1. pomarszczona pietruszka
Przemysłowy krajobraz dystryktu ósmego zdecydowanie nie był czymś, co podnosiło człowieka na duchu. Panujący tutaj smród, fabryki na każdym rogu i znikoma ilość zieleni sprawiały, że człowieka dopadało dziwne otępienie, i tylko kolorowe postaci pomykające po nierównych płytach chodników, jakkolwiek ubarwiały szarą rzeczywistość.
Lacy jednak do niej nie należała. Jej ojciec dawno temu postanowił wyuczyć się zawodu lekarza, co teraz skutkowało tym, że jego rodzina mieszkała w dzielnicy dla uprzywilejowanych mieszkańców, zaraz obok wąsatego burmistrza czy właścicieli licznych zakładów przemysłowych. Podczas gdy większość obywateli, łącznie z nieletnimi, zarabiało na chleb poprzez pracę w owych fabrykach, a zazwyczaj nawet i to nie wystarczało, by zapewnić sobie godny byt, pani Barlow prowadziła własny zakład krawiecki. Chociaż jej praca ograniczała się do skracania spodni lub zwężania za dużych ubrań, w swojej głowie żyła marzeniami o szyciu pięknych sukni czy stylowych garniturów.
I chociaż Lacy nie mogła narzekać, bo nigdy nie brakowało jej jedzenia, a jej szafę wypełniały piękne kreacje, to nie lubiła tego domu. Nie lubiła swojego ojca, który zdawał się unikać jej i matki, zaszywając się w biurze. Nie lubiła też matki, która żyła w swoim świecie, wyprawiając bankiety, a w wolnych chwilach rysując nowe projekty, które trafiały do szuflady, gdyż nikt w dystrykcie ósmym nie był w stanie pozwolić sobie na jej ekstrawaganckie pomysły sukni ślubnych. Jej matka zdawała się być mieszkanką Kapitolu uwięzioną w ciele człowieka z dystryktu.
Dlatego Lacy większość czasu spędzała poza domem, który wydawał się jej wydmuszką pozbawioną ludzkiego pierwiastka. Problem był w tym, że nie miała do kogo uciekać, gdyż wszyscy jej znajomi ze szkoły albo patrzyli na nią krzywo, albo wolny czas spędzali na tworzeniu mundurów Strażników Pokoju. Z tego powodu Lacy siedziała sama albo w bibliotece, zagłębiając się w kolejne książki, których nikt nie ruszał od dekad, na co wskazywała gruba warstwa kurzu, gdy brała je z regałów, albo siedziała w parku przy ratuszu, który był jedyną namiastką natury w ich dystrykcie.
Sierpniowe słońce tamtego lata szczególnie dawało o sobie znać. Pewnie, gdyby nie uroczystość Dożynek, ludzie nie wychylaliby głów z domów, gdyż miasto zdawało się parować od gorąca. W domu Barlow ten poranek niczym się nie różnił od innych dni wolnych - zapach jajecznicy i czarnej kawy roznosił się po kuchni, państwo Barlow rozmawiali ze sobą swobodnie, co było raczej rzadkim widokiem w ciągu tygodnia, jednak dni wolne sprawiały, że Lacy myślała, że jej rodzice może faktycznie darzą się miłością, a nie tylko tolerują.
— Jak się czujesz, cukiereczku? — spytała zmartwiona pani Barelow, patrząc na swoją nastoletnią córką, przesuwającą jajecznicę po talerzu.
— Nijak. Dzień jak co dzień. Chcę po prostu jak najszybciej zakończyć ten cyrk — stwierdziła chłodno. Kobieta wydawała się autentycznie zmartwiona, aż Lacy przez chwilę zrobiło jej się szkoda. Nie wiedziała, czemu jej tak nie lubiła. Chyba po prostu nie mogła patrzeć na idealizm matki, która mieszkała w świecie swoich własnych wyobrażeń, nie potrafiąc skupić się na prawdziwej rzeczywistości.
Tak właściwie Lacy mogła po prostu być rozpieszczoną nastolatką, wychowaną przez niańkę, która nie doceniała tego, jaką szczęściarą była i szukającą na siłę problemów. Nie czuła więzi z niczym, co ją otaczało. Nie było osoby, która byłaby jej bliska. Nie miała zainteresowań, nie miała nic. Była taką samą wydmuszką jak jej dom. Dziewczyną bez osobowości.
Jak ktoś miałby sympatyzować z dziewczyną, która nie ma sobą nic do zaoferowania?, myślała w kąpieli, gdy gorąca woda parzyła jej ciało. Chociaż starała się nie pokazywać tego, strasznie się bała tych Dożynek. Miała 17 lat i teoretycznie małą szansę na wylosowanie, wiele jej znajomych z klasy pobierało astragale, ale czuła pewien skręt w żołądku na myśl o tym, że musiała dzisiaj stawić się na placu przed ratuszem.
Chociaż matka chciała jej uszyć nieadekwatnie elegancką suknię na tę okazję, Lacy ostro odmówiła i na Dożynki miała przygotowaną skromną sukienkę z kołnierzykiem w kolorze fiołkowym. Ludzie w ósmym dystrykcie nosili dużo kolorów - nie żeby wiązało się to z poczuciem stylu, po prostu często akurat takie kawałki materiału były dostępne. Przecież nie wszyscy w Kapitolu nosili ubrania prosto od projektantów, a sieciówki niezbyt interesowała humanitarna produkcja...
Fioletowy kolor podkreślał jeszcze bardziej bladość jej cery i sińce pod dużymi, brązowymi oczami. Może i w jej domu nigdy nie brakowało niczego, to w porównaniu do standardów Kapitolu, nadal były to marne posiłki, po prostu prezentowały się lepiej na tle tego, czym odżywiała się niższa klasa robotnicza, stanowiąca większość społeczeństwa ósmego dystryktu. Albo po prostu ona miała szybki metabolizm, bo jej kończyny były tyczkowate, a postura wątła i niekobieca. Skrzywiła się. Jeśli Kapitol miałby ją pokochać, to na pewno nie za wygląd, bo w swoich oczach przypominała pomarszczoną pietruszkę.
O pierwszej po południu pan Barlow wszedł do pokoju córki, oznajmiając jej, by się zbierała. Wsunęła na stopy wypolerowane buty i zbiegła na dół, czując, jakby miała zaraz zemdleć. W oczach ojca zobaczyła cień współczucia, którego nigdy wcześniej nie widziała. Jej ojciec był dziwacznym człowiekiem, poświęconym swojej pracy. Praktycznie z nim nie rozmawiała, jednak w jakiś sposób pragnęła jego bliskości, by ją chociaż raz pochwalił. Udali się spacerkiem na plac przed ratuszem, rodzice Lacy szli ze sobą, trzymając się pod rękę, a ona została w głowie sama ze swoimi myślami. Czuła, jak jej skronie pulsują, a jej ciało poci się od wysokiej temperatury połączonej ze stresem.
Niby obecność rówieśników powinna jej przynieść ulgę, jednak znalezienie się w tłumie równie panikujących nastolatków sprawiło, że jej negatywne emocje tylko jeszcze bardziej eskalowały. Temperatura w tłumie jeszcze bardziej jej dotykała, skwar stawał się nieznośny, a przytłumione szepty spanikowanych dziewcząt wokół niej zdawały się zlewać w jedno. Każdy miał do kogo się odezwać oprócz niej. Ona stała, czując, jak blond kosmyki przyklejają jej się do spoconej twarzy i wyczekując, aż cała uroczystość się zacznie.
W końcu na scenę wszedł burmistrz i momentalnie głosy ucichły. On też wyglądał, jakby chciał jak najszybciej zakończyć ceremonię. Za nim kroczyły dwie postaci. Jedną z nich był tegoroczny mentor, znany w dystrykcie Levi Madden. Wygrał 16 lat wcześniej i od tamtej pory dystrykt ósmy dorobił się tylko jednej zwyciężczyni - Cecelii, która jednak nie brała udziału w mentorowaniu, gdyż była właśnie w zaawansowanej ciąży. Lacy patrzyła na nią z podziwem. Potrafiła po przejściu tego koszmaru wrócić do normalnego życia, znaleźć miłość i założyć rodzinę. Levi, jak mówili ludzie, nie radził sobie z tym tak dobrze. Nie rozmawiał z nikim, za to często był widziany w trakcie biegania. Ogólnie zatracał się w treningach, co było widać po jego umięśnionej sylwetce. Z innych zwycięzców był też Woof, jednak był to podstarzały mężczyzna, który powoli tracił zdrowie.
Za Levim weszła na scenę drobna kobietka, która wyglądała na niewiele starszą od Lacy. Miała czerwone, spięte fantazyjnie włosy, różową sukienkę pełną falban, absurdalnie wysokie buty, a ja widocznych fragmentach jej ciała dało się dostrzec tatuaże. Była to inna eskorta niż do tej pory - odkąd Lacy sięgała pamięcią, zawsze w dystrykcie ósmym losowanie przeprowadzała wysoka kobieta o wężowej aparycji. Musiała przyznać, że ta nowa była o wiele bardziej przyjemna dla oka.
Burmistrz zaczął opowiadać to, co słyszeli co roku. Gadkę o buncie dystryktów znała już praktycznie na pamięć, tak samo jak propagandowy filmik. Z każdą kolejną minutą czuła, jak jej krew odpływa z twarzy, a powietrze staje się coraz gęstsze.
Gdy skończył mówić, do mikrofonu podeszła różowa landrynka.
— Witajcie, dystrykcie ósmy! — krzyknęła do mikrofonu, machając im, jakby była gwiazdą, a oni jej fanami. Jej ruchy były delikatne, a głos hipnotyzujący. — Wesołych Głodowych Igrzysk! Niech los zawsze wam sprzyja! Ja nazywam się Gaia Hochberg i to wspaniale być tutaj z wami dzisiaj. Mam nadzieję, że nie upiekliście się jeszcze. Pewnie jesteście zniecierpliwieni, dlatego załatwmy to szybko i wracajcie się ochłodzić. No, chyba, że akurat któreś z was pojedzie z nami do Kapitolu, ale nie martwcie się, tam klimatyzacja jest czymś powszechnym. — Paplała dziewczyna, zupełnie jakby losowanie było czymś błahym. — Dziewczęta mają pierwszeństwo.
Kobieta podeszła do pierwszej ze szklanych kul wypełnionych karteczkami z nazwiskami dziewczyn od dwunastego do osiemnastego roku życia. Dłonią, którą zdobiły długie paznokcie, sięgnęła do środka i grzebała w niej, przedłużając tylko całość i budując napięcie. W końcu wyciągnęła jedną z nich i przeczytała.
— Lacy Barlow!
Lacy poczuła, jak traci grunt pod nogami. Czyjeś ramiona ją przytrzymały, a dwóch Strażników Pokoju zmierzało w jej stronę, żeby zaciągnąć ją na scenę. Postanowiła nie dać tej satysfakcji ludziom z Kapitolu i wyprostowała się, chociaż czuła, jak cała się trzęsie. Zacisnęła zęby i skierowała się na szczyt schodów ratusza, gdzie odbywała się cała ceremonia. Czuła, że mimowolnie wbija paznokcie w wewnętrzną część dłoni.
— Chodź tutaj, ślicznotko — odezwała się Gaia szeptem, gdy Lacy była u szczytu schodów, złapała ją za rękę i pociągnęła obok siebie. — Pora na losowanie chłopców!
Eskorta na szpilkach poruszała się z gracją, niemal jakby unosiła się nad ziemią. Cała przypomina wróżkę. To, z jakim wdziękiem wsunęła rękę do drugiej kuli, było czymś, z czym Lacy nigdy się nie spotkała. Wszyscy ludzie w ósmym dystrykcie byli robotnikami, ich ruchy były automatyczne, a oni sami toporni. W tym wszystkim Gaia wydawała jej się piękna, totalnie niepodobna do jej wyobrażeń o Kapitolu.
Lacy spojrzała na tłum, który stał na placu. Zabawnie kolorowe ubrania z szarymi twarzami. Przeraziło ją to, że ludzie patrzyli na nią z obojętnością. Odczuwali ulgę, że to nie oni lub ich bliscy zostali wylosowani. Nagle poczuła się mała i przytłoczona. Pewnie na rękę im było, że to ją wylosowali. Ludzie w ósemce nie lubili jej rodziny. Ona też ich nie lubiła. Wolałaby pochodzić z rodziny robotniczej, ale mieć w domu rodzinne ciepło, a w szkole do kogo się odezwać. Może wtedy nie miałaby wrażenia chłodu, pomimo tej wysokiej temperatury.
— Pleat Raynott! — Z zamyślenia wyrwał ją głos Gai. Spojrzała, jak tłum chłopców się rozstępuje, a na szczyt schodów wdrapuje się wątły, wysoki chłopak o przydługich, ciemnych włosach i przeszywającym spojrzeniu. Wydawał się nie tyle załamany, co wściekły. Złość aż od niego buchała, co było nawet zabawne, patrząc na to, że wyglądał na słabego.
— Podajcie sobie dłonie, kochani — podpowiedziała Gaia, a Lacy potulnie wykonała jej polecenie. Dłonie Pleata były szorstkie i poranione. Gdy spojrzeli sobie w oczy, chłopak zdawał się złagodnieć.
— Wygramy to — szepnął jej.
— Kochani, powitajcie jeszcze raz trybutów ósmego dystryktu: Lacy Barlow i Pleath Raynott! — Gaia złapała ich i podniosła ich ręce tak, jak podnosi się je po zwycięstwie, co jeszcze bardziej pogłębiało absurd sytuacji. — Podziękujcie im gromkim aplauzem.
Nikt nie klaskał.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro