Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

I.4.

Angela wjechała z powrotem na pas ruchu dla samochodów, a potem zawróciła na końcu drogi, kierując się w stronę Placu Dominikańskiego.

– Jak się tu znalazłaś? Chyba mnie nie śledziłaś? – spytałem, markując oburzenie, bo od czasu jej pierwszej wizyty nic nie wydawało mi się już dziwne. Byłem pewien, że mnie śledziła.

– Miałam zadzwonić, ale... - zawahała się – uznałam, że wolę cię zobaczyć osobiście.

– Tylko zobaczyć? – spojrzałem na nią prowokująco, unosząc brew.

– A jeśli nie tylko? – odparła z anielskim (pasującym do jej imienia, ale nie do charakteru) uśmiechem.

- To jedź prosto do mnie – zarządziłem, czując jak na mnie działa ten jej słodki wygląd i paskudny charakterek. Angela posłuchała.

Dwadzieścia minut później byliśmy pod moim blokiem. Angie sprawnie zaparkowała swojego porszaka i wyskoczyła z auta. Z wrażenia zapomniałabym swoich zakupów i prawdopodobnie do piątku bym głodował... Przypomniała mi jednak o nich.

Kiedy weszliśmy do mojego mieszkania, ona znowu rzuciła się na mnie, właściwie już w drzwiach. Tym razem porzuciłem zakupy w przedpokoju. - Stąd nie uciekną, nóżek nie dostaną – pomyślałem, po czym przygwoździłem blondynę do ściany gorącym pocałunkiem. W odpowiedzi jęknęła tylko głośno i oddała mi pocałunek z największą żarliwością. Pod sukienką wymacałem rękami jej majtki, których szybko się pozbyłem.

– Chcesz mnie znowu bzykać pod ścianą? Ty-ty niecierpliwy – żartobliwie pogroziła mi palcem. - Może jednak zaprosisz mnie do swojego łóżka?

– Jak sobie życzysz – pociągnąłem ją za rękę i rzuciłem na łóżko. Spojrzała na mnie prowokująco. Jej sukienka się lekko zadarła i odsłoniła interesujące mnie miejsca, bo majtki zostały w przedpokoju. Poczułem, że nie mieszczę się w żadnych ramach. Mój przyjaciel błagał, żeby go wypuścić i żeby mógł posmakować jej soczystej cipki. – Angie, nie gadaj przez chwilę – poprosiłem gardłowym głosem, klękając przy łóżku między jej nogami. Rozpiąłem tylko rozporek w swoich dżinsach, lekko opuściłem majtki, włożyłem ręce pod jej tyłek i przyciągnąłem ją szybko, nabijając na siebie. Wszedłem w nią do końca. Jęknęła, ale raczej z przyjemności niż bólu. Zresztą, w tym momencie było mi to bardzo dokładnie obojętne. Zarzuciłem sobie jej nogi na ramiona i zerżnąłem ją tak, jak dyktowało mi pragnienie.

– Chyba byłeś trochę wyposzczony, doktorku – zachichotała, kiedy wylałem w nią całe swoje pożądanie.

– No raczej. Trzymałaś mnie w niepewności przez ponad dwa tygodnie – odpowiedziałem z udawanym wyrzutem.

– Nie cieszysz się, że mnie widzisz? – prowokowała dalej.

– Sam nie wiem – odparłem, trzymając się tej samej konwencji. – Nie wiem, kto tu kogo ostatecznie dyma... - westchnąłem w końcu.

– Mogłam zadzwonić. A jednak przyjechałam – przypomniała mi.

– Dlaczego? Chyba nie po to, żebym cię przeleciał w korytarzu?

– Jak już mówiłam, wolałam cię zobaczyć niż dzwonić – powtórzyła. – I mam nadzieję, że nie powiedziałeś dziś jeszcze ostatniego słowa. Gdyby było inaczej, zadzwoniłabym tylko.

– Jak chciałaś zadzwonić? Nie dałem ci przecież swojego numeru telefonu – zreflektowałem się.

– 868456623? – wyrecytowała numer mojej prywatnej komórki, którego nie dawałem byle komu, więc miało go tylko kilka najbliższych mi osób.

– Skąd znasz mój numer? – spytałem oburzony.

– Znam nie tylko twój adres i numer telefonu – odparła butnie. – Wiem, że rozwiodłeś się cztery lata temu, że...

– Dość! – zaprotestowałem. – Zbieraj się, Angelo. – Odechciało mi się już jej dymać. Wszystkiego mi się odechciało. To nie była znajomość warta moich nerwów... Ona wiedziała o mnie wszystko, a ja o niej nic. No, może poza tym, że seks sprawia jej autentyczną frajdę. Takie rzeczy facet wyczuwa.

– Czemu? Nie chcesz wiedzieć, co jeszcze o tobie wiem?

– Nie. Chciałbym w końcu się dowiedzieć, czego ode mnie chcesz.

– Mówiłam ci. Masz się zgodzić na tę misję dla WHO, a potem współpracować z nami.

– Ale po co? Nie jestem wirusologiem ani meteorologiem. Nie rozumiem po co wam jestem potrzebny, do cholery! – krzyknąłem. Angela wstała, zbliżyła się do mnie i szepnęła mi do ucha:

– Nie mogę ci powiedzieć. Jeszcze nie teraz. Zgódź się, proszę. Nie chcę jechać tam sama...

– Ty też tam musisz jechać? – zdziwiłem się.

– Muszę – odpowiedziała i spuściła głowę. Pierwszy raz zauważyłem po niej oznakę słabości. I czegoś jeszcze. Strachu?

– Czego się boisz? – spytałem.

– Tam jest coś... strasznego. I to nie jest wirus. Nie wiem, co to, ale wszyscy się tego boją – powiedziała.

– Dobrze, zgadzam się. Ale opowiedz mi wszystko – poprosiłem.

– Spotkamy się w poniedziałek wieczorem. Muszę przekazać moim mocodawcom twoją zgodę.

– W porządku. Tyle mogę poczekać.

– To świetnie. Pójdę już – Angela zebrała po drodze swoje majtki, które ubrała w przedpokoju, i torebkę, która tam leżała, a potem po prostu wyszła. A ja dopiero zacząłem się nad tym zastanawiać. Co takiego było w Meksyku, że jakaś nieznana mi organizacja chciała zainwestować mnóstwo kasy w sabotowanie działań WHO, żeby przejąć to coś? I czego, do cholery, chcieli ode mnie?

W poniedziałek rano, na ostatnich zajęciach z archeologii przed końcem roku akademickiego, już po kolokwiach, ale jeszcze przed egzaminami, na sali wykładowej nie było tłumów. Przygotowałem sobie wykład o mitologii ameryki prekolumbijskiej. Wiedziałem, że tym razem przyszli tylko zainteresowani (albo zdesperowani) studenci, wiec z przyjemnością zacząłem opowiadać. Ku mojemu zdumieniu, studenci zaczęli zadawać mi pytania do wykładu. Byłem wniebowzięty. Pierwszy raz od roku te młotki wykazały się chęcią udziału w zajęciach. I to zupełnie dobrowolnie. Ale ucieszyłem się za szybko...

– Czy wierzy pan, że piramidy zbudowali kosmici? – z sali zabrzmiało jedno z głupszych pytań, jakie w życiu usłyszałem...

– Nie, nie wierzę – odpowiedziałem jednak spokojnie.

– To są ci kosmici czy nie?

– Nie mogę stwierdzić z całą pewnością, że ich nie ma ani że są – odpowiedziałem, jak zwykle.

– Ale dlaczego? – kontynuował uparty student. – Muszę gościa zapamiętać. Dojadę go w przyszłym semestrze.

Bo nigdy ich nie widziałem, nie znam nikogo, kto widział, i nie czytałem żadnego naukowego artykułu na ten temat. A jak inaczej naukowiec może stwierdzić jakiś fakt, jeśli nie empirycznie?

– Może uwierzyć? – zasugerowała inna studentka. Aż zwróciłem na nią uwagę. Wyglądała, jakby żywcem była wyjęta z kółka różańcowego. – Jezu, kto tu u mnie studiuje?

– Naukowiec nie wierzy, proszę państwa – poczułem, że muszę pouczyć ich wszystkich. – Naukowiec wątpi, sprawdza, udowadnia. I weryfikuje jeszcze raz. Czy to jasne?

– Tak jest, panie doktorze – zażartował sobie ciekawski student od kosmitów.

– Jeśli wszystko jasne i nie ma więcej pytań, to dziękuję państwu za udział w ostatnim wykładzie w tym semestrze. Widzimy się na egzaminie w piątek – przypomniałem. – Do widzenia.

– Do widzenia, panie doktorze – usłyszałem jednocześnie z kilku stron. Studenci wyszli, a ja usiadłem za biurkiem i schowałem twarz w dłoniach. Nie dało się ukryć, że wydarzenia ostatnich dni mnie przerosły. Biłem się z myślami, ale nie znalazłem odpowiedzi. W końcu zamknąłem laptopa, spakowałem go do torby i zamknąłem salę wykładową. Po drodze oddałem klucz w portierni i wyszedłem na zewnątrz. Był piękny koniec czerwca. Pogoda zachęcała do spaceru. Odniosłem więc komputer do domu i wyszedłem do parku, licząc na to, że to rozjaśni mi myśli.

Nie trafiłem jednak do parku, bo zanim tam doszedłem, zatrzymał się przede mną nieznany mi czarny samochód z przyciemnianymi szybami.

– Pan doktor Jakub Wysocki? – spytał facet, który odsłonił szybę od strony pasażera.

– Tak – przyznałem się nierozsądnie. – W czym mogę pomóc? – spytałem i zaraz tego pożałowałem. Z tyłu wyskoczyło dwóch rosłych gości, którzy złapali mnie i wrzucili do bagażnika auta. A ja nie miałem przy sobie nawet telefonu...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro