Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Part 38

To rozdział z malutkim polsatem ale kolejny będzie jutro 🖤


Helen POV

Stałam oparta maskę auta, nerwowo grzebiąc nogą w trawie. Za każdym razem słysząc silnik auta, z nadzieją patrzyłam na drogę, czy to aby nie pomoc drogowa. Złapałam gumę w drodze na stację kolejową w Sheffield. Jak na złość spóźniłam się na pociąg, nie mogłam zamienić biletu, a nowy mogłam kupić dopiero na taką godzinę, że za Chiny Ludowe nie zdążę do Londynu, żeby w banku podpisać papiery. Te podpisane w ich obecności dwa tygodnie temu, zaginęły, więc nie zostało im nic innego, niż ponowne wezwanie mnie do stawienia się z długopisem w ręku.

Głodna i bez kawy stałam sobie na poboczu we wrześniowym słońcu, zastanawiając się czemu znów mam pecha. Za każdym razem takie wydarzenie prowadziło to do jakiegoś dramatu.

Co teraz? I do tego w szczerym polu?

Zerknęłam jeszcze raz na telefon, upewniając się, że ta jedna, biedna ostatnia kreska zasięgu wciąż tam jest. Była.

Po dobrej godzinie oczekiwania dojechał van firmy RAC. Starszy pan przedstawił się jako Robert i ochoczo zabrał się do pracy, gawędząc ze mną o pogodzie. W międzyczasie zadzwonił James, więc poskarżyłam mu się, że auto nawaliło i jako szef jest mi winny rekompensatę. Jakiś dzień w SPA albo co najmniej masaż. Premią też bym nie pogardziła.

– Jesteś strasznie marudna bez kawy.

– I bez odpowiedniej dawki snu! – zgodziłam się ochoczo. Serwisant podszedł do mnie, wycierając dłonie w szmatkę. – Czekaj, istnieje szansa, że się stąd wydostanę.

– Nie mam dobrych wiadomości. – Podrapał się po głowie, jakby było mu głupio w ogóle się do tego przyznać. – Nie mam tutaj kompozytu, żeby zakleić, ale mogę panią zaciągnąć do najbliższego warsztatu, gdzie wiem, że będą w stanie pomóc.

– Tylko ja mogę mieć takie szczęście – mruknęłam.

– Niestety – odpowiedzieli jednocześnie, a mi dreszcz przebiegł po kręgosłupie, bo zgodnie z zabobonami powiedzenie tego samego słowa, w tym samym momencie, przez dwie osoby, przynosiło pecha, albo spotykało się kogoś wrednego.

Westchnęłam.

– Co się stało?

– A nic, takie tam przeczucie – bagatelizowałam.

– Przyjechać po ciebie? – zaproponował.

– Chciałabym – westchnęłam, obserwując, jak Robert zmaga się z hakiem holowniczym – ale z tego co pamiętam, miałeś umówione spotkani z Rene i Amelie o dziewiątej, więc nie ma siły, żebyś wrócił na czas. O ile ona mnie ni ziębi, ni grzeje, to jego bardzo lubię.

– Pozałatwiam wszystko i przyjadę. Zrób sobie dzień wolny, napij się kawy.

– Albo drinka, albo całe wiadro wódki!

Zaśmiał się.

– Jak ci brakuje ekscytacji, kochanie, to ja ci coś załatwię.

– Czyżby Allesia przestała dostarczać ci rozrywki i podnosić ciśnienie? – spytałam wrednie.

– Nie wywołuj wilka z lasu, nie widziałem jej dzisiaj od rana. Jedyny widok, za którym tęsknię, to twoich pięknych oczu i uśmiechniętych ust.

Parsknęłam śmiechem.

– Ty już nie czaruj.

Serwisant przerwał nam tę uroczą pogawędkę, podchodząc z telefonem i podając kod pocztowy warsztatu, do którego zamierzał zabrać mnie wraz z autem.

– Zapisałeś? – upewniłam się, recytując jeszcze kombinację znaków i liter.

– Tak.

– To świetnie! – zażartowałam. – Jakbym nie dotarła do domu i ktoś mnie porwał, wiesz, gdzie szukać zwłok.

– Masz osobliwe poczucie humoru kobieto – podsumował, nim się rozłączył.

Podjechaliśmy pod ruchomy most na kanale. Barierki odgradzające auta od mostu dopiero się zamknęły. Robert zaklął pod nosem, patrząc na zegarek.

– Przepraszam – wymamrotał.

– Z dwojga złego przynajmniej obejrzymy to sobie z frontowego rzędu – usiłowałam go pocieszyć.

Most odsunął się na bok, a statek wypełniający szczelnie kanał przepłynął, zostawiając po sobie obłok pary. Dwa stare parowce pływały po kanałach w tej części Anglii, ciesząc oko swoim wyglądem i dostarczając radości różnej wiekowo audiencji, wybierającej się na wycieczki takim oto cudem. Czekaliśmy, aż światła ostrzegawcze niczym na przejeździe kolejowym zgasną, ale kolejne pięć minut nie dało rezultatu. Coś było ewidentnie nie tak. Obsługa mostu ubrana w zielone odblaskowe kamizelki rozkładała ręce, bo mimo że most był już zabezpieczony i na swoim miejscu, to barierki za nic nie pozwalały się odblokować, żeby umożliwić ruch samochodów. PO paru kolejnych minutach oznajmili, że czekają na inżyniera.

– Musimy się cofnąć do miasteczka i pojechać starą drogą. – Zawyrokował mój towarzysz. – Nadłożymy z piętnaście mil, ale nie ma innej drogi.

– Trudno – westchnęłam – i tak mam już popsuty dzień, więc wszystko mi jedno.

W drodze przez miasteczko zatrzymaliśmy się na światłach. Oparłam czoło o boczną szybę i niewidzącym wzrokiem, wpatrywałam się w auta zaparkowane wzdłuż drogi. Biała terenówka wyjechała z podporządkowanej z piskiem opon niemal na czerwonym świetle.

– Co za durny kierowca! – mruknął z pretensją Robert.

Różowa odblaskowa rybka na tylnej klapie zwróciła moją uwagę.

Czy to...

Odczytałam tablicę rejestracyjną. Tak, to z pewnością ona! Ciekawe dokąd się tak śpieszyła? Nie mieszkała w tej części miasta, a na dodatek powinna być teraz zupełnie gdzieś indziej.

– Zapłacę całą dniówkę, jeśli będziesz dla mnie śledził to białe auto.

– Serio?

– Gotówką – zachęciłam.

– Ale po co?

Hmm, a więc gotówka nie była wystarczająco zachęcająca. Czas na kłamstwo!

– Bo myślę, że w aucie jest kochanka mojego męża, a ja bardzo chcę, żeby rozwód orzeczono z jego winy – wypaliłam na wydechu, robiąc zbolałą minę i modląc się, żeby złapał przynętę.

– No to trzeba było tak od początku! – mruknął, ruszając spod świateł. – Ludzie dzisiaj nie szanują małżeństwa. Kiedyś to była świętość, teraz jak nadciągają kłopoty to rozwód i po sprawie.

Kiedyś ludzie ukrywali domową przemoc, maltretowanie psychiczne i zdradzali się na prawo i lewo, ale potrafili to lepiej zamieść pod dywan. I byli ze sobą, bo nie wypadało się rozwieść z prostego powodu: co ludzie powiedzą.

– Tak samo jak z używanymi rzeczami, meblami czy sprzętem – dodałam od siebie, mając w pamięci słowa matki. – Zepsuje się i wyrzucamy, zamiast naprawiać i dalej się cieszyć.

– A można by iść na terapię, do psychologa czy no... jak sprzęt nie teges do lekarza. Ale tu chyba jednak sprzęt działa. Młodsza? – spytał ciekawsko, skręcając za nią na drogę prowadzącą w stronę Buxton.

Spojrzałam na niego z urazą. Czy ja wyglądałam jakbym stała nad grobem? Owszem, jak codziennie, jedynym makijażem był tusz do rzęs, ale to nadal nie znaczyło, że wyglądałam staro. Ty tylko trzydziestka! Czyli nowe dwadzieścia, a w sumie życie zaczyna się po czterdziestce, jak już spłacisz swój kredyt hipoteczny.

– Ładniejsza! – syknęłam, z braku lepszych argumentów na ostatnią chwilę.

Zerknął na mnie spod oka.

– Tobie też niczego nie brakuje, żeby cię poobracać na sianie. – Zrobiło mi się głupio na ten komentarz. – Te młodsze pokolenia to nawet nie są kreatywne. Tylko łóżko i łóżko. Ja jak byłem w pełni sił, to obracałem moją Maureen nawet w środku lasu, jak nas ochota naszła.

Ta rozmowa robiła się nadzwyczaj niebezpieczna, zwłaszcza dla mnie, ponieważ gdzieś w zakamarkach głowy mignęła mi myśl, że to może być cena tej wyprawy. Na szczęście dla mnie biała terenówka, jadąca trzy auta przed nami, zwolniła, skręcając w prawo. Minęliśmy znak „Teren prywatny. Wstęp wzbroniony".

– A to se wybrali miejsce na schadzki – mruknął.

– Co robisz? – spytałam z paniką, gdy pojechał dalej.

– Jest taka droga z drugiej strony, znacznie bliżej, ale ja tam nie wjadę – odparł spokojnie. – Mogę cię tam podwieźć, ale potem to jest wędrówka z pół mili do samego domu. Tylko nie wiem, czy im tyle czasu zajmą harce.

– Wiesz, co tam jest? – obejrzałam się nerwowo przez ramię.

– Stara chata pasterzy. Dzieciaki czasem robią tam imprezy, ale od pół roku omijają to miejsce z daleka, twierdząc, że tam straszy. Lubi ten twój face dreszczy emocji? Bo niektórym to wacek opada, jak się stresują.

Prychnęłam, powstrzymując się od odpowiedzi. Zjechał na pobocze przy niezwykle wąskiej drodze, którą na upartego przejechałoby auto osobowe, ale nie van z podpiętą na haku holowniczym osobówką. Położona wysoka trawa, mówiła sama za siebie. Ktoś wjeżdżał na teren regularnie.

Czas na kolejne kłamstwo.

– Chyba by się nie umawiali, jakby mieli tylko pół godziny. Wiedział, że nie będzie mnie cały dzień.

– To szuja pierwszej wody.

Sięgnęłam do klamki, ale obleciał mnie nieco strach.

– Zaczeka pan tu na mnie? – spytałam z nadzieją.

– Chcesz, żeby ktoś wiedział, że ich przyłapałaś?

– Nie? – Przygryzłam wargę.

– No to zróbmy tak: mam twój samochód dziewczyno, zaprowadzę go do warsztatu i wrócę po ciebie. Wycisz swój telefon, zadzwonię, jak będę się zbliżał. Jakby coś poszło nie tak, zadzwoń do mnie i uciekaj!

Wyciągnęłam kluczyku z kieszeni kurtki i rzuciłam na środkową konsolę, wysiadając. Przebiegłam na druga stronę ulicy i potruchtałam drogą. Gdyby nie to, że łomot serca zagłuszał śpiewające ptaki i inne odgłosy łąki, mogłabym uznać, że to naprawdę miły spacer. Gdzieś za zakrętem doszedł mnie zgrzytliwy dźwięk skrzyni biegów, zwiastujący bieg wkładany na półsprzęgle. Rozejrzałam się w panice i czmychnęłam pomiędzy rosnące na poboczu chaszcze, ciesząc się, że to nie jeżyny. Przylgnęłam do drzewa, wstrzymując oddech, jakby miało mi to pomóc stać się niewidoczną.

Amelie była gównianym kierowcą. Auto miało zbyt dużą prędkość i podskakiwało na wybojach, imitując kangura. Nawet nie zwolniła, gdy wybiło ją do góry. Doliczyłam do sześćdziesięciu, zanim wychyliłam się zza drzewa, rozglądając się jak złodziej w każdą stronę. Pobiegłam truchcikiem drogą, nasłuchując, czy może ktoś jeszcze będzie jechał.

Na końcu drogi dostrzegłam zrujnowany, dwupiętrowy dom w kolorze piaskowca. Nie wyglądało na pierwszy rzut oka, że ktoś w nim mieszka. Zarośnięte podwórko, kilka wybitych szyb, ogólny nieład i zaniedbanie, towarzyszące miejscom porzuconym przez ludzi, gdy natura odbiera w posiadanie swój mały zakątek.

Obeszłam dom skrajem podwórka, brodząc niemal po pas w trawie, ale nie do końca chcąc postawić stopę na samym podjeździe, ponieważ sprzeciw w głowie, przed zrobieniem tego, był zbyt silny. Światło słoneczne odbiło się promieniem od szyby w oknie, powodując feerię barw i pozwalając mi dostrzec to czego, nie widać było gołym okiem.

Całą elewację pokrywały znaki.

Poczułam ekscytację, ale szybko mi przeszło, bo nie miałam pojęcia, jak się tam dostać. Przymrużyłam oczy, usiłując dostrzec, czy samo podwórko też jest „zaminowane", ale nic nie widziałam. Zamknęłam oczy i wzięłam oczyszczający oddech, wsłuchując się w przyrodę. Nie wyłapałam nic, poza bzyczeniem owadów i szumem wiatru w koronach drzew.

Ostrożnie, niczym ruski saper, zbadałam nogą wysypane żwirkiem podwórko. Nie wydarzyło się zupełnie nic, więc zrobiłam parę kroków w stronę drzwi, rozglądając się wokoło. Strach ściskał mi gardło, ale serce waliło jak młotem, pompując adrenalinę. Dopiero przy wejściu do domku doszło mnie głuche warczenie. Rozchyliłam usta z zaskoczenia, rozpoznając dźwięk gardłowego rzężenia.

Piekielny ogar w swojej naturalnej postaci ukazał się po lewej. Łapałam go kątem oka. Przechyliłam głowę w jego stronę, łapiąc spazmatyczny oddech. Jego tęczówki były złote, tak samo jak królewskiej hordy, ale sam ogar wyglądał na wychudzonego i zmęczonego. Z pewnością nie był z mojego stada!

Dłonie mi drżały, gdy nakazałam mu po gaelicku najpierw „spokój", a potem ostrzej „waruj", udając, że się go nie boję, ale prawda była taka, że przerażenie ściskało mi żołądek. Niestety nie miałam żadnej władzy nad tym psem. Gorzej, gdyż zdawałam sobie sprawę z ich krwiożerczości, bezwzględności i zamiłowaniu do polowań. I zawsze były w parach, więc gdzie jest drugi? Przeciągłe wycie dochodziło z wnętrza domu. Ogar odwrócił wzrok na chwilę. Obroża zalśniła w promieniach słońca. Więc tak Amelie miała nad nim władzę. Magią.

– Och, skarbie! – westchnęłam, co chyba go tylko rozwścieczyło, bo postąpił krok w moją stronę. Cofnęłam się, unosząc dłonie do góry, manifestując, że nie mam złych zamiarów. Ogar zawył ponownie, a ten na zewnątrz powtórzył zawołanie. Odzwierciedlał każdy krok, ale nie atakował. Potknęłam się i upadłam na tyłek, zduszając krzyk strachu, gdy ogar znalazł się nade mną, stając łapą na brzuchu. Zasłoniłam się ramieniem, czekając na ostateczny cios! Słyszałam tylko walenie swojego serca, pulsujące w uszach, pędzącą w żyłach krwią.

Co za głupia śmierć, zagryziona przez piekielnego ogara, mając własną hordę!

Zamiast ugryzienia poczułam szarpnięcie i ciężar znikł, za to rozległo się groźne warczenie i kłapanie zębami. Odgłosy walki i skowyt ogarów wypełniły powietrze wibrującą energią. Zerknęłam do tyłu z zaskoczeniem widząc Doma. Skowyt psa rozległ się, wwiercając w uszy. Rozdzieliły się na chwilę, by znów przystąpić do ataku. Furia stanęła obronnie między mną a walczącymi. Przeturlałam się na kolana.

Ogar, który mnie zaatakował, leżał, krwawiąc, a z domu dochodziło nas przeciągłe wycie jego suki. Dom szykował się do zadania ostatecznego ciosu. Było coś dziwnego w tym poddaniu. Spojrzałam w oczy pokonanego, fizycznie jako ból odczułam płynące od niego emocje.

– Dom, przestań, zostaw go – wysapałam, między łapaniem oddechu pod falą bólu. – On jest królewski.

Mimo tego, że Furia wchodziła mi cały czas w drogę, ciągnąc nieznacznie za nogawkę spodni, żebym się zatrzymała, na kolanach doszłam do stojącego w przygotowanej do ataku pozie Doma. Drugi ogar leżał bez ruchu, a żałosne wycie z domu wciąż się nasilało i stało się jeszcze głośniejsze. Furia złapała zębami mój nadgarstek, gdy wyciągnęłam dłoń w stronę pokonanego ogara. Opadłam na kolana.

– Furia – ostrzegłam ją. – Musimy zdjąć tę obrożę z jego szyi.

Jedno kłapnięcie szczęki Doma i metal pokruszył się niczym spalony na popiół papier i został zabrany srebrnymi drobinkami przez podmuch wiatru. Suka ogara wypadła w naszą stroną od domu, po drodze zmieniając się do swojej naturalnej, piekielnej formy. Obnażyła kły, ale nie zaatakowała moich. Stanęła obok swojego towarzysza, a potem zaskoczyła mnie, kładąc się obok i liżąc jego rany. Ból, który czułam, zelżał, więc wzięłam głębszy oddech, przełykając ciężko.

– Noooo dobra –wymamrotałam wstając na kolana, a potem podnosząc się na wciąż drżących iniepewnych nogach. Furia wcisnęła się między mnie, Doma i nową parę. Oczy sukibłyszczały na złoto. Podczołgała się do Demona i nadstawiła gardło. Zanimzdążyłam wrzasnąć i powstrzymać mordercze zapędy ogara, kłapną zębami, zrywającz jej szyi obroże. Ogarzyca zaskomlała i zerwała się na nogi, wpatrując w dom.W końcu i ja dostrzegłam to, co ona i aż mnie zatchnęło.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro