Part 1
Na zachętę :) Mam nadzieję, że miło spędziliście walentynki.
Jeśli obecnie cieszycie się byciem singlem, pamiętajcie, że na wszystkich świętych też nie musicie być martwi 😂😂
Helen
Jezu, w końcu nadeszła wiosna! Niby w Wielkiej Brytanii nie było typowej zimy, ponieważ zazwyczaj wiało i padało, ale oznaczało to też, że wciąż było zielono. Cały rok. Po tej stronie Peak District w hrabstwie Sheffield zdarzało się jednak widywać śnieg, a nawet mieć zadymki śnieżne, więc kiedy zrobiło się dziesięć na plusie, w powietrzu wisiała już wiosna, przynosząc stan euforycznej radości!
Nie starczyło tego szczęścia na długo. Wtoczyłam się na parking posiadłości, w której prowadziliśmy właśnie projekt. To były ostatki sił silnika mojego Forda Kuga. Po raz kolejny coś było nie tak z elektryką, ale sam elektryk twierdził, że nie wie co. Cóż, ponoć „Ford Gówno wort", ale „nie każda morda pasuje do Forda".
Żałowałam obecnie, że skusiłam się na trzyletnie auto tuż po gwarancji. Lepiej było zainwestować w nowe, płacić wyższą ratę, ale przynajmniej serwis byłby darmowy i każdy problem byłby problemem producenta, a nie moim. Zostawiałabym je w serwisie, mówiąc „naprawcie", wsiadając do auta zastępczego na czas naprawy.
Wszystko byłoby w porządku, gdyby w tej części kraju transport publiczny był tak samo rozwinięty jak w Londynie. Wtedy moje auto mogłoby stać w serwisie cały rok, na okrągło. Ale nie! Tak nie było! Autem droga do posiadłości wynosiła jakieś dwadzieścia minut. A komunikacją miejską? Półtorej godziny! Do tego trzy przesiadki oraz uroczy spacer poboczem wąskiej, ale jakże często używanej drogi. W głowie się nie mieściło, zwłaszcza w XXI wieku, jak to możliwe, a jednak jak normalne na angielskiej wsi.
Nie zostało mi nic innego, niż wyżebrać u kogoś pracującego ze mną, żeby mnie podrzucił chociaż do pociągu. Wędrówka w ciemnościach marcowej nocy, nie była na szczycie mojej listy najbardziej ekscytujących wypraw w tym roku.
Marie wysiadła ze swojego nowiutkiego Picanto i zamachała energicznie, dzierżąc w dłoni kubek termiczny, niczym berło.
– O! Cześć. Skąd taka mina?
Wyciągnęłam swój kubek, usiłując zamknąć auto. Niestety, nie szło mi to, a auto nie mrugało do mnie radośnie światłami, jak zwykło to czynić.
– Moje auto odmawia posłuszeństwa. Jakoś tu dojechałam, ale obawiam się, że nie wrócę.
– Zadzwoń do AAA.
Wezwałabym pomoc drogową, ale... przeoczyłam moment odnowienia polisy i teraz to trochę musztarda po obiedzie. Mój wzrok musiał być wymowny.
– Poproszę, żeby aby jeden z chłopaków zerknął – zaproponowała. – Wychodzę o czwartej. Jeśli ci to pasuje, mogę cię podrzucić do kolejki.
– Ratujesz mi życie, byłoby super.
Na Marie zawsze można było liczyć. Poczciwa duszyczka o ciętym języku.
– Gdzie dzisiaj pracujesz?
Uśmiechnęłam się szeroko.
– Biblioteka.
– Szczęściara! – zagwizdała. – Podobno właściciele mają się pojawić jutro lub dzisiaj.
– Naprawdę? – niedowierzałam. – Już myślałam, że naprawdę są tylko wytworem wyobraźni zapisanej w podaniach i legendach.
– Bardzo zabawne – pogroziła mi palcem. – Nie pozwól, żeby Amelie cię usłyszała.
Imię Amelie wyrwało z mojego gardło długie westchnienie i wywołało szeroki uśmiech na twarzy Marie. Ona miała zajebistego szefa, który posiadał pasję do tego, co robił. Moja szefowa była sztywną służbistką, ściśle stosującą się do grafików, terminarzy, procedur i zasad. Oboje właśnie nadchodzili od strony swoich aut. Posłałam koleżance całusa na dłoni i odwróciłam się na pięcie, szybkim krokiem zmierzając w stronę domu.
Zostawiłam kurtkę i buty w przeznaczonej do tego strefie, znajdującej się na poziomie piwnicy tuż za kuchnią. Wiadomo, służba to służba. Zaciągnęłam się unikalnym zapachem drewna i farb jaki codziennie wypełniał zmysły. Cały dom, a raczej dworek, pachniał wiekami historii rodzinnej, a z obrazów patrzyli na mnie przodkowie obecnych dziedziców. Trudno wręcz czasem było zrozumieć, że dom i ziemia do niego należąca, były w rodzinie od tysiąc siedemdziesiątego roku! Nie tysiąc siedemsetnego, ale tysiąc sie–dem–dzie–sią–te-go.
Tysiąc lat historii zamknięte w ogromnym domu i setkach hektarów przynależnych do posiadłości. Chodziły plotki, że rodzina Sitwellów posiadała połowę hrabstwa Derbyshire, a dorobiła się w siedemnastym wieku na żelazie i jego eksporcie do Stanów Zjednoczonych. Od innych można było usłyszeć, że pieniądze dały im kopalnie węgla. A od okolicznych, że w domu działy się dziwne rzeczy i to pewnie zaklęcia i czary pozwalały posiadłości i miasteczku przetrwać wszystkie trudy, kryzysy ekonomiczne i zmiany władzy w kraju.
Idąc do biblioteki, wodziłam oczami po portretach, za każdym razem zafascynowana żywymi kolorami, nawet tych namalowanych setki lat temu. Przy niektórych z nich miało się wrażenie, że patrzą na gości, śledzą oczyma każdy twój krok. Fascynowało mnie to, więc kurtuazyjnie uśmiechałam się do wścibskich oczu na malowidłach.
Przekraczając próg pomieszczenia wypełnionego książkami od sufitów po podłogę, cofało się w czasie o kilkaset lat. Centralnym punktem był wielki kominek, a nad nim lustro i dwa złote kandelabry, w których były świece. Mimo że dom posiadał nowoczesne oświetlenie, marzyłam wręcz, aby kiedyś było mi dane rozsiąść się wieczorem w fotelu skierowanym w stronę ognia i cieszyć dźwiękiem trzaskających polan, przy romantycznym świetle świec.
W pomieszczeniu dominował specyficzny zapach książek. Farba drukarska w połączeniu z papierem, zamieniała się w najdroższe i najbardziej rozpoznawalne perfumy na świecie. Pikanterii dodawał mu zapach skóry pokrywającej sofę i dwa fotele.
W drugiej części pomieszczenia, którą dzieliło od wejścia trzy schodki w górę, stało ogromne drewniane biurko z czterema fotelami. Miejsce przeznaczone do rysowania, jak oświeciła nas kiedyś Amelie. Połączenie salonu, biblioteki i bawialni. Coś dla każdego z domowników.
Po drugiej stronie korytarza znajdował się lustrzany pokój, stanowiący swego rodzaju salę reprezentacyjną do przyjmowania gości. Był elegancki, z przytupem i zachwycał wystrojem połączenia starego, patynowanego złota, niebieskich i pomarańczowych tonów. Zauważając, jak w tej części były wysiedziane meble, a w tamtej wręcz nie używane, stało się jasne jak słońce, gdzie rodzina uwielbiała spędzać czas. Całym sercem, jak oni, wolałabym siedzieć z nosem między książkami, niż podziwiać swoją buźkę w tylu lustrach.
Biblioteka zajmowała niemal połowę zachodniego skrzydła domu na parterze, a jedno z okiem wychodziło na ogrodowy zakątek. Ławka z ciemnego drewna na tle fantastycznie zielonego, wysokiego żywopłotu była hipnotyzująca, w połączeniu z ogromną białą donicą i wylewającymi się z niej fioletowymi kwiatami. Zapatrzyłam się na chwilę, kontemplując widok.
– Od wyglądania za okno nasza praca nie będzie szła szybciej.
Głos Amelie wytrącił mnie z rozmyślań. Przywołałam na usta uśmiech.
– Dzień dobry Amelie. Jak minął twój wieczór?
– Dobrze, dziękuję – odparła niemal jak robot, ucinając rozmowę. – Bierzmy się do roboty.
Praca przy katalogowaniu zasobów biblioteki, sprawiała mi przyjemność. Dla wielu byłaby zapewne nudna, ale ja czułam magię iskrzącą pod opuszkami palców. Każdą pozycję pieczołowicie sprawdzałam i wpisywałam do katalogu. Czas uciekał nam codziennie przez palce. Ledwo zaczęłyśmy, a już przychodziła pora lunchu i godzinnego odpoczynku wliczonego w godziny pracy. Dokończyłam wpis, odkładając długopis na biurko do specjalnego pojemnika. Nie uśmiechało mi się wysłuchiwanie wykładu o tym, co by się stało, jakby długopis wylał i zniszczył biurko a nie daj panie Boże książkę. Zdusiłam wtedy chęć odpalenia: „to kupcie długopisy lepszej jakości".
Palce świerzbiły, a oko przyciągał czerwony grzbiet w stosiku ułożonym na stole. Pamiętnik żony jednego z poprzednich właścicieli. Silje i Lucien zniknęli z powierzchni ziemi z dnia na dzień w tysiąc sześćset jedenastym roku. Ot tak, jak z kliknięciem palców. Dzisiaj byli, a jutro już nie, i nikt nie potrafił wyjaśnić, co się stało. Akcja poszukiwawcza nie przyniosła rezultatów, a ciał nigdy nie odnaleziono. Jedna z wielu zagadek znikających członków tej rodziny.
Rozejrzałam się niczym rasowy złodziej i wyciągnęłam wolumin spośród innych. Przekartkowałam wciągając z przyjemnością powietrze wypełnione zapachem starego papieru.
– Magia. Ktoś zarobiłby fortunę, gdyby zaczął produkować świeczki z tym aromatem.
Zaszyłam się w mało używanym wykuszu okna z widokiem na ogród, ale niewidocznym dla osób idących schodami. Zwłaszcza, kiedy siedziało się plecami do przejścia. Jeśli się nie wychylisz, nikt cię nie znajdzie, ale wiadomo, że dobrych pracowników trudno znaleźć.
Początkowo szło mi opornie, ale im dłużej wpatrywałam się w litery, tym łatwiej przychodziło mi odszyfrowywanie zapisków. Dziesiątki błędów ortograficznych, a niektóre zdania czytałam kilkukrotnie, żeby odnaleźć sens i złożyć je stylistycznie do kupy. Autorka nie była po filologii angielskiej i wychodziło na to, że zapisywała słowa tak, jak je słyszała.
Powieść jak powieść, zapowiadało się interesująco ze słowami: mroźny poranek roku pańskiego tysiąc sześćset... Lodowe igiełki przebiegły mi po plecach, sprawiając, że zrobiło mi się zimno.
– Co robisz?
Głos Amelie był ostry niczym brzytwa i wdarł się do głowy, jak zgrzyt paznokci po tablicy. Podniosłam wzrok znad strony pamiętnika i spojrzałam na nią, mrugając, żeby złapać kontakt z rzeczywistością.
– Mam przerwę na lunch.
– Miałaś przerwę na lunch – odparła, nie zmieniając tonu i spoglądając wymownie na zegarek. – Jest kwadrans po drugiej!
Zamrugałam z zaskoczeniem. Zerknęłam na telefon. Miała rację.
– To fascynująca lektura. Gdyby autorka wydała tę książkę, byłby to bestseller.
Amelie wyjęła mi wolumin z ręki, marszcząc czoło na widok pisma.
– To pamiętnik.
Zmarszczyłam brwi.
– Pamiętnik? – niedowierzałam. – Dobry Boże, czy w rodzinie padały wzmianki o chorobach psychicznych?
Kolejne wściekłe spojrzenie Amelie.
– Nie waż się nawet tego sugerować! – syknęła. – Zajmij się swoją pracą.
Nie raczyła oddać mi książki. Sprawdziła indeks i odłożyła ją na bok. Marie pozdrowiła mnie z korytarza.
– Nudzisz się Marie? – zapytała z przekąsem Amelie, jakby miała oczy na plecach. Może zresztą miała, ponieważ niewiele uchodziło jej uwadze.
Za pięć czwarta Amelie oznajmiła z satysfakcją, że ona swoją część ma zrobioną i oczekuje, że moja będzie gotowa, zanim wyjdę.
– Trzymajmy się harmonogramu, albo ta praca nie ma najmniejszego sensu. Szanujmy swój czas.
– To może być problem. Moje auto ma jakąś awarię i Marie obiecała podrzucić mnie do kolejki... – Mój głos był coraz cichszy w miarę, jak stopień wściekłości wyrażanej na twarzy Amelie rósł. – Nie ma sprawy. Będzie gotowe – wymamrotałam.
Dziesięć minut później Marie wpadła do biblioteki zdyszana, poprawiając szalik.
– Gotowa?
– Zapomnij – westchnęłam, wskazując na stosik piętrzący się na biurku – Amelie oczekuje, że będziemy zgodne z harmonogramem, a ponieważ straciłam dwie godziny na czytanie fantazy...
– Fantazy?
Podniosłam się z krzesła i ze stosu, który równiutko ułożyła Amelie wygrzebałam „pamiętnik". Wręczyłam go Marie. Przejrzała kilka stron i skrzywiła się.
– Co to jest?
– Pamiętnik.
– Gdzie w tym Fantazy?
– Poczytaj, a dojdziesz do tego samego wniosku. Autorka zarobiłaby miliony.
Przerzuciła kilka stron.
– Tego pisma nie da się czytać.
– Bez przesady – sięgnęłam po długopis. – Jak już się przyzwyczaisz, jest nieźle.
– Nie dla mnie! – mruknęła wesoło, odkładając książkę. – Dużo tego masz?
Wskazałam na kilkanaście książek.
– Podzielimy się? – zaproponowała.
– Na serio chcesz tu tkwić? – spytałam z nadzieją, patrząc na nią błagalnie. – Już jest wystarczająco depresyjnie, bo jest zima i za chwilę będzie ciemno...
Spojrzała na mnie wymownie.
– Ale pieprzysz. Dawaj.
Godzinę później wyprostowałam się na krześle. Plecy zaczynały mnie boleć, a w oczach czułam piasek.
– Przynieść ci coś z kuchni?
– Pogodę jaką mają na Hawajach – mruknęła humorystycznie.
– Herbata?
– Może być. Amelie kitra miód w szafce z lekami. – Uniosła sugestywnie brwi. – Poczęstujmy się.
– Myślisz, że to bezpieczne?
– Myślisz, że stawia kreski na etykiecie, ile zużyła?
Roześmiałam się i kręcąc głową skierowałam się do kuchni. W drodze powrotnej w połowie schodów zgasło światło. Zapanowała absolutna ciemność, która zdawała się gęstnieć z sekundy na sekundę. Nieprzyjemny dreszcz przebiegł mi po plecach. Z wrażenia ulało mi się z kubka, a ciepło na spodniach jasno powiedziało, że nie oblałam schodów. Super. Sprawdzając kolejny stopień nogą, wyszłam na podest. Pół piętra wyżej było okno, które przy ciemnościach panujących za nim, też nie było zbyt pomocne. Nawet księżyc schował się za chmurami.
Postawiłam oba kubki na parapecie.
– Możecie mnie pozwać – szepnęłam, wycierając dłoń o siedzenie dżinsów.
Rozejrzałam się w górę i w dół schodów. Atramentowa czerń. Nienaturalna czerń. Mój instynkt kazał mi natychmiast uciekać, a serce przyśpieszyło, jakby ktoś miał na mnie wyskoczyć z tej ciemności i zrobić krzywdę.
– Uspokój się idiotko – mruknęłam – to tylko durny generator, który nie zaskoczył w przypadku braku prądu.
Podniosłam oba kubki i skierowałam się w prawo w stronę biblioteki. Weszłam do środka, drzwiami od strony kuchni. Marie sprawdzała coś na ścianie, po drugiej stronie pokoju, na niższym poziomie. Postawiłam kubki na stoliczku, na tacy ma się rozumieć, żeby przypadkiem nic nie popsuć albo zniszczyć, jak mawiała Amelie. Terrorystka, która wytresowała nas idealnie, jak psy Pawłowa.
– Marie? – zawołałam, sięgając po telefon, żeby uruchomić ekran i dać nam nieco światła. – Masz latarkę? Pójdziemy sprawdzić, co się zepsuło albo zadzwonimy do głównego mechanika projektu?
Odwróciłam się do tyłu, słysząc ruch. Marie stała w drzwiach biblioteki, omiatając mnie promieniem ze swojej latarki.
– Byłam na zewnątrz, generator...
Poczułam gęsią skórkę a włoski na karku stanęły dęba. Jeśli ona była tu, to kto był ze mną w środku? Przeniosłam nieme spojrzenie na przeciwległą ścianę biblioteki. Dzieliło nas kilka ładnych metrów i trzy stopnie. Serce zaczęło mi walić jak oszalałe, a strach niemal paraliżował ruchy. Cień poruszył się a ze ściany posypało się tysiące iskier, przekształcając się w czerwony syczący płomień.
Pożar!
Zrobiłam pierwszą rzecz, jaka mi przyszła do głowy. Podniosłam oba kubki, przebiegłam długość biblioteki i chlusnęłam zawartością na płomienie. Niewiele to dało. Sięgnęłam po moją kurtkę. Stanęła mi w płomieniach szybciej niż antyczna tapeta na ścianie. Poczułam ból w dłoniach ale otarłam je niecierpliwie o dżinsy. Zerwałam z fotela koc, leżący na oparciu usiłując zdusić ogień.
– Poszukaj gaśnicy! – krzyknęłam. – Koca gaśniczego! Wody!
Marie wybiegła a ja usiłowałam zdusić płomienie. Rozległ się głośny alarm przeciwpożarowy. W końcu! – zarejestrował mój mózg.
– Nie mogę żadnej znaleźć! – zawołała od progu.
– Weź drugi koc i rób to co ja.
– Zaraz. Zadzwonię po strażaków.
Waliłam kocem po płomieniach. Musiał być wełniany, bo nie zapalił się, tylko zduszał ogień. Już dawno powinnyśmy to zgasić, ale jakimś cudem płomień znów się podsycał.
– Mogą nie mieć do czego przyjechać. Masz w samochodzie gaśnicę?
– Chyba? – odparła.
– Ja mam dwie.
– Na co ci dwie?
Spojrzałam na nią jak na wariatkę. Płomień podskoczył do góry, osmalając ścianę tuż przy suficie. Jak zajmie się suche drewno, nie będziemy w stanie tego opanować. Przesunęłam sobie fotel bliżej, żebym mogła sięgnąć do ognia.
– A czy to ważne w tej chwili?
– Gdzie masz kluczyki?
– W torebce.
Kiedy wróciła, walczyłam z tapetą przy samym suficie. Wszędzie był dym i zaczynał mnie drapać w gardle. Marie tworzyła okno, chcąc pozbyć się dymu. Nie pomogło, a wręcz dało pożarowi więcej paliwa. Wręczyła mi jedną z gaśnic, odpalając swoją. Może to nie był świetny pomysł, ale jedyny jaki miałam. W końcu udało się zdusić płomienie.
Serce waliło mi a dłonie się trzęsły. Nie chciałam nawet myśleć, co by się stało z tymi wszystkimi książkami, gdyby ogień się rozprzestrzenił. Odruchowo mój wzrok powędrował do stolika. Miałam najwyraźniej omamy, bo wydawało mi się, że złote litery lśniły na okładce cymelium. Zamrugałam, łapiąc haust chłodnego powietrza. A może mi się wydawało.
– Amelie mnie zabije – westchnęłam, opierając się o parapet.
– Myślisz?
Irracjonalnie zaczęłam się śmiać, słysząc w tle, zbliżającą się strażacką syrenę.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro