Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

III.4.

Nélson zawiózł nas do San Felipe Nuevo, wioski położonej najbliżej Chichén Itza, która, co dziwne, prawie w ogóle nie została zniszczona szalejącym tam miesiąc wcześniej huraganem. Może dlatego, że wszystkie zabudowania były kamienne, a epicentrum huraganu było niedaleko.

– I jak to pan wyjaśni, doktorze Berger? – spytałem kolegę-meteorologa.

– Nic prostszego, koledzy – zachichotał Anglik – Epicentrum jest zwykle oszczędzane przez huragan. A ten i tak był nietypowy, gwałtowny, jak żaden, ale szybko się skończył i miał niewielki zasięg.

– Ale jednak wirus ich nie oszczędził. Ci ludzie chorują tak, jak wszyscy inni... – westchnął Tim.

– Nie wszyscy i nie jak wszyscy. Akurat w tej wiosce mało kto choruje – wtrącił Nélson, który, jak się okazało, całkiem nieźle mówił po angielsku.

– Może mamy tu do czynienia z kombinacją dobrych genów, które dają im odporność. Tym się powinni zająć nasi lekarze i wirusolodzy – zauważyłem.

– Prawda. My mamy do znalezienia coś innego. Teraz jesteśmy archeologami – potwierdził Tim.

Kamienne zabudowania przypomniały mi, gdzie przyjechaliśmy. To nie była zwykła meksykańska wioska, tylko miejscowość, która tysiąc lat wcześniej należała do świątyni. To było jedno wielkie żywe stanowisko archeologiczne. Tutaj kiedyś mieszkali ludzie, służący kapłanom bogów Chaaca i Itzamny. Karmili ich, ubierali, liczyli na ich opiekę i pośrednictwo w rozmowach z bogami. Niektóre domy miały podpiwniczenia z wapiennych kamieni pochodzących z tamtej epoki. Nie musiałem zamawiać datowania, żeby to widzieć. Szczerze mówiąc, nie mogłem się już doczekać, kiedy będziemy mogli pójść do piramid. Gdyby nie ta epidemia, pierwsi byśmy tam polecieli z Timem. A tak musieliśmy czekać na pozwolenie.

– Timothy, dzwoniłeś do Haynesa? – spytałem przyjaciela, który przecież mi obiecał, że spróbuje się skontaktować z naszym guru wiedzy o Mezoameryce.

– Dzwoniłem. Wściekł się, kiedy mu powiedziałem, gdzie jestem... i że ty też tu przyjechałeś.

– To akurat nic nowego. Pamiętasz naszą pierwszą wyprawę z nim tutaj? – zachichotałem. Tim skinął głową. On też by tego nie zapomniał...

Osiem lat wcześniej, lipiec 2011, lotnisko w Meridzie.

– Panie profesorze, Tim gdzieś zniknął – krzyknąłem w panice, bo zaraz mieliśmy autobus, który miał nas zawieść do Chichén Itza, a nie mogłem nigdzie znaleźć mojego przyjaciela.

– Kto? – Haynes wyglądał, jakby nie był w stanie przejąć się tym, że zgubił w Meksyku doktoranta.

– Timothy Jimenez – powtórzyłem wyraźnie. – Nie ma go.

– Nic mu nie będzie. Zna hiszpański, poradzi sobie – burknął profesor i skupił się na wyglądaniu autobusu. Pojazd wątpliwej sprawności (a na pewno bez klimatyzacji) podjechał niedługo.

– Tima nadal nie ma – marudziłem.

– Pewnie dopadła go zemsta Montezumy – zachichotał profesor nie zrażony moim zacięciem.

– Co??? – Profesor był przecież racjonalnym człowiekiem i wiele razy to udowodnił. Nie rozumiałem, czemu mówił mi o jakiejś wyimaginowanej zemście nieżyjącego od prawie pięciuset lat władcy Azteków.

– Sprawdź w kiblu – odparł Haynes i po chwili roześmiał się na całe gardło. Musiałem mieć głupią minę, bo asystentka profesora podeszła do mnie i wyjaśniła:

– Jak ty się uchowałeś, że nie słyszałeś dotąd o biegunce podróżnych? Tim coś jadł, od kiedy przyjechaliśmy do Meksyku? – spytała.

– Tak, nie mógł się powstrzymać przed tortillą w barze – musiałem przyznać. Zaczynałem rozumieć, na czym miała polegać owa „zemsta".

Rzeczywiście, znalazłem przyjaciela w toalecie, a raczej w niskiej klasy przybytku, który za toaletę miał robić. Był bladozielony na twarzy i próbował dojść do siebie.

– Lisa miała rację – zauważyłem niezbyt mądrze. – Musiałeś zjeść coś wątpliwej jakości.

– Pierdolisz – odburknął Tim – jestem w połowie Meksykaninem, nie takie rzeczy jadłem.

– Nie o to chodzi, co jesz, tylko gdzie to jesz, brachu – odparłem. – Zbieraj się, bo będziemy musieli łapać stopa, jak autobus odjedzie bez nas – przypomniałem mu.

– Marudzisz, Wysocki – odparł mój przyjaciel, który zwracał się do mnie po nazwisku tylko wtedy, kiedy był o coś zły.

– Rusz się, Jimenez – odpowiedziałem mu tym samym i pokazałem drzwi.

– Dobra – Tim się zgodził. Jeszcze raz opłukał twarz i wyszliśmy. W holu nie było już nikogo. Pogoniliśmy przed budynek, gdzie ostatni uczestnik „wycieczki" właśnie pakował się do autobusu (który lata świetności miał już dawno za sobą). Tim zmarszczył brwi. W jednej chwili wyparował z niego cały Meksykanin i zaczął zachowywać się, jak rozkapryszony amerykański turysta „ale ja nie chcę tym jechać".

– Wiesz co? – zaśmiałem się. – Musisz kiedyś przyjechać do Polski. Znajdę miejsce, w którym jeżdżą jeszcze takie stare autobusy i przejedziemy się na wycieczkę krajoznawczą.

Fuck you, Jake – Tim pokazał mi międzynarodowy znak pokoju, a ja uśmiechnąłem się pod nosem, bo to oznaczało, że mój przyjaciel powoli dochodził do siebie.

Kiedy wszyscy zajęli miejsca w wiekowym autokarze, profesor Haynes uznał za stosowne wygłosić kilka słów do trzeszczącego mikrofonu:

– Szanowni koledzy, niedługo będziecie patrzeć na ślady cywilizacji, która kwitła w Ameryce na długo przed przybyciem białych ludzi. Uszanujcie to, że to my, ludzie pochodzący z Europy, pozbawiliśmy ich wszystkiego, co mieli, a oni i tak gościnnie przyjmują nas u siebie i pozwalają badać swoje skarby. Ja jestem wdzięczny rządowi Meksyku za pozwolenie na te badania. I wy też powinniście – przypomniał nam. – Ja jestem bardzo wdzięczny – pomyślałem. – Zamiast spędzać wakacje na dorywczych pracach w Polsce, mam grant i mogę uczestniczyć w czymś wyjątkowym. – Tim, jakby czytał w moich myślach, bo po chwili powiedział:

– Jestem wdzięczny, że nie muszę pracować przez wakacje w knajpie rodziców – zachichotał. – A ciebie jakie przyjemności ominęły, amigo?

– Szkoda gadać – machnąłem ręką. – Grunt, że te wakacje będą udane.

Wrzesień 2011, Chichén Itza, Merida.

Kiedy wracaliśmy z profesorem do Stanów, moje oczy były już szeroko otwarte. Przez dwa miesiące spędzone w meksykańskim lesie, obcując ze skarbami kultury Majów, nabrałem ogromnego szacunku nie tylko do profesora, który wprowadził nas w ich niesamowity świat swoimi wykładami, ale także do samych Majów, którzy dotąd zachowali elementy swojej kultury. Wiedziałem już, że to o Majach będzie moja praca doktorska i to nimi będę chciał zajmować się naukowo. Zakochałem się w historiach o bogach, którzy byli trochę ludzcy i ludziach, w których tkwił pierwiastek boski, o przenikających się światach i smutnym końcu kultury, która nie miała szans w starciu z hiszpańska agresją i żądzą złota, którego, nota bene, wcale tam nie było. Zacząłem się uczyć ich języka, który wcale nie był wymarły, jak by się laikowi mogło zdawać. Dzięki temu mogłem zacząć studiować inskrypcje, których zabrałem ze sobą całe mnóstwo (oczywiście w formie fotografii).

Znowu lipiec 2019.

– Pamiętasz, jak Haynes dręczył nas tym panteonem majańskich bóstw? – spytał Tim, chichocząc. – Kazał nam się nauczyć ich na pamięć tylko po to, żeby potem powiedzieć, że bogowie nie są ludziom do niczego potrzebni. I nigdy nie byli.

– Tak – musiałem przyznać. Pamiętałem to doskonale. – Mówił nam, że tylko rozumowe pojmowanie świata może uchronić cywilizację od zguby. Żadna religia tego nie gwarantuje. Jakoś nie chce mi się wierzyć, że nagle zmienił zdanie i zaczął gadać o jakichś bogach na poważnie.

– Mi też nie. Ale mówię ci, on nawet nie brzmiał jak zwykle.

– Wiesz co? – wpadłem nagle na pomysł. – Jak coś znajdziemy, zadzwonimy do niego. Ciekawe co na to powie?

– Dobrze – zgodził się Tim bez wahania. – Może nasze odkrycie, jakiekolwiek by nie było, obudzi w nim dawnego profesora.

Zaczęliśmy rozmawiać z ludźmi z wioski. Pytaliśmy od kiedy jest ta zaraza, jak się objawia, czy już kiedyś przydarzyło się tutaj coś takiego. Nikt nie potrafił nam odpowiedzieć nic ważnego poza tym, że w głębi lasu leży opuszczona wioska Nicte-Há, w której mieszka tylko jedna osoba, która może coś pamiętać lub wiedzieć. Stara szamanka, która według legendy ma ponad sto lat.

– Szamanka? – zainteresowałem się. Tim prychnął, a Berger zachichotał. Nélson wzruszył ramionami, po czym stwierdził, że gadanie z szamanami nie ma sensu. A jednak coś mi mówiło, że warto będzie się tam wybrać następnego dnia.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro