ROZDZIAŁ 49
CASIE
— Wiem, gdzie jest Shane. — Te słowa uderzają mnie jak fortepian zrzucony na głowę. Wpierw brzmią, jakby powiedziane w obcym języku, a gdy dochodzi do mnie ich sens, wciąż wydają się nieprawdopodobne, jako szyfr, który zmienia znaczenie przekazu.
Ale te słowa po prostu są. Swoją obecnością sprawiają, że moje serce przyspiesza, oczy się poszerzają, a umysł traci jakiekolwiek zmysły.
— Co, ale jak to...? Skąd? — Ledwo wyduszam z siebie, usiłując powstrzymać natłok emocji. Naprawdę ciężko mi teraz usiedzieć w miejscu. Edd przez chwilę spogląda na mnie, po czym wzdycha.
— To może od początku... — zaczyna niepewnie, by wkrótce wyjawić jeszcze więcej sprowadzających do parteru informacji. To, dlaczego zmienił szkołę. To kim jest. Z każdą chwilą moje spojrzenie coraz bardziej się poszerza, a sama dosłownie kamienieję.
— Ja naprawdę was polubiłem — tłumaczy się. — Głównie dawałem im informacje na temat waszego stanu zdrowia czy zegarki nie mają na was negatywnego wpływu... Ale jak się okazało, to im nie wystarczało. Musieli jakoś zdobyć o was więcej informacji. Wy nie zasługujecie na to... ja... — Zatrzymuje się na chwilę, wciągając powietrze. Nie jestem w stanie go za to wszystko winić. Wygląda na to, że i on tak naprawdę stał się ofiarą tego chorego przedsięwzięcia. Nie miał wyboru, musiał wziąć w nim udział.
W pierwszej chwili kompletnie nie wiem, jak zareagować, ostatecznie jednak decyduję się zaufać instynktowi.
— Już dobrze. — Kładę rękę na ramieniu Edda, posyłając mu pokrzepiający uśmiech. — W końcu teraz próbujesz pomóc, prawda? — Ten dosłownie na chwilę niemrawo unosi kąciki ust, po czym odwraca spojrzenie. Zatrzymuję się na moment, bo nęci mnie jeszcze jedno pytanie.
— Kim tak właściwie są oni? — Gdy to mówię, wyraz jego twarzy przybiera poważnego wyrazu.
— Kim są tak naprawdę? To chyba wiedzą tylko oni. Są wszędzie, a jednocześnie nikt ich nie dostrzega. Manipulują, kontrolują, podstępem zdobywają to, czego chcą, po czym znikają. Jakby nigdy nie istnieli — Te słowa wprowadzają we mnie jeszcze większą niepewność i niepokój. Edd zatrzymuje się na moment, zbierając myśli. — A właśnie, skoro już o nich mowa. Zapewne domyśliłaś się, że mają dostęp do twojego telefonu. Mogliby cię z łatwością namierzyć, gdybyś go ze sobą wzięła. Możesz go czasem włączać, tak dla przykrywki, ale gdy chcesz się kontaktować w poważnych sprawach... — Zaczyna grzebać po kieszeniach swojej czarnej bluzy. — Używaj tego. — Do moich rąk trafia komórka.
A raczej to, co można było ją nazwać z przynajmniej dobre dziesięć lat temu. Marszcząc brwi, obracam w dłoni małym, aczkolwiek masywnym, biało-różowym telefonem z klawiaturą. Można powiedzieć, że taki sprzęt był "fajny" za czasów mojej podstawówki...
— A, sorry. Następnym razem będę pamiętać o smartphonie i limuzynie z przystojnym szoferem — stwierdza, kładąc rękę na czole, jakby te aspekty to była oczywista oczywistość. To zapewne przez moją niemą reakcję. Przebywanie z Eleną zdecydowanie wywarło na Eddzie wpływ.
— Coś ty, ten jest świetny. Taki designerski. — Nieco żartobliwie prezentuję mu komórkę, uśmiechając się. Ten kręci głową z uśmiechem.
— Sam się na taki przerzuciłem — Pokazuje mi podobny telefon, ale oczywiście czarny. — To powinno nam dać trochę swobody, a przynajmniej chociaż na chwilę... Masz już tam zapisany mój numer, ja również mam twój, więc w razie czego zawsze możesz się ze mną skontaktować... — instruuje mnie jeszcze. Po krótkim czasie przypominam sobie obsługę komórki starej daty i odnajduję jeden kontakt na liście.
— "Jade"? Czemu akurat tak? — dziwię się.
— A jak myślisz, Lauren? — Słysząc to, kręcę głową z uśmiechem.
Wkrótce samochód się zatrzymuje, co zapewne oznacza, że jesteśmy na miejscu.
— Okej, a więc plan jest taki: Casie, ty dostaniesz się do środka, używając zegarka. Pokój, do którego musisz się udać, znajduje się na piętrze, ostatnie drzwi po lewo. Będziesz potrzebowała zdobyć kartę, która otwiera wszystkie drzwi w budynku. Zapewne ma ją ochroniarz przy wejściu. Pamiętaj, by każdy przedmiot zostawić w takim stanie, jakim był. To nie jest akcja ratunkowa, jedynie mogę ci obiecać, że zobaczysz Shane'a...
— A co z tobą? — przerywam mu zaniepokojona.
— Spokojnie, poradzę sobie. Natomiast...
— Tak, tak. "Gdyby mnie złapali, mam się do niczego nie przyznawać. Nie miałam z tym nic wspólnego, odurzyłeś mnie i wyszedłeś z domu bez mojej wiedzy, cokolwiek"... Powtarzasz mi to całą drogę, nie musisz się tak martwić. Umiem wziąć za siebie odpowiedzialność. — Rozbawiona kobieta za kierownicą czochra włosy Edda, na co ten niby się oburza, ale ukradkiem unosi kąciki ust. Ta scenka i u mnie wywołuje uśmiech.
— Dobra, Casie, jesteś gotowa? — Przyjaciel zerka w moją stronę. Po chwili biorę głęboki wdech i potakuję głową.
— Pamiętaj: Na piętrze, ostatnie drzwi po lewo, potrzebujesz karty. Mamy tylko jedną szansę, żeby to zrobić bez żadnych zgrzytów. To może być tylko teraz i tylko dziś. Mają awarię monitoringu. — Powoli analizuję jego słowa, po czym naciskam tarczę zegarka.
Czas staje, a więc pora brać się do dzieła.
Przed wejściem do piętrowego budynku stoi ochroniarz. Ukradkiem biorę jego kartę i udaje mi się wejść do środka. Muszę pamiętać, żeby potem ją zwrócić. Moja część zadania nie jest zbyt trudna dzięki posiadaniu zegarka, jednak ostrożność przede wszystkim. Wnętrze spowijają sterylnie białe ściany i płytki w podobnym odcieniu. Na dłuższą metę nie poradziłabym sobie psychicznie w takim miejscu... Kieruję się po schodach na piętro i wyszukuję wejścia zgodnego z instrukcjami Edda.
Obym w natłoku emocji nie pomyliła lewej strony z prawą. To by mogła być wtopa życia.
Biorę głęboki wdech i gdy wchodzę do odpowiedniego pokoju, sumiennie zamykam za sobą drzwi. Dopiero teraz zdaję sobie sprawę z tego, co tak właściwie zrobiłam. Usiłując pozbyć się nagłego przypływu emocji, opieram się o bladą ścianę, głośno oddychając. Przypominam sobie, że Edd też miał swoją część zadania, którą nie do końca mi wyjawił, więc automatycznie naciskam zegarek.
W końcu zbieram się w sobie, żeby spojrzeć na niego. Teraz, gdy go widzę, rozumiem, co Edd miał na myśli, mówiąc, że nie zabieramy Shane'a ze sobą. W tym wypadku, to mogłoby tylko pogorszyć jego sytuację.
Otępiała spoglądam na chłopaka, który zdaje się być jedynie cieniem samego siebie.
Powoli podchodzę bliżej i dokładniej mu się przyglądam, opatrunkom, szwom głównie skupiającym się w obrębie ręki, na której nosił zegarek, zamkniętym, a jednak niespokojnym oczom, bladej twarzy jakby wyssanej z życia. Przynajmniej dziesięć razy zatrzymuję wzrok na jego klatce piersiowej, upewniając się, że na pewno oddycha.
Kiedy słyszę coś za sobą, momentalnie przechodzi mnie dreszcz i odwracam się. Szyb wentylacyjny otwiera się, a z niego wystaje znajoma mi głowa. Edd cicho schodzi na krzesło, które jest przystawione centralnie pod nim, przy ścianie. A więc domyślam się, że nie próbował tej sztuczki pierwszy raz... Musi być z niego niezły kombinator. Przeczesuje mocno zmierzwione włosy, nie zważając na to, że przez jego wycieczki ma pobrudzone ubrania... i twarz.
Czy Elena powinna wiedzieć, co jej chłopak porabia o tak barbarzyńskich porach?
— Masz przy sobie kartę ochroniarza, racja? Pozwól, że się nią zajmę, w drodze powrotnej nie będzie nam potrzebna... — Wyciąga dłoń w moją stronę, a ja zmieszana podaję mu przedmiot. Oczywiście, musiałam o czymś zapomnieć. Bez ogródek przyznaję, że moje myślenie się kompletnie wyłączyło, gdy zobaczyłam Shane'a w tym stanie.
— Co mu się stało? — pytam w końcu, wskazując głową na przyjaciela. Wyraz twarzy Edda pochmurnieje.
— Porażenie prądem elektrycznym, doszło do miejscowych oparzeń. Poważna sprawa, ledwie udało im się go wyciągnąć... Nieco pociesza mnie fakt, że wygląda coraz lepiej. — Teraz wcale nie wygląda dobrze. Im dłużej się nad tym zastanawiam, tym bardziej w mojej głowie wybrzmiewa nęcące pytanie:
"Jaki był jego stan na początku?"
— Dlaczego jest tutaj? Czemu od razu nie trafił do normalnego szpitala? — wypalam, unosząc ręce.
— Nie wiem, nie jestem nimi, nie jestem moim ojcem — mówi przyciszonym, a jednak nieco zdenerwowanym tonem. Zatrzymuje się na chwilę. — Ale zgaduję, że tak jak zawsze, po prostu chcą się upewnić, że mają nad wszystkim kontrolę. Jest szansa, że go przeniosą do publicznego szpitala, gdy będą pewni, że nic im nie będzie zagrażać. Wiedzą, że potrzebują Błyska, który choćby na audio powie coś do zaaferowanej publiczności, wiedzą, że tylko Shane jest w stanie powiedzieć coś ustami Błyska — dodaje już spokojniej.
— Przepraszam cię... Wiesz, że bardzo doceniam to, co zrobiłeś, prawda? — Zerkam w stronę Edda, czekając na jego reakcję. Ten jedynie wykonuje gest ręką i szykuje się, by ponownie wrócić do szybu wentylacyjnego.
— Odłożę kartę na miejsce i będę się rozeznawać w sytuacji. Nie jestem pewien, ile masz czasu. Pozostań w kontakcie. — Układa dłoń w słuchawkę telefonu. Kiwam głową w odpowiedzi.
— A tak z innej beczki... Twoja mama wydaje się być bardzo sympatyczną osobą — stwierdzam, przypominając sobie sytuację w samochodzie.
— Dzięki... ale to nie moja mama. — Posyła mi zakłopotany uśmiech, po czym znika w czeluściach budynku. Szczerze przyznaję, że takiej odpowiedzi się nie spodziewałam. Na pierwszy rzut oka widać, że tamtą dwójkę łączy specjalna więź... Decyduję się jednak teraz o tym nie rozwodzić.
Podstawiam krzesło koło łóżka, na którym leży Shane. Dostrzegam, że w jednym miejscu jego opatrunek się zsuwa, a gdy odruchowo postanawiam go poprawić, moim oczom ukazuje się przerażający widok. Zeschła, zaczerwieniona z domieszką fioletu i zieleni skóra, wygląda, jakby coś dosłownie wygryzło w niej głęboką dziurę, której wnętrze daje wrażenie zwęglonej. Drżącą dłonią zakrywam usta, próbując się uspokoić, próbując nie myśleć, jak on wyglądał wcześniej, co przechodził... Zaciskam wargi, nie pozwalając na uwolnienie swoich emocji. Nie chcę zakłócać jego spokoju choćby płaczem, nawet najszczerszym. Dostrzegam, jak blednie i marszczy brwi.
Ma zły sen?
Wciąż drżącą dłonią ostrożnie odgarniam parę kosmyków z jego twarzy i delikatnie całuję w czoło.
— Jestem przy tobie — mówię cicho.
***
SHANE
Myślenie. Nie myśl za wiele, bo cię zabije.
Obecnie znajduję się na innej planecie; jest biała, bez wyrazu, niepokojąca. Nie lubię tego miejsca, nie przepadam za istotami, które tam żyją. Wciąż się kręcą, zadają mi ból z kamienną twarzą. Ale wiem, że muszę tu zostać, bo tylko ten ból może sprawić, że poczuję się lepiej. No i jest jeszcze Edd, jego lubię, wspiera mnie, dzięki niemu nie czuję się kompletnie sam. Ale on tak naprawdę nie należy do tego miejsca. Samą swoją obecnością przypomina mi, że ja również, że planeta to tylko etap przejściowy...
A przynajmniej tak powinno być.
Wychodzę na chwilę z planety.
Są tu wszyscy, których znam, przynajmniej tak mi się wydaje. Jednego chłopaka nie rozpoznaję z twarzy, a jednak coś mi podpowiada, że wiem, kim jest.
Postanawiam za nim podążyć, coś mi mówi, że właśnie tak powinienem zrobić. Idziemy, a jednak nie czuję, że idę. Powietrze na zewnątrz jest inne niż powinno, tak mi się wydaje, ale nie pamiętam. Za to pamiętam miejsce, w którym się znajdujemy.
Garaż w domu Vi. Wygląda na to, że mój nieznajomy znajomy przyprowadził mnie na próbę. A przynajmniej tak mi się wydaje na początku. Wszyscy witają się z nim, jednak mnie zdają się nie zauważać. Podchodzę bliżej, ale mnie nie widzą, próbuję się odezwać, wołam, ale mnie nie słyszą. Wszystko jak przez szklaną ścianę. Chłopak bierze do rąk moją gitarę i zaczyna grać wraz z resztą. Teraz rozumiem.
Już nie należę do tego miejsca.
A więc dokąd należę?
Dostrzegam Casie przez okno, otwieram je i macham w jej stronę, wołając, ale nie słyszy. Jak przez szklaną ścianę. W końcu postanawiam ruszyć w stronę przyjaciółki. Znajdujemy się we Flaxton. Dopiero teraz dostrzegam, że Cassandra nie idzie sama. Jest razem z Eleną i Nickiem, świetnie się bawią. Śmieją się, robią sobie głupie zdjęcia, beztrosko zwiedzają kolejne zakątki kompletnie nieznanego im miejsca. Trójka przyjaciół podczas idealnego dnia wakacji. Zerkam w stronę Nicka i Casie i myślę, że to idealny dzień nie tylko "przyjaciół"...
Wszystko wydaje się być na swoim miejscu.
A więc dokąd należę?
Postanawiam wrócić do domu. Niepewnie uchylam klamkę do drzwi i gdy widzę siedzących przy stole rodziców wraz z Hailey, od razu witam się z nimi, ale nie słyszą. Dosiadam się do nich, ale mnie nie dostrzegają. Jak przez szklaną ścianę. Rozmawiają, zdają się być szczęśliwi. Odchodzę od stołu i nieśpiesznym krokiem spaceruję po mieszkaniu. Nie ma mojego pokoju, w miejscu, gdzie powinno być do niego wejście, stoi pusta ściana. Zerkam w stronę naszego rodzinnego zdjęcia, jest dokładnie takie samo jak przedtem, po prostu brakuje mnie. Albo nie brakuje? Może tak naprawdę zawsze tak było?
Tu też nie ma dla mnie miejsca.
A więc dokąd należę?
Szklana ściana.
Biała planeta. Czarna pustka. Niespodziewanie czuję znajomy, przeszywający ból. Serce mi przyśpiesza, urywa się film, tracę kontakt, wszystko zanika.
A w głowie tylko: Dziesięć, dziewięć, osiem...
Dziesięć. Dziewięć. Osiem. Siedem. Sześć.
Sześć. Pięć. Cztery. Trzy.
Dwa.
Nie, to nie może się znowu tak skończyć!
Gwałtownie otwieram oczy, głośno oddychając. Po moim czole spływa parę kropel zimnego potu, usiłuję sobie wmówić że to wszystko nieprawda, próbuję się uspokoić. Myślenie... Przestań myśleć.
Niespodziewanie trafiam w czyjeś ramiona. Wyczuwam jej przyśpieszony oddech, słyszę cichy szloch. W końcu pytam, wciąż nie dowierzając:
— ...Casie?
***
CASIE
— Tak bardzo mi ciebie brakowało... — mówię zdławionym głosem.
— Mi ciebie też... — odpowiada nadal skołowany. — I nie chcę być niemiły... ale trochę mnie to boli. — Marszczę brwi, zastanawiając się nad sensem jego słów, aż wreszcie zdaję sobie sprawę, że mocno go ściskam, podczas gdy on ma niemałe obrażenia. Odsuwam się zmieszana i przeczesuję kosmyk za ucho. Po prostu nadal nie wierzę, że po tym wszystkim mogę się z nim naprawdę zobaczyć...
— Przepraszam — dukam cicho.
Shane jednak wydaje się nie zwracać na to uwagi i intensywnie przygląda mi się przez dłuższą chwilę. Nachyla się nieco, jakby próbując się upewnić w tym, że jestem zmaterializowana, że zaraz nie zniknę. Jego bliskość sprawia, że sztywnieję. Wkrótce jednak Shane jest zmuszony wrócić na swoje miejsce.
— Co cię najbardziej boli? — pytam. Ten po chwili namysłu unosi mały palec u ręki, którą ma w lepszym stanie. Nieźle sobie pogrywa, nie powiem... Kręcę głową z uśmiechem, po czym go całuję we wskazane miejsce. Teraz Shane popada w prawdziwe zamyślenie.
— Mogłem lepiej przemyśleć moją odpowiedź. — Słysząc to, mimowolnie unoszę kąciki ust. On jednak nadal nie przestaje mi się przyglądać błyszczącym, intensywnym spojrzeniem.
— Boże, to naprawdę ty... — Uśmiecha się, jakby wciąż nie dowierzając. Odwzajemniam jego gest. Ocieram rękawem łzy napływające do moich oczu.
— To dzięki Eddowi, on jest...
— Niemożliwy, wiem. Stara się tu przychodzić regularnie, ciągle mi coś przynosi i dużo opowiada... gdy mnie nie operują. Naprawdę mnie wspiera.
Od razu przypominam sobie o tym niepozornym chłopaku, który był w stanie obmyślić i wcielić w życie tak nieprawdopodobną akcję. Może nie jest zbyt gadatliwy, ale czynów dokonuje jak mało kto.
Nastaje chwila ciszy. Jednocześnie mam ochotę wydusić z siebie wszystko, uzupełnić wszelkie niedopowiedzenia, opowiedzieć mu jak najwięcej, a jednocześnie nie mogę powiedzieć nic. Mam przed sobą niewidzialną blokadę. Boję się o każde słowo, nie chcę, żeby poczuł się jeszcze gorzej z faktem, że musi tu przebywać przez cały czas.
— Em, ja... — bełkoczę jedynie.
— Pewnie chcesz wiedzieć, jak odkryłem, że jesteś Stopklatką? — zaczyna, a ja przenoszę na niego zaciekawiony wzrok. Shane zaciska wargi, kiedy mniej uszkodzoną ręką wyciąga z szuflady małego stoliczka zeszyt z rysunkami. Kładzie go na kolanach, przewija na odpowiednie strony i pokazuje mi dwa starannie narysowane portrety: Oba przedstawiają mnie, ale jednio z nich jest we wcieleniu Stopklatki. — Jesteście niemalże identyczne, tylko grafika "Bitwy o czas" nieco uprościła kolor twoich oczu, które w naturze są oliwkowo-zielone. Były dwie możliwości: albo ktoś bardzo chciał wyglądać tak jak ty, albo to ty zostałaś uczestniczką programu, nie zmieniając w sobie praktycznie nic. Potem trafiłem w twoim pokoju na pluszowego słonia, którego dostałaś ode mnie podczas odcinka... To niezwykłe. Mam na myśli... To, że niezależnie od sytuacji potrafisz pozostać tym, kim jesteś. Nawet podczas odcinków pełnych ostrej rywalizacji. — Uśmiecha się jakby zafascynowany, zerkając do wnętrza zeszytu. Wtedy narasta we mnie swojego rodzaju ciepło.
Po chwili jego wyraz twarzy przeradza się w grymas. Znów się do mnie zbliża, uważnie analizując moją twarz. Kompletnie zamieram. Czuję się, jakbym właśnie włożyła głowę do rozgrzanego piekarnika, a to wszystko za sprawą jego bliskości. Myślę o jego ustach, jak niewiele mnie od nich dzieli i gdzieś tam, wewnętrznie sądzę, że mogłoby mnie dzielić jeszcze mniej. Po chwili jednak Shane odsuwa się z powrotem i z niezadowoleniem komentuje swoje obserwacje:
— Tak jak sądziłem... Na twoim portrecie bez przebrania niewystarczająco uchwyciłem charakter twojego nosa. Poprawiłbym to... — Po tych słowach zaczyna coś mamrotać pod nosem.
— Daj spokój, te rysunki są naprawdę świetne — odpowiadam zgodnie z moim przekonaniem.
— Ale nos jest nie ten, a w twoim wypadku to bardzo ważne... — kontynuuje narzekanie na własne dzieło.
— Nos? — Unoszę brew.
— Tak — stwierdza niemalże od razu, co sprawia, że się uśmiecham. Potem Shane przez dłuższy czas zawiesza wzrok na jednym punkcie. — Naprawdę ją nosisz...? — Po chwili rozumiem, co ma na myśli.
Moje spojrzenie przenosi się na półprzezroczystą, kolorową kostkę od gitary zawieszoną na szyi. Kładę kawałek plastiku na dłoni, przypatrując mu się. Wtedy mój uśmiech się poszerza.
— Tak, codziennie. — Zerkam na Shane'a. Patrzymy na siebie przez dłuższy czas, ale wkrótce niespodziewanie zbliżają się do nas ciche odgłosy.
Wzdrygam się i przenoszę spojrzenie w stronę drzwi. Okazuje się jednak, że patrzę nie na to przejście, co potrzeba.
— Zaraz tu będą, musisz się spieszyć. — Dochodzi mnie energiczny głos Edda, który wyłania się z szybu wentylacyjnego niczym tajny agent.
— O matko, już? Teraz? — Błądzę spojrzeniem zdezorientowana.
— Tak! Pośpiesz się! — odpowiada. Moje spojrzenie przenosi się na chwilę na Shane'a. W jego wyrazie twarzy dostrzegam... przygaszenie i zrezygnowanie?
— Mi też będzie ciebie brakować... wiesz? Każdemu z nas ciebie brakuje. Nie chcę już stąd iść, ale muszę. Ale przecież... Za jakiś czas znowu się spotkamy, prawda? — Nawiązuję z nim kontakt wzrokowy. Czuję na sobie poddenerwowane spojrzenie Edda.
— Casie... — Upomina mnie głos oczekującego przyjaciela.
— Zaraz użyję zegarka, więc nie przeraź się, że nagle zniknę. Pamiętaj, że wszyscy na ciebie czekamy. — Lekko i ostrożnie przytulam się do Shane'a, po czym zatrzymuję czas. Patrzę na niego jeszcze przez dłuższą chwilę, po czym wypuszczam powietrze i z trudem opuszczam pomieszczenie.
Nawet nie wiesz, jak miło cię było zobaczyć.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro