Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział Drugi

Pięć lat później

Opieram się o ścianę w łazience i powoli siadam na podłodze. Przed chwilą miałam lekcję z moim wychowawcą, którego bardzo lubię ze względu na poglądy, jakie szerzy wśród osób, którym ufa. Powiedział nam dzisiaj, że wszystko jeszcze się zmieni. Będzie gorzej niż jest teraz, o wiele gorzej. Naszymi największymi zmartwieniami nie będą tylko przejęte przez amerykańskie władze anteny telewizyjne i radiowe lub podręczniki szkolne w języku angielskim. Ktoś z ostatniej ławki zapytał, skąd on o tym wie, skąd ma tą pewność. Mężczyzna odpowiedział, że tak naprawdę można to nazwać przypuszczeniami, ale przecież nic nie może trwać wiecznie, a ludzie zawsze po zdobyciu jakiejś rzeczy, pragną jeszcze więcej i więcej. Dodał, że tak było kiedyś i tak zapewne będzie i teraz. Wiem, że nie próbował nas tylko zastraszyć, ufam mu.

Wychodzę z budynku szkoły i ruszam w kierunku przystanku autobusowego. Kroki stawiam uważnie, żeby nie przewrócić się na oblodzonym chodniku. O tej porze nikomu nawet nie przychodzi na myśl, aby wyjść i wysypać niezbędną w takich warunkach sól na drogi. Skoro nikt o to nie dba w tym małym miasteczku to już dokładnie wiem, co mnie czeka przed moim domem całkowicie oddalonym od cywilizacji.

Przechodzi mnie dreszcz zimna, dopiero, co nadeszła kalendarzowa zima, a już przypomina ludziom mieszkającym w Austrii o tym, jaka potrafi być okrutna.

Dyskretnie ziewam i przecieram dłońmi podkrążone oczy. Dzisiaj wstałam za wcześnie, znowu nie mogłam spać, przez co byłam zdenerwowana, jednak, kiedy wyjrzałam przez okno, uśmiech zagościł na mojej twarzy. Wychodząc rano z domu nadal miałam cudowny humor, krajobraz wsi, w której mieszkam był piękny. Z nieba spadały malutkie płatki śniegu, które dołączały do cienkiej warstwy puchu, spoczywającego na ziemi.

Do mojej głowy ponownie zaczynają napływać słowa wypowiedziane przez nauczyciela, nadal nie rozumiem, dlaczego tylko mną tak wstrząsnęło to, co powiedział Pan Patrick. Mama mówi mi, że mój rozum jest starszy od rozumów moich rówieśników. Po części się z nią zgadzam i to nie tak, że uważam się za kogoś lepszego od innych. Kocham moje dwie przyjaciółki z przeciwnej klasy, ale nie potrafię ukryć tego, co myślę o ich niektórych postępowaniach. Nie rozumiem Agathy i Nildy w ich ignorowaniu całej sprawy, przecież to dotyczy każdej osoby na tej ziemi. Przyjaźnimy się dopiero od niedawna, różnią się ode mnie tym, że są adorowane przez dosłownie każdego chłopca w naszej szkole, co mnie nie dziwi. Są po prostu piękne. Ja natomiast jestem zwykła, a nawet poniżej tego słowa. Prawdopodobnie gdybyś przechodził obok mnie na ulicy, nie poświęciłbyś swojej uwagi na mnie przez nawet kilka sekund, a po minucie zapytany czy mijałeś jakąś dziewczynę, odpowiedziałbyś, że chyba nie. Nic w tym dziwnego, bo ubieram się na szaro, moje mysio-miodowe włosy obcinam regularnie, aby zachować wygodną długość do ramion, czyli po prostu wtapiam się w tło. Często zastanawiałam się, dlaczego w takim razie nasza trójka nadal trzyma się razem, mimo naszych całkiem innych zainteresowań. Po czasie doszłam do wniosku, że dzieje się to za sprawą wzajemnej akceptacji, a to własne różnice nas do siebie zbliżyły.

Dochodzę do przystanku i spoglądam na zniszczony rozkład jazdy autobusów. Bezpośredni do mojej wsi będzie za pięć minut, trafiłam wręcz idealnie. Siadam na ławeczce i wyciągam przed siebie nogi, ubrane w idealnie przylegające dżinsy. Uderzam starymi traperami o siebie, żeby z podeszwy obkruszył się śnieg zmieszany z piaskiem. Nikogo wokół mnie nie ma, ponieważ wszyscy już dawno pojechali wcześniejszymi kursami. Ja znalazłam się na trochę w łazience, dlatego mam lekkie opóźnienie, co zdarza mi się rzadko. Prawie codziennie po szkole jeżdżę autobusem z przyjaciółkami, które w przeciwieństwie do mnie wysiadają w centrum miasteczka Hallstatt, w którym również mieści się nasza szkoła.

Wciskam zmarznięte dłonie do kieszeni kurtki sięgającej mi aż do kolan. Powinnam nauczyć się w końcu zabierać ze sobą czapkę, szalik i właśnie rękawiczki, bo od początku zimy nie zrobiłam tego ani razu, pomimo tego, iż mróz doskwierał mi każdego dnia. Wmawiam sobie, że się hartuje, ale obawiam się, że to po prostu czyste lenistwo. Podnoszę wzrok, słysząc odgłos jadącego w moim kierunku autobusu. Drzwi otwierają się z sykiem, wchodzę i kupuję bilet u kierowcy, po którego minie widać, jak bardzo nienawidzi swojej pracy. Rozglądam się po autobusie, szukając wolnego miejsca takiego, żebym nie musiała siadać obok nikogo mi obcego. Wybieram siedzenie na końcu pojazdu. Sadowie się i układam bordowy plecak na kolanach. Czuję na sobie czyjś wzrok, obracam głowę w prawą stronę i dostrzegam tam starszą kobietę, która od razu zaczyna wpatrywać się w swoje dłonie. Tacy już ludzie teraz są, zwłaszcza ci w wieku moich rodziców i starsi, wszędzie widzą szpiegów, nawet teraz ja dla nich nim jestem. Jest mi ich szkoda, znajdują się pod wpływem władz, które wbiły im do głowy, że każdy ich ruch jest monitorowany. Wystarczy być tylko pracowitymi i uczciwymi obywatelami Świata, tak zawsze mówi nieprzekonanym głosem moja mama. Wyjmuję z kieszeni kurtki telefon, jest piątek, dobrze by było gdzieś się wyrwać, jeszcze przed godziną policyjną, może na pizzę? Najpierw wybieram numer Agathy, zawsze odbiera po pierwszym sygnale, tak dzieje się również teraz.
– Tak? – do moich uszu dochodzi jej poważny głos.
– Może dzisiaj gdzieś wyjdziemy we trójkę? Dawno razem nigdzie nie byłyśmy. - rzucam propozycję i z napięciem czekam na odpowiedź, naprawdę nie mam ochoty wracać teraz do domu.
– Gdybyś tylko powiedziała wcześniej! Ja niestety odpadam, umówiłam się z nowym kolegą na spotkanie. – Marszczę brwi.
– Nowym kolegą?
– Tak, poznałam go w tym pubie, nie mówiłam ci? – kręcę głową. – Musiałam podzielić się tym z Nilde, właśnie, zadzwoń do niej, nie wspominała, żeby coś dzisiaj miała.
Żegnamy się i słyszę przez głośnik pikanie, świadczące o tym, że przyjaciółka się rozłączyła. Spoglądam przez szybę. Przejeżdżamy obok jeziora Hallstättersee, nad którym leży miasteczko, wokół niego rozciągają się Alpy Salzburskie, chluba tutejszych ludzi. Nadal jestem w mieście, zawsze mogę w ostatniej chwili wysiąść i pójść do Nildy. Wystukuje jej numer.
– Li? Co jest?
– Robimy coś dzisiaj?
– No co ty, kochana jestem dzisiaj tak okropnie zmęczona, a muszę jeszcze zrobić projekt do szkoły.
Zaciskam usta w cienką linię, trudno, będę musiała wrócić do domu i stawić czoła rodzicom.
– Do poniedziałku. – wyglądam przez okno i patrzę, jak powoli opuszczamy miasto i kierujemy się w stronę miejsca, w którym mieszkam.
Zamykam oczy i próbuję myśleć o czymś, co zabije mi czas powrotu do domu.

...

Na mojej twarzy pojawia się grymas, kiedy któryś raz z rzędu moje nogi zatapiają się w gęstej zaspie śniegu. Ku mojej uciesze, dostrzegam w oddali czerwony spadzisty dach. Nie dość, że mieszkam dosyć daleko od miasta, gdzie stoi tylko jeden dom, to jeszcze muszę fundować sobie spacer od przystanku. Otwieram żelazną furtkę na zasypane śniegiem podwórko i kieruję się stronę czarnych, wejściowych drzwi.
– Wróciłam! – zdejmuję kurtkę i zawieszam ją na drewnianym wieszaku.
– Dlaczego tak późno? – podnoszę głowę i spoglądam prosto w oczy mojej mamie, szczupłej brunetce z oczami, w których można wyczytać, ile ma za sobą nieprzespanych nocy.
– Zostałam się w bibliotece, przecież jest piątek, nie mówiłaś, że tego mi można. – kobieta zakłada zbłąkany kosmyk za ucho i układa ręce na piersi. Ma na sobie zielony fartuch, co świadczy o tym, że po pracy spędza czas w kuchni. Nie lubię kłamać, ale niestety inaczej nie mogę.
– Mówiłam, żebyś wracała, jak najszybciej. Przyjdź za dziesięć minut na obiad, nie zapomnij umyć rąk. – kiwam głową.
– Kiedy dzisiaj wróci tata? – odkąd świat się zmienił, zmieniło się też wszystko inne. Prawie nikt nie ma stałych godzin pracy ani stałych zarobków, zwłaszcza pracujący w restauracji człowiek.
– Wieczorem. – Do moich uszu dochodzi dobiegający z kuchni głos mojej rodzicielki.

Otwieram drzwi do swojego pokoju, pierwsze, co robię to odsłaniam żaluzje, żeby wpuścić do pomalowanego na szaro pomieszczenia światło. Opieram się rękoma o parapet i spoglądam na stojącą nieopodal szopę, jest prawie cała przykryta białym puchem. Za nią rozciągają się majestatyczne szczyty gór, kiedyś, gdy miałam kilka lat rodzice mówili mi, że one są jak tarcza, tarcza przed światem. Niestety, nie zdołały nas obronić przed złem.

___________________

Przepraszam za tak kolosalnie długą przerwę. Chyba nie mam nic na swoje usprawiedliwienie, oprócz tego, że poprawiłam już 25/47 rozdziałów Internetowego Sobowtóra. Jest progres, chcę skończyć to robić w przeciągu dwóch tygodni, a potem sami wiecie, może coś się uda :)

A co do rozdziału. Co o nim myślicie?

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro