Part 41
Przedostatni 🖤 Miłego poniedziałku 💕
Helen POV
– Dobra, ale co robimy z Amelie? – spytałam, patrząc wyczekująco na Joela, który od jakiejś półgodziny siedział z laptopem przy biurku, podobnie zresztą jak Gary. Jamesowi asystował Lucien.
– W jakim sensie? – spytał, nie podnosząc wzrok znad klawiatury. – Poza tym, żebyście nie przebywały z nią sam na sam i trzymały z daleka?
– Czy nie powinniśmy jej jakoś zatrzymać, czy coś? Śledzić?
– Tym zajmie się ktoś inny i zanim dzień się skończy, wszystkie samochody pracowników będą miały dodatkowe wyposażenie w postaci tymczasowych GPS–ów.
Nie czułam się uspokojona tą informacją.
– Ale skoro jest w to zamieszana...
Joel spojrzał na Jamesa
– To nie była ona – wypalił James.
Chyba się przesłyszałam.
– Słucham?
– To nie była ona – powtórzył.
– Ale to było jej auto! – upierałam się.
– Ale to nie była ona.
– Więc kto? – Jego milczenie było wymowne. – Alessia – wyszeptałam sama do siebie, a dreszcz niepokoju przebiegł mi po plecach.
– Alessia – potwierdził James z niesmakiem.
– Ach tak! Twoja nieżywa eks laska, matka twojego dziecka – nie mogłam sobie darować prztyku. – Czy tylko ja się zastanawiam, jak nieboszczka nagle ożyła? Poza oczywistym, że dziecko w kręgu chroniło matkę. I Lucien, ale... no serio! – Spojrzałam na Gene. – Zabiłaś ją tak?
– No tak – bąknęła.
– To co się stało z ciałem?
Gary i Joel spojrzeli na siebie, a potem jednocześnie powiedzieli:
– On się go pozbył.
Jak na meczu tenisa patrzyłam to na jednego, to na drugiego.
– Niby jak miałem to zrobić? – spytał Gary, patrząc na Joela bykiem. – Byłem z Gene w szpitalu.
– Ja się pojawiłem dopiero następnego ranka – rozłożył ręce Joel.
– Ale myślałem, że to było już po sprzątaniu.
– Nie, wylądowałem dopiero rano – zapewnił. – Ogary?
Demon podniósł głowę i przekręcił zabawnie głowę w lewo.
– Nigdy o tym nie rozmawialiście? – spytałam z niedowierzaniem. – Serio?!
– Stanąłem przed Radą i opowiedziałem, co się stało – wzruszył ramionami Joel. – Tyle wystarczyło.
– A ja nigdy nie chciałem o tym rozmawiać – przyznałe James – ale też stanąłem przed Radą.
Westchnęłam, kręcąc głową z niedowierzaniem.
– Tacy mondrzy, tacy długowieczni a zgubił ciało – zakpiłam.
– Zrobiliśmy błąd. Byłem...
– Młody głupi, tak już to słyszałam – przerwałam mu lekceważąco.
– Teraz jestem starszy i mądrzejszy. Więc jeśli jeszcze raz przyjdzie ci do głowy śledzić kogokolwiek, obiecuję ci tu i teraz, że dostaniesz takie lanie, że przez tydzień nie usiądziesz na tyłku.
– Byłbyś w stanie podnieść na mnie rękę? – zmrużyła oczy do wąskich szparek.
Podniósł się ze swojego miejsca i podszedł do mnie, opierając się o podłokietniki fotela, w którym siedziałam, zamykając w klatce swoich ramion i usiłując onieśmielić, zabierając przestrzeń osobistą.
– Żebyś był bezpieczna, byłbym w stanie zrobić o wiele więcej, kochanie. Do tego musisz pamiętać, na co mnie stać. – Jego oczy płonęły złotem, ale ostrzegawczy błysk, jasno dawał do zrozumienia, że tę radę powinnam potraktować serio. – Że nie jestem jednych z facetów, z którymi miałaś do czynienia wcześniej. Ja nie muszę oglądać seriali kryminalnych, żeby pozbyć się zagrażającej nam osoby. Wystarczy spuścić ze smyczy ogary i sprawa załatwiona. I zostawisz tę sprawę w naszych rękach, trzymając się z daleka od Amelie i Alessi.
Ta cała macho przemowa, zamiast mnie przestraszyć, bardziej wywołała we mnie niespokojny dreszcz, kończący swój bieg między nogami. Pokaz władzy osiągnął efekt przeciwny do zamierzonego. Byłam podniecona i jedyne czego pragnęłam, to żeby mnie pocałował, co wyraziłam dość głośno w myślach, przegryzając wargę. Uniósł arogancko brwi.
– Zrozumiałaś?
Pocałuj mnie!
Zanim odpowiedziałam, wtrąciła się Genevievre.
– Oni wszyscy mają taką samą macho gadkę – prychnęła. – Nie jesteście bogami.
Oblizałam usta, rozchylając je zapraszająco.
– Wystarczająco blisko w gatunku – odparł ironicznie Joel. – Czy anioły nie są obrazem Boga?
– Ale ty masz o sobie mniemanie – burknęła.
James wyprostował się, odwracając do kuzynki.
– Powiedz Mishy, żeby tu przyjechał.
– A po co? – spytała ostro, wpatrując się w niego przymrużonymi oczami.
– Niech się na coś przyda i pilnuje was w Sheffield – odparł Joel, jakby mówił o swoim podwładnym.
– To ma być jakaś kara dla niego? – fuknęła Gene.
– W karach jestem bardziej kreatywny – odwarknął.
Jezu, jak dzieci!
– Mowy nie ma – zaprotestowałam, wracając się do rozmowy, zanim skoczą sobie do gardeł. – Nie zamierzam przeciągać faceta po sklepach z bielizną i ciuchami, że o wyprawce dla dzieci nie wspomnę.
– Niech zrobi zakupy dla dzieciaków – upierał się Joel.
– A czy ja mam coś do powiedzenia lordzie protektorze? – spytała Silje słodkim głosem.
Joel spojrzał na nią, a potem na Luciena w poszukiwaniu wsparcia, który tylko skrzyżował ramiona na piersi.
– Nie, nie – pokręcił głową. – Ja miałem ponad trzysta lat na naukę i jedną z lekcji widywałem aż za często, tak więc mój drogi: sam napadłeś, to sam się teraz broń.
– W porządku! – Oparł się wygodnie o fotel i przyjął podobną postawę do Luciena. – Nadal jesteśmy w stanie zagrożenia i uważam, że bezpieczeństwo jest najważniejsze. Podział ról przy robieniu zakupów powoli zredukować czas, kiedy będziecie narażone na zagrożenie.
– Ale pierdolisz – odpysknęła Genevievre. – Po pierwsze dwie z nas to czarownice i to nie byle jakie. Za Helen podąża królewska horda, a każda z nas ma swojego anielskiego ochroniarza.
– To nie są negocjacje Genevievre – jego głos był zwodniczo spokojny. – Chcesz stanąć przed radą za łamanie rozkazów?
Gene cała się napięła, zaciskając usta.
– Ty...
– Dość! – rozkazał James ostro. – Ona nie jest twoja Joel, nie możesz jej w ten sposób traktować. Gene poproś Mishę, żeby wam towarzyszył, nie znam go zbyt dobrze, ale na tyle, by wiedzieć, że nie będzie miał nic przeciwko, zwłaszcza teraz.
– A co to ma znaczyć: zwłaszcza teraz? – obruszyła się.
– Jesteście związani – oznajmił milczący dotąd Lucien. – Jeśli Joel tego nie widzi w twojej aurze to tylko dlatego, że go blokujesz, ale ja widzę to bardzo wyraźnie.
Gene zaczerwieniła się mocno, odwracając wzrok, a Joel miał na twarzy wypisaną żądzę mordu.
– O, kurwa – wyrwało mi się pod nosem.
– Pozwoliłaś mu... – wycedził.
– Niczego mu nie pozwoliłam. To się stało. – Przeczesała nerwowo swoje długie włosy. – Po prostu się stało! – powiedziała głośniej. – O to ci przecież chodziło, tak? Żebym przestała za tobą wodzić wzrokiem jak zakochana suka? To zgodnie z życzeniem - przestałam! I też ci źle?
Mroczna energia popłynęła od Gary'ego, aż się wzdrygnęłam.
– Powiedziałeś tak do mojej siostry? – spytał gniewnie.
– Nie, kurwa! – warknął Joel.
Ja pierdolę, za chwilę będziemy tu mieć starcie tytanów, ku uciesze turystów. James! Zrób coś.
– Dobrze, że ci klapki spadły z oczu Gene – Silje dolała oliwy do ognia. – To nie był facet dla ciebie, naprawdę, kochanie, zasługujesz na kogoś z lepszą aurą.
– Przepraszam? – spytał Joel z niedowierzaniem.
Oczy Silje płonęły złotem, co widziałam aż ze swojego miejsca.
– Twoja aura zupełnie nie psuje do Gene. Jest pełna czerwieni, kiedy ona potrzebuje łagodnego złota. Gdybyście stworzyli związek, oboje bylibyście nieszczęśliwi. – Spojrzała na mnie i Jamesa. – Oni natomiast dopełniają swoje aury, w taki sposób, że każde z nich równie dużo daje w związku, co z niego czerpie.
Atmosfera po tym oświadczeniu zrobiła się nieco ciężka. Gene wyglądała na nieco zasmuconą a Joel... Ehh.
– Niech Misha nam towarzyszy – zaproponowałam pojednawczo – najwyżej trochę się wynudzi. Idę znaleźć Marie i w sumie jesteśmy gotowe, tak? – zerknęłam na Jamesa pytająco.
– Tak – potwierdził, wracając do biurka.
Pierwotny plan był taki, żeby wybrać się do Sheffield po wyprawkę. Ja, Gene, Silje i Marie o ile ją znajdę, bo bezowocnie krążyłam po domu już od paru minut. Wpadłam na nią w korytarzu prowadzącym do biura Amelie. Szła skrzywiona i zaczerwieniona, jakby najadła się kwaśnych porzeczek.
– Co jest?
– Dowiedziałam się, jak Amelie zasłużyła sobie – zrobiła znak cytowania na słowie: zasłużyła – na swoje stanowisko.
– Eee boję się zapytać.
– Ja się boję, że tego nie wymażę z pamięci! – skrzywiła się. – Nasza nadzorczyni niewolników ma romans z samym szefem szefów.
Otworzyłam usta z zaskoczenia, ale szybko je zamknęłam.
– Ale on ma chyba ze sto dwadzieścia lat! – mruknęłam, prowadząc nas do saloniku na górze.
– Stary, ale jary jak widać.
– Czy on nie miał dzisiaj mieć spotkania w Bolsover?
– A czy ty nie powinnaś być w Londynie? – skontrowała, rozkładając ręce.
– Miałam, ale stało się coś innego i potrzebuję twojej pomocy.
– Brzmi podejrzanie.
– Nie tak bardzo jak romans Amelie i Rene.
Złapała się za gardło, jakby ją zemdliło.
– Dziewczyno dawać się posuwać siedemdziesięciolatkowi... blah! FUJ! Nigdy!
Zaśmiałam się.
– Nawet za miliony? – zasugerowałam, gratyfikację za traumę.
– Za żadne pieniądze – zapewniła solennie.
Za parę sekund będzie musiała zmienić zdanie.
– Jestem pewna, że zaraz to odszczekasz – zaintonowałam śpiewnie, wiedząc jak sama zareagowałam na widok Luciena. Co prawda Marie podniecał uroczy blondas, ale... nie można było przeoczyć trzystu latka, ze skroniami oprószonymi siwizną, w czarnej todze z dzieckiem na ręku, więc zgodnie z moimi oczekiwaniami, stanęła tuż za progiem i rozdziawiła usta na jego widok. Wszyscy odwrócili się do nas.
– Hau, hau – szepnęłam jej do ucha prześmiewczo.
Spojrzała na mnie z zaskoczeniem.
– Ale... ale... – jąkała się.
– Nie, nie Marie, to się wymawia: hau, hau – szczerzyłam się z rozbawieniem.
– Marie... – zwołała Gene spod okna – zbierz szczękę z podłogi i zacznij oddychać, bo ponoć jesteś zakochana w moim bracie.
– Cholera jestem, ale... – wykonała bezradny gest ręką w stronę Luciena.
Zaśmiałam się pod nosem, patrząc, jak Gary uniósł obie brwi i skrzyżował ramiona na szerokiej piersi, czekając, aż jego kobieta przestanie się ślinić na widok innego mężczyzny. W końcu z marsową miną ruszył w naszą stronę, ścigany rozbawionymi spojrzeniami. Nader chętnie zeszłam mu z drogi.
– Chyba potrzebujesz dawki przypominającej, bo było ci mało o poranku. – Warknął, obdarzając Marie głębokim, zachłannym pocałunkiem, od którego zrobiło mi się nieswojo.
– Tak właśnie mężczyźni z dziećmi na ręku działają na kobiety – zażartowałam, podchodząc do Jamesa. Zerknęłam przez ramię. – Jezu, Gary, nie badaj jej migdałków, nie chcę tego widzieć. – Szum skrzydeł, zasłaniających ich teraz oboje, tylko mnie rozbawił. – Będę się musiała leczyć z traumy, tak samo jak ona po zobaczeniu, jak Rene Olivieri posuwa Amelie na biurku kancelaryjnym. I na marginesie, chcę nowe biurko! A najlepiej biuro. Fuj. Cholera, on ma z tysiąc lat!
– On ma trzysta i trochę – zażartowała Gene.
– Ale on wygląda jak młody bóg! – odparowałam.
– Że co? – spytał Joel, marszcząc brwi.
– Że twój pra–pra, ileś tam razy dziadek, nie może wyglądać dobrze? – uniosłam brew, zerkając kątem oka na Luciena, który stał niewzruszenie z dzieckiem na ręku. – Ty się módl, żebyś tak zajebiście wyglądał w jego wieku.
– Nie, nie to – machnął ręką, że to nie jest ważne. – Powtórz to o Amelie.
– Marie przyłapała szefa szefów na seksie z Amelie.
– Jak na siedemdziesięciolatka miał parę – mruknęła Marie, znów się krzywiąc. Dopiero teraz dostrzegła Silje i znów zmieniła się w słup soli. Pobiegła spojrzeniem do portretu nad kominkiem, a potem z powrotem do rudowłosej kobiety na sofie. I tak parę razy. – O Jezusie... czy to...
– Silje poznaj Marie Doyle, kobietę Gary'ego. Marie oto poszukiwani przez wszystkich od trzystu lat Silje i Lucien!
– Cześć Marie – pomachała jej ze swojego miejsca.
– Ale jakby ktoś pytał, to odwiedzaj nas krewni – pouczył Joel.
– Mi i tak nikt nie uwierzyłby, jakbym powiedziała prawdę – wskazała na Gary'ego, który otrząsnął się jak pies i powrócił do ludzkiej formy.
– Ale uwielbiasz to szaleństwo! – klepnął ją w tyłek, obejmując ramieniem za szyję i całując w czubek głowy.
Zerknęła w bok i podskoczyła na widok dodatkowych ogarów.
– Nie, żebym ja była znawczynią, ale czy te twoje psy to się rozmnażają przez pączkowanie? – spytała, patrząc na mnie ze zmarszczonym czołem. – Tych chyba jeszcze nie widziałam.
– Te dwa – wskazałam na miejsce, gdzie Dom i Furia siedziały jak trusie, ujawniając się dopiero teraz – są moje. Tamte dwa należą do Luciena i Silje. Też są królewskie. Niestety broniąc mnie, Dom nieco przesadził, ale Gene i babka Jamesa już o niego zadbali.
– A mają jakieś imiona? – spytała ciekawsko z błyskiem w oku.
– Nie, nie nazwiesz suki Daisy! – zaśmiała się Geneviewre.
– No weź! – obruszyła się Marie.
– Ja je nazwałam Karma i Cerber – odparłam z dumą.
– Demon, Furia, Karma i Cerber... – Marie pokiwała głową z rozczarowaniem. – Czemu nie jakieś normalne imiona jak: Fifi, Neron, Daisy...
– Bo to są piekielne ogary, a nie Shih tzu czy inne burki – odpowiedział jej Gary. – Nikt nie będzie się bał psa, który ma a imię Fifi. A Demon czy Cerber od razu wzbudzają instynktowny strach z racji konotacji imienia.
– Ale rottweiler też może mieć na imię Fifi i potem jakie zaskoczenie jak to się okazuje duży zły pies – upierała się Marie.
Miałam ochotę nią potrząsnąć, ale to Marie. A poza tym ona już tak miała. Niby niemal trzydziestolatka a momentami, kiedy w grę wchodziły zwierzęta, była naiwna jak dziecko. I to jednocześnie w niej tak bardzo uwielbiałam. No, oczywiście poza wspólną nienawiścią do szefowej!
– Dobra to skoro damska imprezka w komplecie! – klasnęłam w dłonie. – My się zwijamy, ty masz spotkanie z Rene, a wy trzej pilnujcie małych Sitwellów, pilnie wykonując polecenia Lady of the Circle.
Babka Jamesa zaśmiała się radośnie na te słowa.
– Olivieri dzwonił do ciebie? – spytał Joel Jamesa, który sięgał po telefon.
– Nie.
– Dziwne – podsumował Gary.
– To może daj im jeszcze z pół godziny, żeby mu viagra zjechała z organizmu – zaproponowała Marie.
Dom, Furia i Karma podążyły za nami, zostawiając rannego ogara z Lucienem. Alina obiecała się nim zająć i odprawić jakieś dodatkowe hokus–pokus, żeby poczuł się lepiej, więc ze spokojem sumienia Silje mogła się na chwilę skupić na sobie.
Wyprawa do sklepów zajęła nam większą część dnia. W sklepie z ubraniami zaprotestowałam przed pozbyciem się jej sukni, patrzą na Marie, jakby postradała zmysły. Zupełnie nie ogarniała wartości zabytków.
– Dziewczyno, to klasyk – pouczyłam ją. – Tak zachowana suknia z siedemnastego wieku to cud! – Wszystkie trzy spojrzały na mnie jak na wariatkę. – Wystawimy ją w sali lustrzanej, a jakbyś szukała zatrudnienia w chwilowej odskoczni od codzienności z dziećmi, to zrobimy turę zwiedzania z przewodnikiem! – Podniosłam suknię na wysokość oczu, zachwycając się kolorem i fakturą materiału. – Już widzę tych wszystkich ludzi skonfundowanych, gdy dostrzegą wasz portret w bibliotece! – rozmarzyłam się. – Szkoda, że nie mamy ich więcej.
– Mamy – odparła Silje, oglądając się w lustrze i podziwiając letnią sukienkę, którą wybrałyśmy. – Musisz się tylko wybrać na strych.
– Mamy strych? – spytałam z ekscytacją.
– Całkiem duży i kilka kufrów pełnych ciuchów, ponieważ po naszym zniknięciu nie wiedzieli co z nimi zrobić.
– Jak na kogoś, kto spędził trzysta lat w innym „wymiarze" – zauważyła Marie, która jak zwykle nie stosowała żadnego filtra w rozmowie – nie masz żadnych problemów z nowoczesną techniką, technologią i dostosowaniem się do otaczającej rzeczywistości.
– Jezu, Marie – rozejrzałam się dyskretnie, czy nikt nie podsłuchuje, bo zaczynałyśmy brzmieć co najmniej dziwnie.
– O co ci chodzi? – obruszyła się. – To normalne pytanie.
– Normalne to jest pytanie, jaki nosisz rozmiar stanika, albo jaką kawę pijemy. A przyszło ci do głowy, że nawet będąc... no wiesz, widziała, jak świat się zmienia w obrębie posiadłości? – spytałam, patrząc na nią wymownie. – Ludzi z komputerami, wymianę hydrauliki, instalację kamer, to jak ludzie używają telefonów komórkowych. O samochodach nie wspomnę.
– Wiesz Helen – wpadła mi w słowo Silje, uśmiechając się szelmowsko – szczerze muszę się przyznać, że jest różnica między obserwować a korzystać.
– No widzisz! – Marie wystawiła do mnie prześmiewczo język.
– Zupełnie inaczej odbierałam samochód, dopóki nie wsiadłam do środka i nie poczułam się jak zamknięta w metalowym pudełku. Wygodnym, ale jednak! Podobnie z ubraniami. – Poruszyła nieznacznie ramionami. – Nie, żeby gorsety były wygodne, ale do stanika też się będę musiała przyzwyczaić. I zdecydowanie jednak nie lubię stringów – skrzywiła się. – A ta nowoczesna bielizna wydawała się taka fajna. – Pociągnęła za ramiączko stanika, usiłując je wygodniej ułożyć. – Nie zrozumcie mnie źle, ciężkie suknie to nie był szczyt wygody i szczerze powiem, że materiały macie teraz lepsze, milsze w dotyku, ale bielizna... – westchnęła teatralnie. – Będę się musiała przyzwyczaić.
Przed wyjściem James dał mi kartę firmową z moim nazwiskiem, nakazując mi wszelkie zakupy dla naszych „dalekich krewnych" obciążać z tej karty. Zrobiłyśmy wręcz najazd na sklep z rzeczami dla małych dzieci. Kupiłyśmy wózek, do którego wejdą oba maluchy, parasolki do wózka i inne akcesoria. Dwa foteliki do samochodu. Silje niemal się popłakała na widok pampersów.
– To powinien być wynalazek stulecia! – powiedziała, przyciskając paczkę pampersów do piersi.
– Nie wiem, jak nasze mamy to robiły, że prały pieluchy – westchnęła Marie.
– Ja też nie – zgodziłam się z nią. – Ale podziwiam, że nie wspomnę o twoich rodzicach.
– To były okropne czasy! – skwitowała Silje, kierując się do drewnianych zabawek.
Wróciłyśmy późnym popołudniem i nawet w miarę szybko udało się nam rozpakować dwa auta pełne zakupów. Do terenówki Mishy nawet udało się upchnąć dwa łóżeczka do złożenia. Na szczęście on sam nie narzekał, z wrodzonym spokojem obserwował wszystkie nasze poczynania, na koniec zapraszając nas na słodką, lodową przekąskę.
Dopiero na górze uzmysłowiłam sobie, że zostawiłam w aucie telefon w plastikowej wytłoczce na napoje. Chowałam go do kieszeni, gdy Amelie właśnie szła przez parking. Byłam strasznie ciekawa, jak zareaguje na widok psa, który mi towarzyszył. W końcu to one pilnowały tego szemranego miejsca, z którego rano uwolniłam Silje. Czy w ogóle ją rozpozna? Skinęła mi uprzejmie i natychmiast cofnęła się na widok psa, który teraz miał już na szyi obrożę.
– Ojej przepraszam, chyba się nigdy nie przyzwyczaję do ich widoku, mimo że to piękny pies. – Zmrużyła lekko oczy. – I taki podobny do tego poprzedniego? Jak ma na imię?
– Karma! – wypaliłam, starając się zachować powagę. – I to nie jest pies. Karma to suka.
Spojrzała na mnie ostro, biorąc moje słowa za złą monetę.
– To niech chociaż chodzi na smyczy? – poradziła wrednie.
– A po co smycz? Przecież karma zawsze wraca.
– Dla bezpieczeństwa! Jakby kogoś pogryzły to byłoby chyba wam szkoda ich usypiać.
– Ja bym się bała raczej o ugryzionego.
– Są nieszczepione? – otworzyła szeroko oczy. – Wciągnę to na listę do przedyskutowania w najbliższym czasie. A teraz przepraszam, spieszę się.
Odeszła w stronę auta a ja zmarszczyłam brwi. Demon i Furia zagrodziły jej przejście do auta, obnażając kły i pochylając łby w szykując się do ataku.
– Matko święta! – wrzasnęła, łapiąc się za serce. – Możesz? W środku jest dziecko! Nie chcę, żeby mu coś zrobiły! – zawołała z pretensją.
Chciałabym mieć odpowiedź na pytanie dlaczego ogary tak reagowały, ale miałam kompletną pustkę w głowie. Że Alessie usiłowałyby wykończyć to norma, stanowiła zagrożenie, ale Amelie? Może to przez to co się stało z partnerem Karmy? Ale ona sama wydawała się nieporuszona. Klasnęłam w dłonie i chcąc nie chcąc, oba przybiegły flankując mnie razem z Karmą. Wpatrywały się w auto opuszczające parking w nadziei, że im pozwolę za nim pobiec.
I wtedy dotarła do mnie prawda absolutna. Rzeczywiście wystarczyło wysłać za Alessią ogary i pozwolić im dokonać dzieła. A one doskonale wiedziały, gdzie zatargać jej zdradzieckie dupsko! Na samo dno piekła. Krąg był połączeniem magii i anielskiej krwi, a one same z radością dostarczą sprawiedliwość. Wystarczy je tylko spuścić ze smyczy.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro