Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

ROZDZIAŁ 14

ELENA


Spoglądam na scenę, gdzie Vivian niemogąca się doprowadzić do porządku po niespodziance, przytula każdego członka zespołu tak mocno, że zdaje się, jakby zaraz miały im wypaść gałki oczne. Uśmiecham się pod nosem.

— O, hej, Elena! — Słyszę znajomy, ciepły głos. Rozglądam się w poszukiwaniu jego źródła. Oczywiście, słuch mnie nie myli. To Connor macha w moją stronę, podchodząc rytmicznym krokiem. Na jego twarzy widnieje szeroki wyszczerz, a czupryna z czubka głowy śmiesznie podskakuje. — Chcesz ze mną zatańczyć do następnej piosenki? — pyta wciąż pełen pozytywnej energii.

— Chętnie, ale jak już zapewne widziałeś, nie umiem tańczyć — odpowiadam, powoli zarażając się jego dobrym humorem. Widzę, że Connor próbuje ukryć rozbawienie na jego twarzy, ale z miernym skutkiem.

— Widziałem. — Gdy to mówi, szturcham go. — Ale... Mogę cię nauczyć. — Z dumą opiera dłonie na biodrach. — Zaczekaj chwilę! — Niemalże biegiem udaje się w stronę sceny. W oddali dostrzegam jego sylwetkę. Wyraźnie rozmawia o czymś z zespołem. Co on kombinuje? Może chce ze mną zatańczyć wolnego...

Oprócz Vivian do mikrofonu podchodzi również Luke. Nagle zaczynają grać coś w zupełnie innym klimacie, ale jestem pewna że ballada to to nie jest. Utwór, który kojarzy mi się ze starymi filmami w wykonaniu zespołu rockowego... Chyba pierwszy raz spotykam się z czymś takim. Moje zdziwienie wzrasta, gdy słyszę melodyjny, aksamitny głos Luke'a. Ten człowiek pewnie jeszcze niejednym mnie zaskoczy.

Dosłownie w mgnieniu oka wyrasta przede mną uśmiechnięty Connor. Umie się teleportować, czy jak?

— Okej, teraz patrz... — Zaczyna mi pokazywać wymyślne ruchy kojarzące się z tymi, które można zobaczyć na starych musicalach.

— Co to takiego? — Śmieję się krótko.

— Swing, spróbuj to powtórzyć — odpowiada, zachęcając mnie gestem dłoni.

— Coś w tym rodzaju? — Próbuję śledzić jego ruchy.

— Tak, tylko mniej...

— Koślawo? — kończę, a on mimowolnie się uśmiecha.

Z czasem jednak powoli zaczynam łapać o co w tym chodzi i w rytm muzyki wykonuję coś, co przypomina taniec. A przynajmniej mam taką nadzieję. Zerkam na Connora, analizując, czy nie jest rozbawiony moimi ruchami. Ten jednak nie zdaje się mnie oceniać.

— Coraz lepiej ci idzie! — słyszę jego radosny głos, który o dziwo ani trochę nie brzmi jak pani prowadząca zajęcia z fitnessu. W pewnym momencie chwyta moje dłonie i zaczynamy tańczyć razem. Kiedy zauważam, że część par próbuje skopiować to, co robimy, śmieję się przez chwilę.

Daję się zupełnie pochłonąć  rytmicznej i nieco skocznej muzyce. Connor pokazuje wysoki poziom swoich umiejętności, jednocześnie kompletnie się ze mną synchronizując. Jego dotyk jest dość pewny, ale nie za mocny. Muszę przyznać, że z takim partnerem jak on mogłabym przetańczyć większość imprezy... Trzeba w końcu zarezerwować trochę czasu dla Casie i Nudziarza.

Nawet nie zauważam, kiedy piosenka ucichła i się skończyła.

— Widzisz? Już umiesz tańczyć — stwierdza Connor z udawaną dumą, po czym oboje zaczynamy się śmiać.

— Tak, masz rację... Dziękuję. — Dygam.

— Dobra, muszę lecieć, bo Ella już mnie mierzy podejrzliwym wzrokiem... To do zobaczenia! — Niemalże skocznym krokiem udaje się w stronę zapewne najbardziej kolorowej dziewczyny tego wieczoru. Jednak kiedy muzyka zaczyna nabierać powolnego tempa, zakręca w zupełnie inną stronę, wymijając ją. W tym momencie nie mogę się powstrzymać od śmiechu.

Przez chwilę wodzę za nim wzrokiem, by wkrótce dostrzec cel jego podróży. Zatrzymuje się tuż przed Charleene — dziewczynie z naszej klasy. Oferuje jej taniec, a ta w końcu zgadza się. Szczerze mówiąc, nie przepadam za nią. Dostrzegam cień fałszu pod skorupą tego, co pokazuje nam na co dzień. Spokojna, uśmiechnięta, a jednak nieraz przez nią miały miejsce dramy w naszej klasie. Można z nią luźno pogadać, ale sekretu w życiu bym jej nie zdradziła. Mimo wszystko jedno trzeba jej przyznać — robi niesamowite zdjęcia. Obserwuję jej profil na instagramie, to wiem.

Przez chwilę zawieszam wzrok na tańczących. Turkusowa sukienka Charleene delikatnie faluje wraz z jej zgrabnymi ruchami. Nie da się ukryć, że ma w sobie więcej wyczucia niż ja. Connor od czasu do czasu rzuca luźne zdania w jej stronę, a ona zdaje się odpowiadać w możliwie minimalny sposób. Widać, że chłopak się powstrzymuje, żeby nie wybuchnąć potokiem słów. Wkrótce mimowolnie przenoszę spojrzenie gdzie indziej.

Nieco zaniepokojona spoglądam na Casie, ale zdaje się, że teraz jest zajęta czymś innym.

***

CASIE


Z uśmiechem patrzę jak Elena tańczy z Connorem. Potem spoglądam, jak Shane zupełnie odpływa podczas gry na gitarze. Widać świetnie się bawią.

Szkoda, że nie można tego  powiedzieć o mnie.

Dosłownie cały wieczór spędzam z Ethanem. Oczywiście, nie powinno być w tym nic złego, w końcu to z nim tu przyszłam. Jednak to, co się tutaj dzieje, to już przesada.

Nie mogę nigdzie pójść bez jego wyraźnej zgody. Jedyny raz, gdy odstąpiłam od niego na więcej niż pół metra, miał miejsce wtedy, gdy poszłam na ratunek Elenie i jej sukience, a i tak gdy wróciłam, mój "partner" był wyraźnie niezadowolony. W dodatku nawet nie mogę zdecydować, kiedy chcę odpocząć. Tańczymy ze sobą i tylko ze sobą niemalże bez przerwy i już brakuje mi sił.

Czuję się jak pies na smyczy... Nie, bardziej jak pies uwiązany do budy łańcuchem.

Zespół zaczyna grać kolejną piosenkę. Wybrzmiewa nieśpiesznie, tworząc klimatyczny, romantyczny nastrój. Przez chwilę odpływam, wsłuchując się w jej tekst :


W tą noc pełną gwiazd

Spoglądam w dal

W głąb mojej lodówki

Nie ma już z obiadu surówki


Ooo chcę zjeść ciasto

Ale nie wiem, jak się jutro wybiorę na miasto

Pizza w mikrofalówce odgrzewana

Chyba nie pozbieram się do rana...


No tak.  Przewracam oczami z uśmiechem, gdy nagle czuję, jak ktoś mnie ciągnie za rękę.

To oczywiście Ethan. Znów mnie porywa do tańca. Mam dość. Zbieram się w sobie i po wykonaniu głębokiego wdechu, mówię:

 — Czy możemy sobie odpuścić ten kawałek? Jestem trochę zmęczona i... Chciałam trochę odpocząć, napić się czegoś, wiesz... — Próbuję się oddalić, ale jego dłoń mocno się zaciska na mojej. Nie mam wystarczająco siły, żeby mu się wyrwać. Czuję, jak kręci mi się w głowie.

Przez jakiś czas trwam w tej niekomfortowej sytuacji, Ethan jeszcze trochę się przybliża...

I nagle się odsuwa na dźwięk zbyt głośnej i energicznej gitary elektrycznej. Zatykam uszy, próbując sprawić, by nieprzyjemne świszczenie trochę się zniwelowało. Zdziwiona spoglądam w stronę sceny. To Shane gra niemalże oderwaną od całości piosenki solówkę. Wszyscy wpatrują się w niego zdziwieni, nawet członkowie zespołu. Co on znowu wymyśla?

Wykorzystuję ten moment, żeby odsunąć się jeszcze kawałek.

— Co jest dzisiaj z tobą nie tak? Od kiedy tylko tu przyszliśmy zachowujesz się naprawdę dziwnie. — Z trudem powstrzymuję się od uniesienia głosu.

— Z niczego nie muszę ci się tłumaczyć. — Zakłada ręce.

— Och, naprawdę? Ja za to musiałam ci się dziś tłumaczyć z dosłownie wszystkiego! — odpowiadam już zdenerwowana. Czuję jak w przeciągu tej jednej krótkiej chwili wylewają się ze mnie wszystkie negatywne emocje z całego wieczora, jak z przebitego balonika z wodą. Nawet nie zdaję sobie sprawy, kiedy moja ręka ląduje na jego policzku, wykonując charakterystyczny plask. Dopiero zdając sobie sprawę z tego, co zrobiłam, odsuwam się zakrywając usta dłonią.

Wokół słychać ciche reakcje ludzi. Ethan jedynie wbija we mnie gniewne spojrzenie bijące z jego jasnych, błyszczących oczu. Przenika mnie nim do tego stopnia, że zaczynam odczuwać silny niepokój.

— Ja... Przepra... — Nie zdążam dokończyć, bo mój rozmówca już stawia mocne kroki w stronę wyjścia. Drzwi wykonują tak głośny huk, że zdaje mi się, jakby ściana, do których są przytwierdzone, miała się rozpaść na drobne kawałeczki, albo nawet i wiór.

Sama natomiast zaciskając pięści, idę podpierać ścianę, dopóki nie zejdą ze mnie wszystkie emocje. Wdech, wydech... To w ogóle nie pomaga.


***

SHANE


Kątem oka spoglądam w stronę Casie. Na kilometr można wyczuć jej zdenerwowanie. Wywołać u niej takie emocje zdarza się bardzo rzadko... Cóż, Ethan mnie zadziwia z dnia na dzień.

Staram się nie myśleć o tym zbyt wiele, muszę się skupić na graniu. Po zaistniałej niedawno sytuacji decydujemy się zagrać coś nieco bardziej żywego, ale nie do przesady. Kiwam się w rytm perkusji, grając kolejne akordy. W tej piosence wiedzie głęboki bas, którego właściciel gładko przemieszcza palce na gryfie. Dość niski, spokojny głos Vi nadaje całości ciekawego klimatu. Ludzie wokół wydają się być nieco mniej zmieszani, ale jednocześnie tańczy też znacznie mniej osób niż na samym początku imprezy. Niespodziewanie ciągły tok muzyki przerywa jakiś gość, który wskoczył na scenę i zabrał mikrofon.

— No halo! Trochę się namęczyłem, żeby skołować ten laptop! Teraz wszystkie moje starania mają pójść na marne, bo zespół jednak łaskawie się pojawił?! — Wszystkich dochodzi głos zdyszanego, zaaferowanego chłopaka. Ma dość krótkie, brązowe włosy, brązowe oczy i buta, od którego zaczyna odrywać się podeszwa. Dziewczyny z zespołu pewnie oceniłyby jego strój na "właśnie sobie przypomniałem, że impreza zaczyna się za pięć minut". Człowieku, dyskoteka trwa już dobre parę godzin, skąd ty tu nagle się urwałeś z taką propozycją, z Marsa?

Spoglądam na resztę zespołu, a oni na siebie nawzajem. Wzdychamy z uśmiechem na ustach.

— W sumie przydałoby nam się trochę odpoczynku — stwierdza Vi zgodnie z naszymi myślami. —Niech chłopak coś ma z tego heroicznego trudu. — Gdy tamten to słyszy, kiwa głową z aprobatą.

Z satysfakcją poszukuje kabla do głośników i po pewnym czasie dzielnych zmagań włącza muzykę popularną z laptopa. Natomiast ja wraz z resztą kapeli zbieramy sprzęt. Zanim nasz zespół zupełnie zniknie z imprezy, postanawiamy zostać na jeszcze jeden kawałek. Rossie bez zastanowienia podchodzi do stolika z jedzeniem, który już w drodze pożerała wzrokiem. Ciąg przyczynowo skutkowy sprawia, że nawiązuje wtedy kontakt z Eleną. Luke porywa do tańca Vi, natomiast ja i Eddie zgodnie się rozdzielamy, żeby znaleźć sobie jakąś partnerkę.

Zerkam w stronę Casie. Zapewne przydałaby jej się poprawa humoru. Idę w jej stronę, gdy nagle ktoś mnie sobie upatruje wcześniej. To Diana. Jest ubrana w fioletową, bufiasta sukienka, która co jakiś czas szura o moje kolana. Parę kosmyków wychodzi spod straży wsuwek tworzących  dość prostą fryzurę. Srebrny lakier na paznokciu palca serdecznego u jej prawej ręki jest nieco zdarty.

— Hej, nieźle dzisiaj grałeś... — zaczyna rozmowę.

— Dzięki — odpowiadam, zerkając w dół. Próbuję nie deptać jej po stopach.

— Chciałam cię o coś zapytać... — Na chwilę wstrzymuję oddech. Mam nadzieję, że przez ten koncert nie wpadły jej żadne głupie pomysły do głowy.

— Tak? — odzywam się niepewnie.

— Chodzi o tego drugiego chłopaka co grał na gitarze... Może mógłbyś nas trochę lepiej poznać? — W tym momencie tylko resztki uprzejmości powstrzymują mnie od śmiechu. W życiu bym nie pomyślał, że właśnie jej przypadnie do gustu ktoś taki jak Eddie.

Z jednej strony mam ochotę uratować życie przyjaciela od... Jednak z drugiej: Czemu nie? Może warto dać jej szansę? A nawet jeśli nic z tego nie wyjdzie, może być zabawnie.

— Zobaczę, co da się zrobić — odpowiadam w końcu.

— Dzięki. — Uśmiecha się, wykonuje piruet i oddala się. No ciekawe.

Piosenka się kończy. Diana jeszcze przez chwilę patrzy na mnie porozumiewawczo, choć już stoi przy swoim partnerze. A więc to ją Oliver zadręczył, kiedy nie udało mu się z Hailey... Odruchowo odwracam wzrok, mając ochotę schować twarz za dłonią. Muszę się uspokoić, typ raczej nie będzie teraz niczego próbować, po tym jak ostatnio przypadkowo udało mi się obronić. Postanawiam podejść do Eleny i spytać:

— My z zespołem już idziemy, a jak z tobą? 

— Ja jeszcze chwilę zostanę, ale zgarnij Casie. O ile nie pomorduje was wszystkich... Do tej pory nie miała ochoty z nikim rozmawiać.

— Jasne. — Uśmiecham się, przybijam z Eleną żółwika, po czym podchodzę do przyjaciółki, która zdaje się już wrastać w ścianę.

— Idziesz z nami? — proponuję. Następuje chwila ciszy.

— Tak, nic tu po mnie.

***

CASIE


Wychodzimy na zewnątrz, gdzie już da się czuć lekki chłód. Niebo przybiera głęboko granatową barwę, które oświetlają jedynie ustawione jak żołnierze w szeregu latarnie. Członkowie zespołu energicznie rozmawiają o wszystkim, co im się przydarzyło podczas koncertu: Od improwizacji, które miały sprawić, że pomyłki stawały się nierozpoznawalne, po solówki, które wyszły lepiej niż przypuszczali. Shane również wspomina coś o Dianie... Po około dziesięciu minutach drogi nagle dochodzi do mnie głos Eddiego:

— Dobra, to my idziemy na autobus.

— Mnie będzie szybciej w tamtą stronę. — Shane wskazuje kciukiem na drogę.

— To do zobaczenia! — Każdy z osobna przybija ze sobą piątkę. Ci, którzy idą w przeciwną stronę niż ja, żegnają się ze mną w ten sam sposób.

Potem rozdzielamy się i idę już tylko z Shanem.

Następuje chwila ciszy.

— Ethan zalazł ci za skórę, co? — zagaduje w końcu.

— A żebyś wiedział. Chyba zbyt usilnie próbował wprowadzić "happy end"— wypalam bez namysłu. Nie lubię kogoś obgadywać, ale nie jestem w stanie teraz skontrolować emocji.

— Sceny jak z romansów: najpierw kwiaty, potem cały wieczór tylko z tobą, taniec do wolnej, romantycznej piosenki, spacer pośród gwiazd, a potem pocałunek...? — Spogląda na mnie kątem oka.

— Mniej więcej. Ale to nie było tak perfekcyjne, jak to brzmi, jak to opisują...

— Nigdy nie jest. To jest życie, jeśli nic nie pójdzie nie tak, to znaczy, że naprawdę musi być coś nie tak. — Słysząc te słowa, zaczynam się śmiać.

— Co za poezja! Ale co ty możesz o tym wiedzieć? Prawdopodobnie najbardziej ze wszystkich nie chciałeś przyjść na imprezę, na której ostatecznie najlepiej się bawiłeś! Przyznaj to! — Tykam go palcem w ramię.

— To... Prawda — odpowiada rozbawiony i unosi dłonie. — Ale na moje usprawiedliwienie mogę dodać, że nie wszystko poszło dokładnie po mojej myśli.

— Tak? A niby co? — Opieram ręce na biodrach.

— Na przykład... Chciałem z tobą zatańczyć.

— Naprawdę? — Unoszę jedną brew z uśmiechem.

— To chyba oczywiste... — Po chwili przerwy odzywa się znowu — Z Eleną przecież tańczyłem, to dlaczego z tobą nie? — Chrząka. — No i te dziury w spodniach... One też nie są planowane. — Wskazuje na nie, jakby były powodem jego porażek życiowych.

— Poważnie? Myślałam, że są specjalnie — przyznaję.

— W przeciwieństwie do mojej siostry nie podążam za modą. Te są sprawką rekina...

— O tak, rekina w środku miasta! — stwierdzam przez śmiech. Shane odwraca głowę, jakby się nad czymś zastanawiał, po czym w końcu decyduje się wyznać prawdziwą wersję:

— No dobra... Chihuahuy.

— Poważnie? Takiego małego pieseczka? — Łapię się za brzuch, już zupełnie nie mogąc się opanować.

— Najbardziej drapieżnego jakiego znam! Ale zanim to nastąpiło, najpierw nasz autobus w drodze na dyskotekę musiał się zepsuć, więc ruszyliśmy dalej pieszo po parku niczym puszczy amazońskiej. I wtedy ten potwór wyskoczył! Najpierw zaatakował Vivian, więc ta mi wskoczyła na plecy, a ja bezbronny przekazałem Elenie moją cenną gitarę! Wtedy to właśnie moje spodnie zostały ranne! — opowiada z udawanym przejęciem, a ja zaczynam się obawiać, że zaraz skończę na chodniku, śmiejąc się jak jakaś histeryczka. W końcu jednak doprowadzam się do porządku. Przypominam sobie, że mam teraz okazję zapytać o coś, co mnie dziś zaczęło zastanawiać.

— A w temacie Vivan... — zaczynam. Shane unosi na mnie pytające spojrzenie. — Czy wy jesteście razem? — Przeczesuję włosy, a wtedy na jego twarzy pojawia się uśmiech, którego nie jestem w stanie do końca rozszyfrować.

— Ja i Vi. Hm... Pora na krótką wizualizację. — Klasnął w dłonie. — Wyobraź sobie mnie i ją jako małżeństwo. — Nie, dzięki. Jakoś nie mam ochoty. — Oboje siedzimy na kanapie, oglądając jakiś bzdurny serial, ona w jakimś przypałowym szlafroku, a ja w dresie. Nagle słychać płacz dziecka. Wtedy Vi woła swoim już wtedy grażynowym głosem "E, ty! We no zajmij się dzieckiem!". Następuje chwila ciszy, aż w końcu się odzywam "...Jakim dzieckiem?". — W tym momencie znów nie mogę opanować śmiechu. — No dobra, może odrobinkę przegiąłem z interpretacją, ale o ile ja i Vi jesteśmy genialnymi przyjaciółmi, o tyle nie nadajemy się na parę.

Wtem czuję, jak zimna kropla spada na moje ramię. Z chwili na chwilę robi się ich coraz więcej, aż w końcu jest ich tyle, że równie dobrze moglibyśmy znajdować się pod wodospadem.

— Potrzymaj gitarę! — woła.

— Mam ci ją chronić, księciuniu? — wtrącam zaczepnie.

— Bardzo śmieszne. — Ściąga z siebie skórzaną kurtkę, a potem znów zarzuca futerał na plecy.

— Złap za drugi koniec kurtki i trzymaj nad głową — dodaje. Wykonuję wskazaną czynność i w ten oto sposób powstaje nad nami niewielki daszek, mający nas bronić przed deszczem. Shane miał parę opcji: mógł uratować siebie lub oddać  kurtkę tylko mi, jak dżentelmen, czy romantyk. Ale że Shane jest Shanem, znalazł swoje rozwiązanie, w którego efekcie mamy najmniej ofiar. — Pośpiesz się! — mówi rozbawiony, chwyta moją dłoń i oboje biegniemy przed siebie.

— Co ty tak pędzisz?! — wołam, próbując przekrzyczeć ulewę.

W mgnieniu oka znajdujemy się pod daszkiem przy drzwiach mojego domu. Jednak Shane hamuje tak gwałtownie, że wpadam na jego klatkę piersiową. Spoglądam na niego zakłopotana, ale ten stoi w bezruchu. Spoglądam na zegarek. Jeden z guzików został naciśnięty przypadkowo i znów świat jest zatrzymany.

Przez chwilę spoglądam na niego, myśląc, że w sumie mogłabym tak zostać dłużej. Szybko jednak karcę się za to, że wykorzystuję umiejętności zegarka po to, by mieć więcej czasu, by z nim zostać... W końcu anuluję jego działanie i znów wszystko wraca do normy.

Shane patrzy na mnie przez moment. W tym świetle jego zielone oczy wydają się  mieć bardziej wyrazisty kolor. Po jakimś czasie przyjaciel stawia mnie do pionu.

— To do zobaczenia. — Posyła mi uśmiech.

— Do zobaczenia. — Odwzajemniam jego gest i po chwili zamyślenia wchodzę do domu.

W pokoju wbijam wzrok w  piękny, czerwono-żółty kwiat od Ethana. Pewna część mnie ma ochotę się go pozbyć jak najszybciej, zgnieść, wyrzucić, ale postanawiam jej nie słuchać. Roślina nadal stoi na parapecie, ożywiając ciemny widok z okna. Coś mi w tej całej sytuacji nie pasowało, przecież chłopak nie zachowywał się tak zawsze. Co prawda dość dawno, ale był nawet czas, że naprawdę mi się podobał. A teraz?

Mam wrażenie, że jest coś bardzo ważnego, czego nie wiem Ethanie...

Coś, czego nie wie prawie nikt.

***

ELENA


W moich uszach dźwięczy rytmiczna melodia, która ostatnio stała się popularna w radiu i wszelkich kanałach muzycznych. Kiwam głową na boki, wsłuchując się w cały skład instrumentów elektronicznych.

— Jak tam się bawisz? — Słyszę głos Connora, który właśnie nalewa soku pomarańczowego (całe szczęście nie wiśniowego) dla siebie i zapewne Elli.

— Ujdzie. — Wzruszam ramionami. Wtem, jakby na ironię, rozbrzmiewa bardzo znana mi melodia. Dość prosta, ale wpadająca w ucho, lekka i taneczna. Potem do muzyki włącza się kilka męskich głosów, które komponują ze sobą delikatną harmonię. Wtedy na moją twarz wpełza uśmiech.

— O, to moja ulubiona ich piosenka! — mówi do mnie nagle.

— Poważnie? Moja też! — przyznaję od razu. Spoglądamy na siebie porozumiewawczo.

— Nigdy nie sądziłem, że... — zaczyna śpiewać. Może nie brzmi jak rasowy wokalista, ale przynajmniej nie kaleczy każdego jednego dźwięku... Tak jak ja.

— Że to tak ułoży się... — kontynuuję.

— Że spośród tylu gwiazd na niebie... —  dodaje.

— Wybiorę właśnie ciebie, oooo! — śpiewamy, a raczej  krzyczymy na całe gardło, gestykulując tak jak członkowie zespołu. Potem zaczynamy się śmiać. 

Wtem do Connora podchodzi nieco podirytowana Ella. Kolorowa dama zniecierpliwiona odbiera swój napój i mówi do chłopaka:

— Mój tata już przyjechał, więc może raczyłbyś się pośpieszyć?

— W porządku, pani kapitan! — śmieje się, po czym zwraca się do mnie. — Trzymaj się! — Potem oddala się, a raczej jego partnerka sprawia, że się oddala.

— Pa! — odpowiadam z uśmiechem, unosząc dłoń. Swoją drogą, ja chyba też powinnam się zbierać. Nieśpiesznym krokiem udaję się w stronę wyjścia, a tam spotyka mnie niemała niespodzianka.

Deszcz, a raczej powiedziałabym ściana wody. Oczywiście nie pomyślałam, żeby wziąć coś, co mnie przed nim ochroni. Przez chwilę prowadzę z niebem bitwę na wzrok, ale wiem, że to nie przyniesie żadnego efektu. Stoję w miejscu tak, jakby ktoś mnie przybił do chodnika, zastanawiając się nad rozwiązaniem problemu.

Po niedługim czasie do mojego towarzystwa dołącza nie kto inny jak Edd — zbrodniarz posługujący się sokiem wiśniowym. W dłoni trzyma czarną (co mnie wcale nie dziwi) parasolkę. Zapewne na czas imprezy znajdowała się w szatni.

— Co tak stoisz? — pyta.

— Bardzo śmieszne... Przecież widzisz, jaka jest sytuacja. — Przewracam oczami.

— To prawda... — Udaje, że się zastanawia. — Ale jest rozwiązanie! Spójrz! Oto niezwykła, niezawodna parasolka trzy tysiące! — mówi energicznym tonem, zupełnie jakby reklamował ten produkt z zawodu. Przy tym prezentuje przedmiot na wszystkie możliwe strony. Mimowolnie na moją twarz wkrada się uśmiech, ale szybko go chowam.

— I co? Zamierzasz mi oddać parasolkę? — Spoglądam na niego kątem oka. Ten ukradkiem wygląda zza daszek pod wejściem szkoły.

— Nie, no coś ty. Samobójcą to ja nie jestem. Ale... myślę, że oboje mamy szansę się pod nią zmieścić — kiedy to mówi, mierzę go wzrokiem.

— Nie, dzięki — Zakładam ręce. Edd rozkłada parasolkę i wychodzi spod daszka.

— No weź, nie rób mi tego. Pozwól mi być dla ciebie dobrym człowiekiem chociaż raz. — odwraca głowę w moją stronę. Jego wyraz twarzy mówi mi, że jego intencje są szczere. Przez chwilę stoję w zastanowieniu.

— No dobra, niech będzie...— Wzdycham.— Ale to tylko dlatego, że nie chcę być chora. — Dołączam do Edda, by skryć się pod czarną parasolką.

Przez jakiś czas idziemy w zupełnej ciszy, nie licząc głośnego szumu deszczu. Nie dziwi mnie to zbytnio, gdyż chłopak zwykle jest małomówny. Rozglądam się dookoła. Woda z nieba leje się strumieniami, tworząc w dziurach chodnika niewielkie bajorka. Na tle kropel światła z latarni zdają się rozmazywać, przypominając ogromne świetliki, a miasto mieni się skromnymi odbłyskami z okien. Ci wszyscy ludzie teraz są w domu. Może właśnie siedzą pod kocami, pijąc gorącą herbatę, oglądając ich ulubiony program. Ja natomiast czuję się, jakbyśmy z Eddem próbowali się ocalić przed sztormem na niewielkiej kładce. Mimo to, wszystko tworzy dość ciekawy klimat, tak jak wtedy, gdy wszyscy włączają latarki w telefonie podczas tej jednej piosenki na koncercie.

— Kiepski widok, co nie? — zaczynam.

— Widywałem lepsze — stwierdza od razu.

— Ach tak? No to może pochwal się, gdzie byłeś. Madryt? Paryż? — nieco zmieniam ton mojego głosu.

— Widok z okna dworu cieni. — Gdy słyszę tą odpowiedź, marszczę brwi. — To z książki. Takie krajobrazy mają przewagę nad tymi realnymi, że możemy je zobaczyć takimi, jakie chcemy. Ogranicza nas tylko wyobraźnia.

— Czytasz książki?  — Patrzę na niego zaciekawiona. Tak, Eleno, bardzo spostrzegawcze pytanie... Powinnaś zostać detektywem!

— Całą masę. Z ich obecnością zdecydowanie łatwiej mi funkcjonować — stwierdza, nieznacznie się uśmiechając.

— Na przykład?

— Dla mnie to zabijanie czasu w ciekawy sposób. No i daje mi nadzieję. — Spogląda gdzieś przed siebie w nieokreślony punkt.

— Nadzieję na co? — pytam, a on przez chwilę zbiera się w sobie.

— Wiele książek nie zaczyna się zbyt pozytywnie, ale autorzy bardzo lubią zwroty akcji. Mam nadzieję, że taki zwrot spotka i mnie. — Unosi kąciki ust, ale jego ręka nieco mocniej zaciska się na rączce od parasolki. Kiwam głową. Edd po chwili wyparowuje z kolejnym pytaniem — Uznajmy, że istnieje coś takiego jak "autorzy życia". Gdybyś spotkała tego, który stworzył twoje, co byś zrobiła?

— Zapytałabym go, co mu przyszło do głowy, żeby mi dać tak irracjonalny umysł... Albo nie! Dlaczego ciągle rozlewa na mnie sok wiśniowy! Śmieszy go to, czy jak?! — Udaję oburzenie. To zdaje się polepszyć humor mojego rozmówcy. — A ty?

— Przywaliłbym mu w twarz. — Na te słowa zaczynam się śmiać.

Niespodziewanie słychać ponury, niski grzmot.

— Tylko na tyle cię stać, Zeus?! — Edd wymachuje pięścią w stronę nieba. Po chwili w nieco mniejszej odległości widać ostry błysk, któremu towarzyszą znacznie głośniejsze odgłosy niż te z przed chwili. Zaskoczony chłopak nieco się odsuwa. Widząc to, chichoczę, zakrywając usta dłonią.

— Chyba właśnie zrobił zdjęcie z fleszem — dodaję żartem.

— Ta... Chyba lepiej będzie, jeśli się pospieszymy.

Wkrótce docieramy pod mój dom.  Widać "Zeus" wie, jak sprawić, by dotrzeć na miejsce w mgnieniu oka.

— Dzięki za ratunek. —  Gdy to mówię, Edd chce coś dodać, jednak mu przerywam — Ale i tak cię nie lubię, bo nadal mnie nie przeprosiłeś trzy razy.

— W takim razie muszę się dobrze zastanowić, czy chcę cię przepraszać. — Na jego twarz wkrada się uśmiech. — To cześć! —  Idzie w swoją stronę.

— Pa — żegnam się i prędko wchodzę do domu. Przez chwilę wyglądam przez okno, patrząc na Edda. Ciekawe czy musi teraz daleko zawrócić...

Potem leniwym krokiem wchodzę do pokoju, gdzie moją poplamioną sukienkę zamieniam na wygodną piżamę w owce. Siadam na miękkim łóżku i zaczynam myśleć o wszystkim, co się wydarzyło tego wieczoru: o przygodzie z Chihuahuą, zabawnym tańcu z Shanem, soku wiśniowym rozlanym na mojej sukience, pełnej humoru rozmowie z Casie podczas ratowania mojego stroju, tańcu z Connorem, rozmowie z Eddem...

Uśmiecham się pod nosem.

To jest życie — jeśli nic nie pójdzie nie tak, to znaczy, że naprawdę musi być coś nie tak.

A najlepsze chwile przyjdą wtedy, gdy się ich najmniej spodziewasz.















Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro