III.6.
– Robię tu za szpiega? Za dywersanta? Sprzedałem się za grubą kasę, żeby wasza misja się nie powiodła? – Przewracałem w głowie myśli, nie mogąc dojść z nimi do ładu. Wiedziałem, że nie ja jeden się tak sprzedałem. Była jeszcze przynajmniej jedna osoba, Angela, ale jakoś w tym momencie nie poprawiło mi to humoru. Ciągle nie wiedziałem, jaka jest jej rola w tym cyrku. Moją było na pewno szukanie absurdalnych dowodów na istnienie i działalność sił nadprzyrodzonych, które wywołały huragan i epidemię. A ja przecież na własne oczy widziałem, że za epidemią stał wirus, którego w dodatku można było pokonać naturalnymi metodami, a nie żadną magią.
– Jakub – usłyszałem głos Angeli, który wyrwał mnie z zamyślenia. – Teraz twoja kolej – uśmiechnęła się łagodnie. W panice poczułem się, jakby całe życie przeleciało mi przed oczami. A przecież miałem tylko się krótko przedstawić. Postanowiłem to zrobić tak, jak ona:
– Jakub Wysocki, mam trzydzieści cztery lata i mieszkam we Wrocławiu – zacząłem. – Pracuję na dwóch wydziałach uniwersytetu, bo jestem biologiem i archeologiem, a obie dziedziny kocham tak samo, nie umiałem wybrać. Byłem już raz żonaty i ten jeden zawód mi wystarczy – powiedziałem, patrząc wymownie na Angie. – Poza tym, że praca jest moją pasją, kocham również szybkie samochody. – Tu mimowolnie spojrzałem na Angelę, która się uśmiechnęła. – Jestem racjonalistą, przemawiają do mnie tylko suche fakty – dodałem, kończąc swoją wypowiedź.
– Cały ty, brachu – Tim klepnął mnie w plecy. – To teraz moja kolej. Jakoba znam od wielu lat, bo kiedyś byliśmy razem na grancie archeologicznym na University of Nevada. Nazywam się Timothy Jimenez, dla przyjaciół Tim. Mam trzydzieści trzy lata i jestem archeologiem. W zeszłym roku przejąłem katedrę po naszym emerytowanym profesorze i zostałem poważnym wykładowcą uniwersyteckim – puścił oko do Angie, ale na swoje szczęście go uprzejmie zignorowała, bo nie zniósłbym, gdyby flirtowała jeszcze z moim przyjacielem. Ale przecież wiedziałem, że Tim by tego nie zrobił... Skąd więc ta złość? – Ze względu na geny odziedziczone po tacie, połowa mnie pochodzi z Meksyku, więc jestem tu jakby... u siebie – dodał Tim. – Poza archeologią interesuje mnie też gra w szachy, ale od czasów pobytu Jakuba w Stanach nie miałem godnego przeciwnika – tu Tim puścił oko do mnie.
– Zawsze możemy pograć online – odparłem, zadowolony z komplementu, którym mnie uraczył w towarzystwie przyjaciel.
– Ja chętnie podejmę wyzwanie – wtrącił się Bjørn Johansen.
– Nie ma sprawy. Jutro po kolacji – Tim wskazał palcem na Duńczyka – skopię ci tyłek, kolego – zachichotał.
– Zobaczymy, kto komu – obruszył się Bjørn.
– Widzę, że to spór, który można rozstrzygnąć tylko przy szachownicy – stwierdził Ramiro. – A na razie kontynuujemy prezentację.
– Zostałem tylko ja – zauważył drugi Hiszpan. A może jednak nie Hiszpan..? - Nazywam się Inácio Exebería i jestem Baskiem – przedstawił się. – Chyba jestem z was najstarszy, bo w tym roku kończę czterdziestkę – zachichotał. – Pracuję jako wirusolog w przy uniwersytecie medycznym w Bilbao. Jestem rozwiedziony, podobnie jak doktor Wysocki, ale w przeciwieństwie do niego nie straciłem jeszcze nadziei, że spotkam miłość swojego życia. Nie szukam jej jednak w meksykańskiej dżungli – dodał. – Mam dwunastoletnią córkę, która jest moim największym skarbem. Interesuję się prawami mniejszości – dodał, zasługując na podziw w oczach Bjørna i karcące spojrzenie Ramira, który był Hiszpanem z krwi i kości i pewnie zwolennikiem korony i przeciwnikiem autonomii regionów. – Kurczę, czasem nawet poglądy polityczne można wyczytać z czyjejś twarzy – pomyślałem.
– Skoro już wszyscy się znamy, to wypijmy jeszcze po jednym – Ramiro wzniósł toast – za powodzenie naszej misji i szybkie uratowanie świata – zaśmiał się.
Ramiro Torres miał rację. To ognisko zrobiło więcej dobrego niż dałoby nam dwa tygodnie wspólnej pracy. Zapoznaliśmy się, odmroziliśmy, polubiliśmy na tyle, żeby nasza praca szła sprawniej i żebyśmy mogli sobie trochę zaufać. Okazało się, że wiele nas łączyło. Wszyscy byliśmy singlami między trzydziestym a czterdziestym rokiem życia. Wszyscy naukowcami oddanymi z pasją swojej pracy. I wszyscy chcieliśmy pomóc tym biednym ludziom. Bo ja też już chciałem. I byłem pewien, że Angela także. Cień jej tajemniczego i złowrogiego pracodawcy oddalił się od nas trochę. Teraz najważniejsza była misja.
Kiedy ognisko dogasało, a wszyscy ziewali, znużeni późną porą i kilkoma butelkami wypitego piwa, byliśmy już przyjaciółmi. No, może z jednym wyjątkiem. Kiedy zobaczyłem, jak rozochocony Maciej próbuje objąć ramieniem równie podchmieloną Angelę, nóż mi się otworzył w kieszeni.
– Daj spokój, Maciej – Angie wyplątała się z jego objęcia. – Wracam do namiotu, ledwo żyję. – To mówiąc wstała powoli i rzeczywiście trochę się zachwiała, przewracając się na tego bałwana. On ją złapał i posadził sobie na kolanach. Teraz już naprawdę musiałem interweniować. Dziewczyna nie trzymała się samodzielnie na nogach, a on najwyraźniej zamierzał to wykorzystać.
– Odprowadzę cię do namiotu, Angelo – zaproponowałem. Spojrzała na mnie zakłopotana, ale w wdzięcznością.
– Nic z tego, sam ją odprowadzę – zaprotestował Maciej, po czym wstał razem z Angie i objął ją tak, żeby mogła iść i się nie przewracała. Postanowiłem trzymać się w pobliżu, bo nie podejrzewałem Jabłońskiego o dobre zamiary. Jednak zatrzymał mnie równie chwiejący się na nogach Tim.
– Brachu, poratuj kolegę, bo nie trafię do namiotu – wybełkotał mój przyjaciel.
– Jasne, chodź – podałem mu ramię, którego się uczepił. Gdybym nie traktował go, jak brata, w życiu bym mu na to nie pozwolił. Tim uwiesił się na mnie. Wyglądaliśmy jak para zakochanych, a nie dwóch przyjaciół. Byłem też dość poirytowany faktem, że z oczu zniknęli mi Angela i Maciej, ale nie mogłem porzucić przyjaciela w potrzebie.
Odprowadziłem Tima i biegiem wróciłem w okolice namiotu Angeli. Zdążyłem akurat, kiedy Jabłoński pakował ją do swojego namiotu. Angie była tego zupełnie nieświadoma. – Stój Jabłoński! – krzyknąłem do niego po polsku. – Ładnie tak nagabywać pijaną kobietę? Pytałeś ją o zdanie?
– A co ty się taki jej adwokat zrobiłeś, co, Wysocki? Jak by nie chciała, to by mi powiedziała, że nie.
– Wyraźnie powiedziała, że chce wracać do swojego namiotu, więc z łaski swojej, odstaw ją tam, jak dżentelmen, i daj się wyspać i wytrzeźwieć. Jak cię będzie chciała, powie ci to na trzeźwo.
– Chuja wiesz, Wysocki – Maciej najwyraźniej w ogóle już się nie hamował. – Ta lodowa księżniczka w życiu nie da mi się przelecieć na trzeźwo, próbowałem już wszystkiego.
– I dlatego zamierzasz ją zgwałcić? – Teraz byłem już naprawdę wkurzony.
– Po co takie wielkie słowa? – zreflektował się Jabłoński. – Umówmy się, że sama mi wlazła do namiotu.
– Dość tego! Wyciągnij ją stamtąd, bo zawołam żołnierzy – zagroziłem mu, wkurzony. – W najlepszym wypadku spędzisz trochę czasu w meksykańskim areszcie śledczym, a w najgorszym w tutejszym więzieniu. Nawet nie mówisz po hiszpańsku. Nie polecam! – warknąłem. Jabłoński zbladł i najwyraźniej zaczął ważyć za i przeciw.
– Chuj z tym, nie jest warta tyle zachodu! – burknął w końcu i powiedział – Pomóż mi z nią, sam jej teraz nie wytargam.
Pomogłem mu wyjąć Angie z namiotu, a potem, mimo że sam miałem jakiś promil, a może półtorej we krwi, wziąłem ją na ręce i zaniosłem do jej namiotu. Była kompletnie nieprzytomna. Nawet nie zauważyła, że ją położyłem w śpiworze. Musiała mieć bardzo słabą głowę do alkoholu. Jak Tim. Jak Meksykanie... – Zaraz, zaraz... Ona też ma przeciwciała, jak Meksykanie. Ale przecież zupełnie nie wygląda, jakby była stąd. – W tym momencie poczułem się zdezorientowany. Spojrzałem jeszcze raz na śpiącą Angelę. – Jakie jeszcze tajemnice skrywasz, Angie?
– Nie dostaniesz mnie, Xiba... – mruknęła, po czym obróciła się na bok, tyłem do mnie i spała dalej.
– Pewnie, że nikt cię nie dostanie. Będę cię pilnował, Angie – odpowiedziałem. A potem zamknąłem za sobą wejście do jej namiotu i poszedłem w kierunku swojego, nasłuchując jeszcze po drodze czy Jabłoński nie szykuje się do dywersji. Szykował się, gad! Kiedy tylko stanąłem obok mojego namiotu w ciszy, usłyszałem, jak jakiś namiot się otwiera. Po chwili z namiotu wychyliła się głowa Macieja. Uparty był, trzeba mu było przyznać. – Wybierasz się gdzieś, Jabłoński? – spytałem.
– A co ty, kurwa, spać nie możesz? – spytał zdezorientowany. Chyba nie spodziewał się, że będę go obserwował.
– To ty, jak widzę, nie możesz spać – zauważyłem złośliwie. – Dobrze ci radzę, odwal się od niej. Jest pijana i śpi. To wystarczy, żeby dać jej spokój.
– A może sam byś chciał ją mieć dla siebie? – zareagował Maciej. – Czy jednak wolisz tego pedałka, swojego kumpla, co? – zaserwował mi swoją złośliwość.
– Odwal się od nich obojga. To moi przyjaciele i będę ich bronił przed takimi, jak ty.
– Kurwa, teraz już wiem, czemu żona cię puściła kantem – zarechotał Maciej. – Pewnie zamiast ją dymać, pilnowałeś czy jest bezpieczna. – Tu już puściły mi nerwy. Podbiegłem do Jabłońskiego i walnąłem go z pięści w gębę. Zatoczył się i wpadł do swojego namiotu. Wykorzystałem sytuację i zamknąłem za nim wejście, zostawiając zapięcie od zewnątrz. – A niech się, cholera, teraz męczy – pomyślałem.
Po dłuższym zastanowieniu wróciłem do swojego namiotu i położyłem się spać. Martwiłem się o Angie. Martwiłem się też czy nie wyrządziłem Maciejowi za dużej szkody moim aktem agresji. Chciałem to sprawdzić, ale musiałem poczekać do rana.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro