Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

III.6.

– Robię tu za szpiega? Za dywersanta? Sprzedałem się za grubą kasę, żeby wasza misja się nie powiodła? – Przewracałem w głowie myśli, nie mogąc dojść z nimi do ładu. Wiedziałem, że nie ja jeden się tak sprzedałem. Była jeszcze przynajmniej jedna osoba, Angela, ale jakoś w tym momencie nie poprawiło mi to humoru. Ciągle nie wiedziałem, jaka jest jej rola w tym cyrku. Moją było na pewno szukanie absurdalnych dowodów na istnienie i działalność sił nadprzyrodzonych, które wywołały huragan i epidemię. A ja przecież na własne oczy widziałem, że za epidemią stał wirus, którego w dodatku można było pokonać naturalnymi metodami, a nie żadną magią.

– Jakub – usłyszałem głos Angeli, który wyrwał mnie z zamyślenia. – Teraz twoja kolej – uśmiechnęła się łagodnie. W panice poczułem się, jakby całe życie przeleciało mi przed oczami. A przecież miałem tylko się krótko przedstawić. Postanowiłem to zrobić tak, jak ona:

– Jakub Wysocki, mam trzydzieści cztery lata i mieszkam we Wrocławiu – zacząłem. – Pracuję na dwóch wydziałach uniwersytetu, bo jestem biologiem i archeologiem, a obie dziedziny kocham tak samo, nie umiałem wybrać. Byłem już raz żonaty i ten jeden zawód mi wystarczy – powiedziałem, patrząc wymownie na Angie. – Poza tym, że praca jest moją pasją, kocham również szybkie samochody. – Tu mimowolnie spojrzałem na Angelę, która się uśmiechnęła. – Jestem racjonalistą, przemawiają do mnie tylko suche fakty – dodałem, kończąc swoją wypowiedź.

– Cały ty, brachu – Tim klepnął mnie w plecy. – To teraz moja kolej. Jakoba znam od wielu lat, bo kiedyś byliśmy razem na grancie archeologicznym na University of Nevada. Nazywam się Timothy Jimenez, dla przyjaciół Tim. Mam trzydzieści trzy lata i jestem archeologiem. W zeszłym roku przejąłem katedrę po naszym emerytowanym profesorze i zostałem poważnym wykładowcą uniwersyteckim – puścił oko do Angie, ale na swoje szczęście go uprzejmie zignorowała, bo nie zniósłbym, gdyby flirtowała jeszcze z moim przyjacielem. Ale przecież wiedziałem, że Tim by tego nie zrobił... Skąd więc ta złość? – Ze względu na geny odziedziczone po tacie, połowa mnie pochodzi z Meksyku, więc jestem tu jakby... u siebie – dodał Tim. – Poza archeologią interesuje mnie też gra w szachy, ale od czasów pobytu Jakuba w Stanach nie miałem godnego przeciwnika – tu Tim puścił oko do mnie.

– Zawsze możemy pograć online – odparłem, zadowolony z komplementu, którym mnie uraczył w towarzystwie przyjaciel.

– Ja chętnie podejmę wyzwanie – wtrącił się Bjørn Johansen.

– Nie ma sprawy. Jutro po kolacji – Tim wskazał palcem na Duńczyka – skopię ci tyłek, kolego – zachichotał.

– Zobaczymy, kto komu – obruszył się Bjørn.

– Widzę, że to spór, który można rozstrzygnąć tylko przy szachownicy – stwierdził Ramiro. – A na razie kontynuujemy prezentację.

– Zostałem tylko ja – zauważył drugi Hiszpan. A może jednak nie Hiszpan..? - Nazywam się Inácio Exebería i jestem Baskiem – przedstawił się. – Chyba jestem z was najstarszy, bo w tym roku kończę czterdziestkę – zachichotał. – Pracuję jako wirusolog w przy uniwersytecie medycznym w Bilbao. Jestem rozwiedziony, podobnie jak doktor Wysocki, ale w przeciwieństwie do niego nie straciłem jeszcze nadziei, że spotkam miłość swojego życia. Nie szukam jej jednak w meksykańskiej dżungli – dodał. – Mam dwunastoletnią córkę, która jest moim największym skarbem. Interesuję się prawami mniejszości – dodał, zasługując na podziw w oczach Bjørna i karcące spojrzenie Ramira, który był Hiszpanem z krwi i kości i pewnie zwolennikiem korony i przeciwnikiem autonomii regionów. – Kurczę, czasem nawet poglądy polityczne można wyczytać z czyjejś twarzy – pomyślałem.

– Skoro już wszyscy się znamy, to wypijmy jeszcze po jednym – Ramiro wzniósł toast – za powodzenie naszej misji i szybkie uratowanie świata – zaśmiał się.

Ramiro Torres miał rację. To ognisko zrobiło więcej dobrego niż dałoby nam dwa tygodnie wspólnej pracy. Zapoznaliśmy się, odmroziliśmy, polubiliśmy na tyle, żeby nasza praca szła sprawniej i żebyśmy mogli sobie trochę zaufać. Okazało się, że wiele nas łączyło. Wszyscy byliśmy singlami między trzydziestym a czterdziestym rokiem życia. Wszyscy naukowcami oddanymi z pasją swojej pracy. I wszyscy chcieliśmy pomóc tym biednym ludziom. Bo ja też już chciałem. I byłem pewien, że Angela także. Cień jej tajemniczego i złowrogiego pracodawcy oddalił się od nas trochę. Teraz najważniejsza była misja.

Kiedy ognisko dogasało, a wszyscy ziewali, znużeni późną porą i kilkoma butelkami wypitego piwa, byliśmy już przyjaciółmi. No, może z jednym wyjątkiem. Kiedy zobaczyłem, jak rozochocony Maciej próbuje objąć ramieniem równie podchmieloną Angelę, nóż mi się otworzył w kieszeni.

– Daj spokój, Maciej – Angie wyplątała się z jego objęcia. – Wracam do namiotu, ledwo żyję. – To mówiąc wstała powoli i rzeczywiście trochę się zachwiała, przewracając się na tego bałwana. On ją złapał i posadził sobie na kolanach. Teraz już naprawdę musiałem interweniować. Dziewczyna nie trzymała się samodzielnie na nogach, a on najwyraźniej zamierzał to wykorzystać.

– Odprowadzę cię do namiotu, Angelo – zaproponowałem. Spojrzała na mnie zakłopotana, ale w wdzięcznością.

– Nic z tego, sam ją odprowadzę – zaprotestował Maciej, po czym wstał razem z Angie i objął ją tak, żeby mogła iść i się nie przewracała. Postanowiłem trzymać się w pobliżu, bo nie podejrzewałem Jabłońskiego o dobre zamiary. Jednak zatrzymał mnie równie chwiejący się na nogach Tim.

– Brachu, poratuj kolegę, bo nie trafię do namiotu – wybełkotał mój przyjaciel.

– Jasne, chodź – podałem mu ramię, którego się uczepił. Gdybym nie traktował go, jak brata, w życiu bym mu na to nie pozwolił. Tim uwiesił się na mnie. Wyglądaliśmy jak para zakochanych, a nie dwóch przyjaciół. Byłem też dość poirytowany faktem, że z oczu zniknęli mi Angela i Maciej, ale nie mogłem porzucić przyjaciela w potrzebie.

Odprowadziłem Tima i biegiem wróciłem w okolice namiotu Angeli. Zdążyłem akurat, kiedy Jabłoński pakował ją do swojego namiotu. Angie była tego zupełnie nieświadoma. – Stój Jabłoński! – krzyknąłem do niego po polsku. – Ładnie tak nagabywać pijaną kobietę? Pytałeś ją o zdanie?

– A co ty się taki jej adwokat zrobiłeś, co, Wysocki? Jak by nie chciała, to by mi powiedziała, że nie.

– Wyraźnie powiedziała, że chce wracać do swojego namiotu, więc z łaski swojej, odstaw ją tam, jak dżentelmen, i daj się wyspać i wytrzeźwieć. Jak cię będzie chciała, powie ci to na trzeźwo.

– Chuja wiesz, Wysocki – Maciej najwyraźniej w ogóle już się nie hamował. – Ta lodowa księżniczka w życiu nie da mi się przelecieć na trzeźwo, próbowałem już wszystkiego.

– I dlatego zamierzasz ją zgwałcić? – Teraz byłem już naprawdę wkurzony.

– Po co takie wielkie słowa? – zreflektował się Jabłoński. – Umówmy się, że sama mi wlazła do namiotu.

– Dość tego! Wyciągnij ją stamtąd, bo zawołam żołnierzy – zagroziłem mu, wkurzony. – W najlepszym wypadku spędzisz trochę czasu w meksykańskim areszcie śledczym, a w najgorszym w tutejszym więzieniu. Nawet nie mówisz po hiszpańsku. Nie polecam! – warknąłem. Jabłoński zbladł i najwyraźniej zaczął ważyć za i przeciw.

– Chuj z tym, nie jest warta tyle zachodu! – burknął w końcu i powiedział – Pomóż mi z nią, sam jej teraz nie wytargam.

Pomogłem mu wyjąć Angie z namiotu, a potem, mimo że sam miałem jakiś promil, a może półtorej we krwi, wziąłem ją na ręce i zaniosłem do jej namiotu. Była kompletnie nieprzytomna. Nawet nie zauważyła, że ją położyłem w śpiworze. Musiała mieć bardzo słabą głowę do alkoholu. Jak Tim. Jak Meksykanie... – Zaraz, zaraz... Ona też ma przeciwciała, jak Meksykanie. Ale przecież zupełnie nie wygląda, jakby była stąd. – W tym momencie poczułem się zdezorientowany. Spojrzałem jeszcze raz na śpiącą Angelę. – Jakie jeszcze tajemnice skrywasz, Angie?

– Nie dostaniesz mnie, Xiba... – mruknęła, po czym obróciła się na bok, tyłem do mnie i spała dalej.

– Pewnie, że nikt cię nie dostanie. Będę cię pilnował, Angie – odpowiedziałem. A potem zamknąłem za sobą wejście do jej namiotu i poszedłem w kierunku swojego, nasłuchując jeszcze po drodze czy Jabłoński nie szykuje się do dywersji. Szykował się, gad! Kiedy tylko stanąłem obok mojego namiotu w ciszy, usłyszałem, jak jakiś namiot się otwiera. Po chwili z namiotu wychyliła się głowa Macieja. Uparty był, trzeba mu było przyznać. – Wybierasz się gdzieś, Jabłoński? – spytałem.

– A co ty, kurwa, spać nie możesz? – spytał zdezorientowany. Chyba nie spodziewał się, że będę go obserwował.

– To ty, jak widzę, nie możesz spać – zauważyłem złośliwie. – Dobrze ci radzę, odwal się od niej. Jest pijana i śpi. To wystarczy, żeby dać jej spokój.

– A może sam byś chciał ją mieć dla siebie? – zareagował Maciej. – Czy jednak wolisz tego pedałka, swojego kumpla, co? – zaserwował mi swoją złośliwość.

– Odwal się od nich obojga. To moi przyjaciele i będę ich bronił przed takimi, jak ty.

– Kurwa, teraz już wiem, czemu żona cię puściła kantem – zarechotał Maciej. – Pewnie zamiast ją dymać, pilnowałeś czy jest bezpieczna. – Tu już puściły mi nerwy. Podbiegłem do Jabłońskiego i walnąłem go z pięści w gębę. Zatoczył się i wpadł do swojego namiotu. Wykorzystałem sytuację i zamknąłem za nim wejście, zostawiając zapięcie od zewnątrz. – A niech się, cholera, teraz męczy – pomyślałem.

Po dłuższym zastanowieniu wróciłem do swojego namiotu i położyłem się spać. Martwiłem się o Angie. Martwiłem się też czy nie wyrządziłem Maciejowi za dużej szkody moim aktem agresji. Chciałem to sprawdzić, ale musiałem poczekać do rana. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro