcją właściwą"... cóż XD


















Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro