Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Part 41

Przedostatni 🖤 Miłego poniedziałku 💕


Helen POV

– Dobra, ale co robimy z Amelie? – spytałam, patrząc wyczekująco na Joela, który od jakiejś półgodziny siedział z laptopem przy biurku, podobnie zresztą jak Gary. Jamesowi asystował Lucien.

– W jakim sensie? – spytał, nie podnosząc wzrok znad klawiatury. – Poza tym, żebyście nie przebywały z nią sam na sam i trzymały z daleka?

– Czy nie powinniśmy jej jakoś zatrzymać, czy coś? Śledzić?

– Tym zajmie się ktoś inny i zanim dzień się skończy, wszystkie samochody pracowników będą miały dodatkowe wyposażenie w postaci tymczasowych GPS–ów.

Nie czułam się uspokojona tą informacją.

– Ale skoro jest w to zamieszana...

Joel spojrzał na Jamesa

– To nie była ona – wypalił James.

Chyba się przesłyszałam.

– Słucham?

– To nie była ona – powtórzył.

– Ale to było jej auto! – upierałam się.

– Ale to nie była ona.

– Więc kto? – Jego milczenie było wymowne. – Alessia – wyszeptałam sama do siebie, a dreszcz niepokoju przebiegł mi po plecach.

– Alessia – potwierdził James z niesmakiem.

– Ach tak! Twoja nieżywa eks laska, matka twojego dziecka – nie mogłam sobie darować prztyku. – Czy tylko ja się zastanawiam, jak nieboszczka nagle ożyła? Poza oczywistym, że dziecko w kręgu chroniło matkę. I Lucien, ale... no serio! – Spojrzałam na Gene. – Zabiłaś ją tak?

– No tak – bąknęła.

– To co się stało z ciałem?

Gary i Joel spojrzeli na siebie, a potem jednocześnie powiedzieli:

– On się go pozbył.

Jak na meczu tenisa patrzyłam to na jednego, to na drugiego.

– Niby jak miałem to zrobić? – spytał Gary, patrząc na Joela bykiem. – Byłem z Gene w szpitalu.

– Ja się pojawiłem dopiero następnego ranka – rozłożył ręce Joel.

– Ale myślałem, że to było już po sprzątaniu.

– Nie, wylądowałem dopiero rano – zapewnił. – Ogary?

Demon podniósł głowę i przekręcił zabawnie głowę w lewo.

– Nigdy o tym nie rozmawialiście? – spytałam z niedowierzaniem. – Serio?!

– Stanąłem przed Radą i opowiedziałem, co się stało – wzruszył ramionami Joel. – Tyle wystarczyło.

– A ja nigdy nie chciałem o tym rozmawiać – przyznałe James – ale też stanąłem przed Radą.

Westchnęłam, kręcąc głową z niedowierzaniem.

– Tacy mondrzy, tacy długowieczni a zgubił ciało – zakpiłam.

– Zrobiliśmy błąd. Byłem...

– Młody głupi, tak już to słyszałam – przerwałam mu lekceważąco.

– Teraz jestem starszy i mądrzejszy. Więc jeśli jeszcze raz przyjdzie ci do głowy śledzić kogokolwiek, obiecuję ci tu i teraz, że dostaniesz takie lanie, że przez tydzień nie usiądziesz na tyłku. 

– Byłbyś w stanie podnieść na mnie rękę? – zmrużyła oczy do wąskich szparek.

Podniósł się ze swojego miejsca i podszedł do mnie, opierając się o podłokietniki fotela, w którym siedziałam, zamykając w klatce swoich ramion i usiłując onieśmielić, zabierając przestrzeń osobistą.

– Żebyś był bezpieczna, byłbym w stanie zrobić o wiele więcej, kochanie. Do tego musisz pamiętać, na co mnie stać. – Jego oczy płonęły złotem, ale ostrzegawczy błysk, jasno dawał do zrozumienia, że tę radę powinnam potraktować serio. – Że nie jestem jednych z facetów, z którymi miałaś do czynienia wcześniej. Ja nie muszę oglądać seriali kryminalnych, żeby pozbyć się zagrażającej nam osoby. Wystarczy spuścić ze smyczy ogary i sprawa załatwiona. I zostawisz tę sprawę w naszych rękach, trzymając się z daleka od Amelie i Alessi.

Ta cała macho przemowa, zamiast mnie przestraszyć, bardziej wywołała we mnie niespokojny dreszcz, kończący swój bieg między nogami. Pokaz władzy osiągnął efekt przeciwny do zamierzonego. Byłam podniecona i jedyne czego pragnęłam, to żeby mnie pocałował, co wyraziłam dość głośno w myślach, przegryzając wargę. Uniósł arogancko brwi.

– Zrozumiałaś?

Pocałuj mnie!

Zanim odpowiedziałam, wtrąciła się Genevievre.

– Oni wszyscy mają taką samą macho gadkę – prychnęła. – Nie jesteście bogami.

Oblizałam usta, rozchylając je zapraszająco.

– Wystarczająco blisko w gatunku – odparł ironicznie Joel. – Czy anioły nie są obrazem Boga?

– Ale ty masz o sobie mniemanie – burknęła.

James wyprostował się, odwracając do kuzynki.

– Powiedz Mishy, żeby tu przyjechał.

– A po co? – spytała ostro, wpatrując się w niego przymrużonymi oczami.

– Niech się na coś przyda i pilnuje was w Sheffield – odparł Joel, jakby mówił o swoim podwładnym.

– To ma być jakaś kara dla niego? – fuknęła Gene.

– W karach jestem bardziej kreatywny – odwarknął.

Jezu, jak dzieci!

– Mowy nie ma – zaprotestowałam, wracając się do rozmowy, zanim skoczą sobie do gardeł. – Nie zamierzam przeciągać faceta po sklepach z bielizną i ciuchami, że o wyprawce dla dzieci nie wspomnę.

– Niech zrobi zakupy dla dzieciaków – upierał się Joel.

– A czy ja mam coś do powiedzenia lordzie protektorze? – spytała Silje słodkim głosem.

Joel spojrzał na nią, a potem na Luciena w poszukiwaniu wsparcia, który tylko skrzyżował ramiona na piersi.

– Nie, nie – pokręcił głową. – Ja miałem ponad trzysta lat na naukę i jedną z lekcji widywałem aż za często, tak więc mój drogi: sam napadłeś, to sam się teraz broń.

– W porządku! – Oparł się wygodnie o fotel i przyjął podobną postawę do Luciena. – Nadal jesteśmy w stanie zagrożenia i uważam, że bezpieczeństwo jest najważniejsze. Podział ról przy robieniu zakupów powoli zredukować czas, kiedy będziecie narażone na zagrożenie.

– Ale pierdolisz – odpysknęła Genevievre. – Po pierwsze dwie z nas to czarownice i to nie byle jakie. Za Helen podąża królewska horda, a każda z nas ma swojego anielskiego ochroniarza.

– To nie są negocjacje Genevievre – jego głos był zwodniczo spokojny. – Chcesz stanąć przed radą za łamanie rozkazów?

Gene cała się napięła, zaciskając usta.

– Ty...

– Dość! – rozkazał James ostro. – Ona nie jest twoja Joel, nie możesz jej w ten sposób traktować. Gene poproś Mishę, żeby wam towarzyszył, nie znam go zbyt dobrze, ale na tyle, by wiedzieć, że nie będzie miał nic przeciwko, zwłaszcza teraz.

– A co to ma znaczyć: zwłaszcza teraz? – obruszyła się.

– Jesteście związani – oznajmił milczący dotąd Lucien. – Jeśli Joel tego nie widzi w twojej aurze to tylko dlatego, że go blokujesz, ale ja widzę to bardzo wyraźnie.

Gene zaczerwieniła się mocno, odwracając wzrok, a Joel miał na twarzy wypisaną żądzę mordu.

– O, kurwa – wyrwało mi się pod nosem.

– Pozwoliłaś mu... – wycedził.

– Niczego mu nie pozwoliłam. To się stało. – Przeczesała nerwowo swoje długie włosy. – Po prostu się stało! – powiedziała głośniej. – O to ci przecież chodziło, tak? Żebym przestała za tobą wodzić wzrokiem jak zakochana suka? To zgodnie z życzeniem - przestałam! I też ci źle?

Mroczna energia popłynęła od Gary'ego, aż się wzdrygnęłam.

– Powiedziałeś tak do mojej siostry? – spytał gniewnie.

– Nie, kurwa! – warknął Joel.

Ja pierdolę, za chwilę będziemy tu mieć starcie tytanów, ku uciesze turystów. James! Zrób coś.

– Dobrze, że ci klapki spadły z oczu Gene – Silje dolała oliwy do ognia. – To nie był facet dla ciebie, naprawdę, kochanie, zasługujesz na kogoś z lepszą aurą.

– Przepraszam? – spytał Joel z niedowierzaniem.

Oczy Silje płonęły złotem, co widziałam aż ze swojego miejsca.

– Twoja aura zupełnie nie psuje do Gene. Jest pełna czerwieni, kiedy ona potrzebuje łagodnego złota. Gdybyście stworzyli związek, oboje bylibyście nieszczęśliwi. – Spojrzała na mnie i Jamesa. – Oni natomiast dopełniają swoje aury, w taki sposób, że każde z nich równie dużo daje w związku, co z niego czerpie.

Atmosfera po tym oświadczeniu zrobiła się nieco ciężka. Gene wyglądała na nieco zasmuconą a Joel... Ehh.

– Niech Misha nam towarzyszy – zaproponowałam pojednawczo – najwyżej trochę się wynudzi. Idę znaleźć Marie i w sumie jesteśmy gotowe, tak? – zerknęłam na Jamesa pytająco.

– Tak – potwierdził, wracając do biurka.

Pierwotny plan był taki, żeby wybrać się do Sheffield po wyprawkę. Ja, Gene, Silje i Marie o ile ją znajdę, bo bezowocnie krążyłam po domu już od paru minut. Wpadłam na nią w korytarzu prowadzącym do biura Amelie. Szła skrzywiona i zaczerwieniona, jakby najadła się kwaśnych porzeczek.

– Co jest?

– Dowiedziałam się, jak Amelie zasłużyła sobie – zrobiła znak cytowania na słowie: zasłużyła – na swoje stanowisko.

– Eee boję się zapytać.

– Ja się boję, że tego nie wymażę z pamięci! – skrzywiła się. – Nasza nadzorczyni niewolników ma romans z samym szefem szefów.

Otworzyłam usta z zaskoczenia, ale szybko je zamknęłam.

– Ale on ma chyba ze sto dwadzieścia lat! – mruknęłam, prowadząc nas do saloniku na górze.

– Stary, ale jary jak widać.

– Czy on nie miał dzisiaj mieć spotkania w Bolsover?

– A czy ty nie powinnaś być w Londynie? – skontrowała, rozkładając ręce.

– Miałam, ale stało się coś innego i potrzebuję twojej pomocy.

– Brzmi podejrzanie.

– Nie tak bardzo jak romans Amelie i Rene.

Złapała się za gardło, jakby ją zemdliło.

– Dziewczyno dawać się posuwać siedemdziesięciolatkowi... blah! FUJ! Nigdy!

Zaśmiałam się.

– Nawet za miliony? – zasugerowałam, gratyfikację za traumę.

– Za żadne pieniądze – zapewniła solennie.

Za parę sekund będzie musiała zmienić zdanie.

– Jestem pewna, że zaraz to odszczekasz – zaintonowałam śpiewnie, wiedząc jak sama zareagowałam na widok Luciena. Co prawda Marie podniecał uroczy blondas, ale... nie można było przeoczyć trzystu latka, ze skroniami oprószonymi siwizną, w czarnej todze z dzieckiem na ręku, więc zgodnie z moimi oczekiwaniami, stanęła tuż za progiem i rozdziawiła usta na jego widok. Wszyscy odwrócili się do nas.

– Hau, hau – szepnęłam jej do ucha prześmiewczo.

Spojrzała na mnie z zaskoczeniem.

– Ale... ale... – jąkała się.

– Nie, nie Marie, to się wymawia: hau, hau – szczerzyłam się z rozbawieniem.

– Marie... – zwołała Gene spod okna – zbierz szczękę z podłogi i zacznij oddychać, bo ponoć jesteś zakochana w moim bracie.

– Cholera jestem, ale... – wykonała bezradny gest ręką w stronę Luciena.

Zaśmiałam się pod nosem, patrząc, jak Gary uniósł obie brwi i skrzyżował ramiona na szerokiej piersi, czekając, aż jego kobieta przestanie się ślinić na widok innego mężczyzny. W końcu z marsową miną ruszył w naszą stronę, ścigany rozbawionymi spojrzeniami. Nader chętnie zeszłam mu z drogi.

– Chyba potrzebujesz dawki przypominającej, bo było ci mało o poranku. – Warknął, obdarzając Marie głębokim, zachłannym pocałunkiem, od którego zrobiło mi się nieswojo.

– Tak właśnie mężczyźni z dziećmi na ręku działają na kobiety – zażartowałam, podchodząc do Jamesa. Zerknęłam przez ramię. – Jezu, Gary, nie badaj jej migdałków, nie chcę tego widzieć. – Szum skrzydeł, zasłaniających ich teraz oboje, tylko mnie rozbawił. – Będę się musiała leczyć z traumy, tak samo jak ona po zobaczeniu, jak Rene Olivieri posuwa Amelie na biurku kancelaryjnym. I na marginesie, chcę nowe biurko! A najlepiej biuro. Fuj. Cholera, on ma z tysiąc lat!

– On ma trzysta i trochę – zażartowała Gene.

– Ale on wygląda jak młody bóg! – odparowałam.

– Że co? – spytał Joel, marszcząc brwi.

– Że twój pra–pra, ileś tam razy dziadek, nie może wyglądać dobrze? – uniosłam brew, zerkając kątem oka na Luciena, który stał niewzruszenie z dzieckiem na ręku. – Ty się módl, żebyś tak zajebiście wyglądał w jego wieku.

– Nie, nie to – machnął ręką, że to nie jest ważne. – Powtórz to o Amelie.

– Marie przyłapała szefa szefów na seksie z Amelie.

– Jak na siedemdziesięciolatka miał parę – mruknęła Marie, znów się krzywiąc. Dopiero teraz dostrzegła Silje i znów zmieniła się w słup soli. Pobiegła spojrzeniem do portretu nad kominkiem, a potem z powrotem do rudowłosej kobiety na sofie. I tak parę razy. – O Jezusie... czy to...

– Silje poznaj Marie Doyle, kobietę Gary'ego. Marie oto poszukiwani przez wszystkich od trzystu lat Silje i Lucien!

– Cześć Marie – pomachała jej ze swojego miejsca.

– Ale jakby ktoś pytał, to odwiedzaj nas krewni – pouczył Joel.

– Mi i tak nikt nie uwierzyłby, jakbym powiedziała prawdę – wskazała na Gary'ego, który otrząsnął się jak pies i powrócił do ludzkiej formy.

– Ale uwielbiasz to szaleństwo! – klepnął ją w tyłek, obejmując ramieniem za szyję i całując w czubek głowy.

Zerknęła w bok i podskoczyła na widok dodatkowych ogarów.

– Nie, żebym ja była znawczynią, ale czy te twoje psy to się rozmnażają przez pączkowanie? – spytała, patrząc na mnie ze zmarszczonym czołem. – Tych chyba jeszcze nie widziałam.

– Te dwa – wskazałam na miejsce, gdzie Dom i Furia siedziały jak trusie, ujawniając się dopiero teraz – są moje. Tamte dwa należą do Luciena i Silje. Też są królewskie. Niestety broniąc mnie, Dom nieco przesadził, ale Gene i babka Jamesa już o niego zadbali.

– A mają jakieś imiona? – spytała ciekawsko z błyskiem w oku.

– Nie, nie nazwiesz suki Daisy! – zaśmiała się Geneviewre.

– No weź! – obruszyła się Marie.

– Ja je nazwałam Karma i Cerber – odparłam z dumą.

– Demon, Furia, Karma i Cerber... – Marie pokiwała głową z rozczarowaniem. – Czemu nie jakieś normalne imiona jak: Fifi, Neron, Daisy...

– Bo to są piekielne ogary, a nie Shih tzu czy inne burki – odpowiedział jej Gary. – Nikt nie będzie się bał psa, który ma a imię Fifi. A Demon czy Cerber od razu wzbudzają instynktowny strach z racji konotacji imienia.

– Ale rottweiler też może mieć na imię Fifi i potem jakie zaskoczenie jak to się okazuje duży zły pies – upierała się Marie.

Miałam ochotę nią potrząsnąć, ale to Marie. A poza tym ona już tak miała. Niby niemal trzydziestolatka a momentami, kiedy w grę wchodziły zwierzęta, była naiwna jak dziecko. I to jednocześnie w niej tak bardzo uwielbiałam. No, oczywiście poza wspólną nienawiścią do szefowej!

– Dobra to skoro damska imprezka w komplecie! – klasnęłam w dłonie. – My się zwijamy, ty masz spotkanie z Rene, a wy trzej pilnujcie małych Sitwellów, pilnie wykonując polecenia Lady of the Circle.

Babka Jamesa zaśmiała się radośnie na te słowa.

– Olivieri dzwonił do ciebie? – spytał Joel Jamesa, który sięgał po telefon.

– Nie.

– Dziwne – podsumował Gary.

– To może daj im jeszcze z pół godziny, żeby mu viagra zjechała z organizmu – zaproponowała Marie.

Dom, Furia i Karma podążyły za nami, zostawiając rannego ogara z Lucienem. Alina obiecała się nim zająć i odprawić jakieś dodatkowe hokus–pokus, żeby poczuł się lepiej, więc ze spokojem sumienia Silje mogła się na chwilę skupić na sobie.

Wyprawa do sklepów zajęła nam większą część dnia. W sklepie z ubraniami zaprotestowałam przed pozbyciem się jej sukni, patrzą na Marie, jakby postradała zmysły. Zupełnie nie ogarniała wartości zabytków.

– Dziewczyno, to klasyk – pouczyłam ją. – Tak zachowana suknia z siedemnastego wieku to cud! – Wszystkie trzy spojrzały na mnie jak na wariatkę. – Wystawimy ją w sali lustrzanej, a jakbyś szukała zatrudnienia w chwilowej odskoczni od codzienności z dziećmi, to zrobimy turę zwiedzania z przewodnikiem! – Podniosłam suknię na wysokość oczu, zachwycając się kolorem i fakturą materiału. – Już widzę tych wszystkich ludzi skonfundowanych, gdy dostrzegą wasz portret w bibliotece! – rozmarzyłam się. – Szkoda, że nie mamy ich więcej.

– Mamy – odparła Silje, oglądając się w lustrze i podziwiając letnią sukienkę, którą wybrałyśmy. – Musisz się tylko wybrać na strych.

– Mamy strych? – spytałam z ekscytacją.

– Całkiem duży i kilka kufrów pełnych ciuchów, ponieważ po naszym zniknięciu nie wiedzieli co z nimi zrobić.

– Jak na kogoś, kto spędził trzysta lat w innym „wymiarze" – zauważyła Marie, która jak zwykle nie stosowała żadnego filtra w rozmowie – nie masz żadnych problemów z nowoczesną techniką, technologią i dostosowaniem się do otaczającej rzeczywistości.

– Jezu, Marie – rozejrzałam się dyskretnie, czy nikt nie podsłuchuje, bo zaczynałyśmy brzmieć co najmniej dziwnie.

– O co ci chodzi? – obruszyła się. – To normalne pytanie.

– Normalne to jest pytanie, jaki nosisz rozmiar stanika, albo jaką kawę pijemy. A przyszło ci do głowy, że nawet będąc... no wiesz, widziała, jak świat się zmienia w obrębie posiadłości? – spytałam, patrząc na nią wymownie. – Ludzi z komputerami, wymianę hydrauliki, instalację kamer, to jak ludzie używają telefonów komórkowych. O samochodach nie wspomnę.

– Wiesz Helen – wpadła mi w słowo Silje, uśmiechając się szelmowsko – szczerze muszę się przyznać, że jest różnica między obserwować a korzystać.

– No widzisz! – Marie wystawiła do mnie prześmiewczo język.

– Zupełnie inaczej odbierałam samochód, dopóki nie wsiadłam do środka i nie poczułam się jak zamknięta w metalowym pudełku. Wygodnym, ale jednak! Podobnie z ubraniami. – Poruszyła nieznacznie ramionami. – Nie, żeby gorsety były wygodne, ale do stanika też się będę musiała przyzwyczaić. I zdecydowanie jednak nie lubię stringów – skrzywiła się. – A ta nowoczesna bielizna wydawała się taka fajna. – Pociągnęła za ramiączko stanika, usiłując je wygodniej ułożyć. – Nie zrozumcie mnie źle, ciężkie suknie to nie był szczyt wygody i szczerze powiem, że materiały macie teraz lepsze, milsze w dotyku, ale bielizna... – westchnęła teatralnie. – Będę się musiała przyzwyczaić.

Przed wyjściem James dał mi kartę firmową z moim nazwiskiem, nakazując mi wszelkie zakupy dla naszych „dalekich krewnych" obciążać z tej karty. Zrobiłyśmy wręcz najazd na sklep z rzeczami dla małych dzieci. Kupiłyśmy wózek, do którego wejdą oba maluchy, parasolki do wózka i inne akcesoria. Dwa foteliki do samochodu. Silje niemal się popłakała na widok pampersów.

– To powinien być wynalazek stulecia! – powiedziała, przyciskając paczkę pampersów do piersi.

– Nie wiem, jak nasze mamy to robiły, że prały pieluchy – westchnęła Marie.

– Ja też nie – zgodziłam się z nią. – Ale podziwiam, że nie wspomnę o twoich rodzicach.

– To były okropne czasy! – skwitowała Silje, kierując się do drewnianych zabawek.

Wróciłyśmy późnym popołudniem i nawet w miarę szybko udało się nam rozpakować dwa auta pełne zakupów. Do terenówki Mishy nawet udało się upchnąć dwa łóżeczka do złożenia. Na szczęście on sam nie narzekał, z wrodzonym spokojem obserwował wszystkie nasze poczynania, na koniec zapraszając nas na słodką, lodową przekąskę.

Dopiero na górze uzmysłowiłam sobie, że zostawiłam w aucie telefon w plastikowej wytłoczce na napoje. Chowałam go do kieszeni, gdy Amelie właśnie szła przez parking. Byłam strasznie ciekawa, jak zareaguje na widok psa, który mi towarzyszył. W końcu to one pilnowały tego szemranego miejsca, z którego rano uwolniłam Silje. Czy w ogóle ją rozpozna? Skinęła mi uprzejmie i natychmiast cofnęła się na widok psa, który teraz miał już na szyi obrożę.

– Ojej przepraszam, chyba się nigdy nie przyzwyczaję do ich widoku, mimo że to piękny pies. – Zmrużyła lekko oczy. – I taki podobny do tego poprzedniego? Jak ma na imię?

– Karma! – wypaliłam, starając się zachować powagę. – I to nie jest pies. Karma to suka.

Spojrzała na mnie ostro, biorąc moje słowa za złą monetę.

– To niech chociaż chodzi na smyczy? – poradziła wrednie.

– A po co smycz? Przecież karma zawsze wraca.

– Dla bezpieczeństwa! Jakby kogoś pogryzły to byłoby chyba wam szkoda ich usypiać.

– Ja bym się bała raczej o ugryzionego.

– Są nieszczepione? – otworzyła szeroko oczy. – Wciągnę to na listę do przedyskutowania w najbliższym czasie. A teraz przepraszam, spieszę się.

Odeszła w stronę auta a ja zmarszczyłam brwi. Demon i Furia zagrodziły jej przejście do auta, obnażając kły i pochylając łby w szykując się do ataku.

– Matko święta! – wrzasnęła, łapiąc się za serce. – Możesz? W środku jest dziecko! Nie chcę, żeby mu coś zrobiły! – zawołała z pretensją.

Chciałabym mieć odpowiedź na pytanie dlaczego ogary tak reagowały, ale miałam kompletną pustkę w głowie. Że Alessie usiłowałyby wykończyć to norma, stanowiła zagrożenie, ale Amelie? Może to przez to co się stało z partnerem Karmy? Ale ona sama wydawała się nieporuszona. Klasnęłam w dłonie i chcąc nie chcąc, oba przybiegły flankując mnie razem z Karmą. Wpatrywały się w auto opuszczające parking w nadziei, że im pozwolę za nim pobiec.

I wtedy dotarła do mnie prawda absolutna. Rzeczywiście wystarczyło wysłać za Alessią ogary i pozwolić im dokonać dzieła. A one doskonale wiedziały, gdzie zatargać jej zdradzieckie dupsko! Na samo dno piekła. Krąg był połączeniem magii i anielskiej krwi, a one same z radością dostarczą sprawiedliwość. Wystarczy je tylko spuścić ze smyczy.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro