Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

7. Plan

Trzymałam się śliskiej poręczy, wisząc z lekko ugiętymi nogami. Oderwałam jedną dłoń i chwyciłam następną rurkę, a następnie dołączyłam drugą rękę. Żadna z koleżanek tego nie umiała. One wolały grać w gumę, klasy czy skakać na skakance. Mnie w przeciwieństwie do nich ciągnęły tory przeszkód, ścianki wspinaczkowe i ewentualnie gra w piłkę. Dotarłam do końca i zeskoczyłam na ziemię z głuchym dźwiękiem. Nagle coś uderzyło mnie w plecy, więc automatycznie się odwróciłam. Trach! Dostałam w twarz kulą mokrego piachu. Zacisnęłam powieki, ocierając wierzchem dłoni ściekający mi po twarzy brud.

— Chłopczyca! Chłopczyca! — wołały dziewczyny.

— To nie chłopczyca! To babochlop! — krzyknął któryś z chłopaków.

— Babochłop, babochłop, babochłop... — skandowali wszyscy jednym chórem.

Zaciskałam pięści, gniew buzował we mnie ale pamiętałam o tym, co powtarzał mi tatuś. Nie warto się przejmować, nie warto wylewać łez przez kogoś, kto myśli że z jakiegokolwiek powodu jest lepszy. Nagle znów poczułam uderzenie czegoś mokrego. Otarłam ręką twarz. To deszcz? Może przynajmniej zmyje ze mnie to błoto... Nic jednak nie jest w stanie zmyć wspomnień...

Ocknęłam się, czując że mam zmoczony cały bok głowy wraz z policzkiem i uchem. Zerwałam się z łóżka i rozejrzałam po pokoju. Kap. Kap. Kap. Mój wzrok powędrował w górę. Na powierzchni sufitu dostrzegłam skraplającą się wodę i zacieki tworzące linie niczym kontury wybrzeża na mapie.

— Co jest? — szepnęłam pod nosem i wybiegłam z pokoju.

W salonie na suficie również widać było zacieki, a kapiąca woda utworzyła sporą kałużę na podłodze. Sprintem pobiegłam do łazienki po szmaty i miski. Wytarłam z grubsza panele żeby nie nasiąkły, postawiłam kilka misek oraz wiader i pędem pobiegłam na górę do sąsiada. Aż ręką zabolała mnie od tłuczenia w drzwi. Niech to szlag jasny trafi! Stary Poręba nie otwierał. Może coś mu się stało?

— Panie Marku! — krzyczałam, tłukąc pięścią w drzwi.

Odpowiedziało mi jedynie echo niosące się po klatce i głucha cisza. Zawołałam jeszcze raz i nacisnęłam, ale zamknięte na cztery spusty wrota ani drgnęły, co tylko wzmogło moją panikę. Zaklęłam pod nosem.

— Nie ma go! Do sanatorium wyjechał — krzyknęła sąsiadka z dołu, pani Irena. — Ale klucze mi zostawił w razie czego!

— Niech mi pani da szybko te klucze! — odkrzyknęłam, zbiegając susami na dół.

— A po co? — dopytywała.

— Mieszkanie nam zalewa! Szybko niech pani przyniesie te klucze! Błagam!

Kilka minut później okazało się, co było przyczyną wodnej katastrofy. Otóż w kuchni Poręby pękła jakaś stara rura pod zlewem. Mąż pani Ireny naprawił ją w kilkanaście minut, ale mleko, a raczej woda już się rozlała. I to w ogromnych ilościach. Miałam ochotę załamać ręce, tyle było roboty, ale co miałam zrobić? Wzięłam mopa, stare szmaty z koszulek i wycierałam do sucha podłogi, chociaż woda wciąż i wciąż kapała z sufitu. Syzyfowa praca.

Mama najspokojniej w świecie przespała całą poranną akcję, ale nie umiałam się na nią wściekać. Gdyby nie spała, to i tak nie mogłaby mi pomóc w niczym i tylko by lamentowała. Kiedy się obudziła i dowiedziała, co się stało, interesowało ją najbardziej to, czy z telewizorem wszystko w porządku.

— Nie wiem... Chyba nic mu nie jest — westchnęłam. — Ale na razie odłączyłam prąd w całym mieszkaniu — powiedziałam, wskazując na czarny ekran.

— Całe szczęście, że przykryłaś go folią i go woda nie zalała — powiedziała, patrząc z niepokojem na telewizor jakby to było co najmniej jej dziecko albo ukochany pies, a nie bezduszny przedmiot.

— Całe szczęście, że mieszkanie ubezpieczyłam w tamtym roku — poprawiłam ją.

Tak... Jakiś czas później z ubezpieczenia dostałyśmy  pieniądze, ale ledwo wystarczyły na remont. Panowie, którzy przyszli doprowadzać mieszkanie do porządku sarkali pod nosem twierdząc, że z tego starego przybytku już nic nie będzie i powinnyśmy je opuścić przed jesienią.

— Jak zaczną się deszcze, jak będzie zimno, to paniom grzyb wyjdzie na całą ścianę i na te stare przedwojenne podłogi! — biadolił jeden z majstrów.

— Może uda się tego pozbyć jakimiś środkami?

— Pani! To nic nie da! Na czort! — Machnął ręką, wykrzywiając twarz w grymasie mówiącym o wiele więcej niż jego słowa. — Zmieńcie mieszkanie lepiej. Tutaj już wszystko gnije i będzie coraz gorzej.

Oni mieli rację, to mieszkanie nie nadawało się do życia i owa myśl nie dawała mi spokoju. Tym bardziej że lekarz, który przychodził do mamy co tydzień dodatkowo stwierdził, że grzyb ścienny nasila problemy z oddychaniem. A mama, oprócz cukrzycy i masy innych chorób miała również astmę i alergię. Rzeczywiście, nocami kaszlała tak mocno, że w półśnie wydawało mi się, jakby ściany drżały. Najgorsza była jednak informacja, którą pewnego dnia pod koniec sierpnia lekarz przekazał mi, wypisując nowe recepty.

— Pani Leno... Jeśli chodzi o ten lek na tę chorobę pani mamy — zaczął, wyciskając pieczątkę na dokumentach. — Trochę sprawy się skomplikowały.

— To znaczy?

Doktor nasunął okulary na nos i spojrzał na mnie zmartwiony.

— Pierwsza kwestia to to, że wkrótce przestanie być refundowany i musiałaby pani płacić całość kwoty... A kwota leczenia jak pani wie jest bardzo wysoka. Przekracza limit, który wyznaczono w nowelizacji ustawy refundacyjnej...

— Nie ma jakiegoś tańszego zamiennika? — weszłam mu w słowo.

— Niestety, to innowacyjna i jedyna w swoim rodzaju formuła... Mało tego, że droga. Cena to pół biedy — westchnął, kręcąc głową. — Ten lek wkrótce zostanie wycofany z rynku. To kwestia kilku miesięcy... Może pół roku — rozłożył ręce z bezradną miną.

— Co? Dlaczego?

— Regulacje unijne, proszę pani... Nie znam szczegółów, ale podobno jakieś stężenie substancji jest zbyt wysokie według standardów unijnych.

— Przecież ten lek pomagał! Mówił pan, że na tę chorobę mamy tylko ten jeden lek może pomóc!

— Tak. Ale jak pani wie niósł też sporo skutków ubocznych, jednak  rzeczywiście w przypadku pani mamy nastąpiła poprawa. Korzyści były większe od strat.

Mama cierpiała na bardzo rzadką chorobę autoimmunologiczną atakującą naczynia krwionośne i musiała przyjmować lekarstwo, którym do tej pory nie bardzo się przejmowałam, podając jej po prostu to co zalecał lekarz.

— Co będzie, jeśli mama przestanie brać ten lek? — zapytałam, mimo że bałam się odpowiedzi.

— Cóż... Trudno mi stwierdzić ale organizm pani mamy już przywykł do tych substancji i jeśli przestaniemy je dostarczać to... Ciężko stwierdzić... Może skończyć się bardzo złym samopoczuciem, zawrotami głowy, nudnościami, niestety w najgorszym przypadku bardzo prawdopodobne, że zapaścią... Trzeba brać wszelkie scenariusze pod uwagę. Może skończyć się też tym najgorszym... — urwał, nie chcąc pewnie używać słowa "śmierć".

— To co ja mam zrobić? — zapytałam, szukając jakiejkolwiek wskazówki w oczach doktora. — Może mi pan wypisać jak najwięcej tego leku zanim przestanie być refundowany?

— Pani Leno... To byłoby nieetyczne z punktu widzenia prawa... Jednak jako lekarz skłaniam się ku takiemu postępowania, że należy umożliwić pacjentowi dostosowanie się do nowych warunków, wobec czego... Jestem gotów wypisać pani receptę na cztery opakowania, które starczą...

— Na osiem miesięcy... Nie można więcej? Proszę, niech pan wypisze chociaż na rok!

— Niestety... To byłoby podejrzane. Rozumie pani... Mógłbym stracić pracę. Nie mogę wypisywać tak drogiego leku w takich ilościach... To jest monitorowane, skrupulatnie sprawdzane... Niestety ale w takim państwie żyjemy. Każdy patrzy każdemu na ręce. Sama pani rozumie. Nie mogę się narażać. I tak prawdopodobnie się przyczepią o te cztery opakowania i będę musiał świecić oczami... Oczywiście mogę wypisać recepte za kilka miesięcy, ale wówczas lek nie będzie już refundowany, więc będzie pani musiała zapłacić za opakowanie prawie tysiąc złotych.

— Dobrze... Rozumiem. Dziękuję, i tak pan dużo dla nas zrobił — zgodziłam się, patrząc na doktora z wdzięcznością. Nie chciałam, żeby miał przez nas problemy. Dotychczas bardzo dobrze zajmował się zdrowiem mamy i tylko dzięki niemu wciąż jako tako funkcjonowała.

Przez następne dni przesiadywałam przed komputerem, wyszukując informacji na temat leku, który miał zostać wkrótce wycofany z rynku. Odnalazłam nazwę producenta i wyśledziłam, że zakład, gdzie go produkowano, znajduje się pod Rzeszowem. SMOGPharma. Wydawało mi się, że skądś kojarzę tę nazwę. Poszukałam w sieci, kto jest właścicielem i aż zaniemówiłam. Jan Smogorzewski... Ten Smogorzewski! Czyli ten cały elegancik w rezydencji to był jego synalek! Tak... Po chwili znalazłam też współwłaściciela SMOGPharmy, Adama Smogorzewskiego. Jego zimny wzrok mroził mnie nawet przez ekran komputera. Wolałam go już nigdy więcej nie spotkać ale coś mi mówiło, że los jeszcze przetnie nasze ścieżki.

Przeczesałam dłonią rozwichrzone włosy, gorączkowo obmyślając plan działania.  Najpierw trzeba się z nimi jakoś skontaktować. Napisałam więc maila z zapytaniem o interesujący mnie lek i wysłałam na adres tej całej firmy farmaceutycznej. Odpisali po kilku godzinach lakoniczną wiadomość, że owszem, lek o który pytam rzeczywiście wkrótce zniknie z rynku z przyczyn od nich niezależnych. Jasny gwint, a więc jednak. Czy było jakiekolwiek wyjście z tej patowej sytuacji? Nawet doktor nie był w stanie zrobić więcej, niż wypisać receptę na te kilka paczek, które ukryłam w zamykanej na klucz szafce w łazience niczym największy skarb.

Dni mijały, tabletki jedna po drugiej znikały z opakowania, a ja wciąż nie wymyśliłam rozwiązania. Przyszło mi nawet do głowy, żeby pojechać do prywatnej posesji Smogorzewskich i tam próbować skontaktować się z właścicielem. Wyobraziłam sobie jednak tę scenę i zrezygnowałam. Wzięliby mnie za wariatkę nachodzącą ludzi w ich domu. Nie. Musiałam znaleźć inny sposób, żeby jakoś zbliżyć się do właściciela SMOGPharmy. 

W międzyczasie zapisałam się na kurs pracownika ochrony. Oszczędności się kończyły, praca dorywcza na nocnym wykładaniu towaru w sklepie nie była zbyt perspektywiczna, więc postanowiłam ruszyć coś w tej sprawie. Za kurs zapłaciłam pachnącymi męskimi perfumami i moim upokorzeniem pieniędzmi. Kosztował równe tysiąc osiemset złotych i kiedy rozliczałam się z panią w recepcji szkoły, przyszło mi do głowy, że to nie mógł być przypadek. A nawet jeśli, to dobrze się złożyło.

Pieniądze dostałam od Adama Smogorzewskiego. Zrobię dzięki nim kurs i zostanę pracownikiem ochrony. Zatrudnię się w ochronie firmy SMOGPharma, w ten sposób dotrę do samego Jana Smogorzewskiego, zdobędę zaufanie solidną pracą i dzięki temu coś, na czym mi najbardziej zależy, czyli albo zapas leków dla mamy, albo jakiś zamiennik, cokolwiek... Może nawet uda mi się przekonać Smogorzewskiego żeby opracowali nową formułę zgodna z tymi wszystkimi normami unijnymi, tak żeby można było znowu dostać bez problemu ten lek. Na jednej szali było życie mamy i musiałam położyć wszystko na drugiej, żeby utrzymać bezpieczny poziom.

Mój skomplikowany plan zaprzątał mi głowę dniami i nocami. Chodziłam na zajęcia z kursu trzy razy w tygodniu. Kolejne trzy dni w pocie czoła pracowałam, żeby utrzymać płynność finansową, a jeden dzień, niedzielę, zostawiłam dla siebie na złapanie tchu w tym wyścigu z czasem.

Po trzech miesiącach byłam wyczerpana, ale szczęśliwa i pełna nadziei. Zdobyłam potrzebne kwalifikacje i zdałam końcowy egzamin teoretyczny i praktyczny, otrzymując zaświadczenie, certyfikat, dyplom i legitymację. Wystarczylo jeszcze złożyć podanie o dopuszczenie do pracy z bronią i zdać egzamin państwowy. Wszystko to jednak trwało. Tygodnie wlokły się niemiłosiernie i zanim otrzymałam całość dokumentów wymaganych do pracy jako wykwalifikowany ochroniarz, minęło cztery miesiące. Zatem zostały tylko kolejne cztery do wyczerpania zapasów lekarstwa, a nie miałam pewności, czy SMOGPharma w ogóle zechce mnie zatrudnić i czy mój plan się powiedzie. Owszem, jakis czas temu widziałam, że szukali pracowników ochrony, ale obecnie ogłoszenie widniało jako nieaktualne. Postawiłam wszystko na jedną kartę i zaczynałam mieć wątpliwości, czy dobrze zrobiłam.  Poświęciłam czas, pieniądze i siły dla jednego celu, który mógł ostatecznie umknąć mi, pozostawiając z niczym więcej niż tylko rozczarowaniem, zmarnowanym czasem i pustym portfelem. I co najgorsze, z coraz mniejszą ilością tabletek. Czas uciekał.

Wszystko miało się okazać już wkrótce. Zmontowałam niestety niezbyt imponujące CV i wysłałam mailem oraz pocztą tradycyjną do SMOGPharmy, mając nadzieję na to, że szybko odpowiedzą. Tak lub nie, krótka piłka. Chciałam przynajmniej wiedzieć, na czym stoję.

Chyba nie do końca wierzyłam, że się uda, więc pozytywna odpowiedź, która nadeszła na początku grudnia nie tyle mnie zaskoczyła, co zszokowała. Pracownik działu rekrutacji do kadry pracowników ochrony miał się do mnie wkrótce zgłosić telefonicznie.

Został więc tylko jeden problem, o którym owszem, pomyślałam, ale do tej pory go nie rozwiązałam. Brak samochodu. Doszłam do wniosku, że trzeba schować dumę do kieszeni i poprosić kogoś o pomoc. A tym kimś był Tony, który nie raz oferował chęć wsparcia.
Cała misterna układanka została więc uwieńczona pożyczeniem od Tony'ego starego opla na czas nieokreślony.

Leżałam w pokoju, gapiąc się w pokryty czarnym grzybem sufit. Chłód zbliżającej się zimy przenikał przez nieszczelne okna. Zza ściany dobiegały odgłosy kaszlącej mamy. Przed chwilą zakończyłam rozmowę telefoniczną. Od początku nowego roku miałam zacząć pracę w siedzibie firmy, która znajdowała się pod Rzeszowem.
Wszystko szło zgodnie z planem.

Kropla drąży skalę, tylko że ja chciałam sforsować cały mur. Miałam zamiar dostać się do samego szefa. Kto jak kto, ale on z pewnością będzie wiedział jak pokątnie czy też zgodnie z prawem wejść w posiadanie sporych ilości potrzebnego mi lekartstwa dla mamy. Stawką powodzenia tej akcji było jej życie, dlatego byłam gotowa zrobić wszystko, żeby misja się powiodła.

Byłam gotowa zaryzykować i spojrzeć w oczy samemu Adamowi Smogorzewskiemu. Co z tego, że miał mnie za kogoś, kim nie jestem. Nieważne, że w jego oczach byłam prostytutką. Zresztą liczyłam na to, że może mnie już nie pamiętał. Istniała spora szansa, że nawet jeśli go tam spotkam, to i tak mnie nie rozpozna. Poza tym celem był jego ojciec. To od Jana Smogorzewskiego zależało, jak długo moja mama będzie mogła jeszcze żyć.

Zostały mi dwa pudełka. Cztery miesiące. Sto dwadzieścia tabletek. I nadzieja, że wszystko pójdzie zgodnie z planem pisanym palcem na wodzie.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro