Veni Vidi Amavi
*Tłumaczenie tytułu rozdziału: Przyszedłem, Zobaczyłem, Pokochałem.
Na początek nowa okładka 😁😁😁 wykonana przez cudowną cursedpsychopath 😘
Publikuję wcześniej, tak jak obiecałam.😍😘
Rozdział, na który wszyscy czekaliście, więc nie będę przedłużać.😅
Miłego czytania. 😍
PS. Już byliśmy na 7 miejscu, może czas na 5? 😁😁😁
*********************
Gdy tylko zwiadowcy wracają, cała wioska szykuje się do wymarszu. Część osób pragnie zamieszkać w murach pałacu, a niektórzy w jego okolicach. Bardzo dużo osób zgłosiło się do pomocy w odnowie zamku, część nawet zaoferowała swoje stałe usługi. Kobiety pragną zostać pokojówkami czy kucharkami, a mężczyźni stajennymi, a nawet zaciągają się do mojej armii.
Jestem wzruszona, że tyle osób pragnie mnie wesprzeć. Naprawdę myślałam, że zostanę z tym wszystkim sama. Bo kto chciałby się podjąć tak trudnego zadania jak odbudowanie królestwa? To wariacki plan, ale gdy ja się nie poddaję, oni także. Oni też pragną wolności, spokojnych, przespanych nocy i życia bez zmartwień.
Tym razem nie jest to lekka podróż.
Ludzie dźwigają ze sobą cały swój dobytek, więc często musimy robić postoje i zmieniać trasy, gdyż wozy nie mieszczą się w gęstwinach. Podróżowanie na pieszo z jak najmniejszą ilością rzeczy jest najbardziej korzystne. Bez problemu można się przedrzeć przez nawet najgęstszy las. Dawne drogi są mocno zarośnięte, gdzieniegdzie na środku wyrasta drzewo. Przez dziesięć lat nie były używane.
Do tego kobiety podróżują z dziećmi, które marudzą, płaczą i nie są przyzwyczajone do tak długich wędrówek. Noworodki ciągle żądają jedzenia, przez co mamy takie opóźnienia, że gorzej być nie mogło. Przez moment nawet rozważam opcję oddzielenia się od grupy i dojścia szybciej na miejsce. Potem zdaję sobie sprawę, że to strasznie samolubne.
Pomagam kobietom jak mogę. Czasami karmię ich dzieci, gdy te zajmują się nowo-narodzonymi maluchami. Czasami nawet biorę na ręce niemowlaki, by choć trochę je odciążyć i pozwolić na chwilę im odpocząć. Nie jest to dla mnie problem. Jestem silna i pełna energii.
Dzięki temu uczę się jak opiekować się dziećmi. Tak na przyszłość.
Gdy tylko o tym myślę, rumienię się jak burak.
Wszystko po kolei, myślę. Najpierw królestwo i Arnar, a potem dopiero rodzina.
W tej kolejności. Nie inaczej. Nie chcę żadnych niespodzianek.
***
Arnar
– Jak się czujesz? – pytam, równając się z jego koniem.
– Bombowo nie jest, ale chyba przeżyję – oznajmia, poprawiając się w siodle.
– Oczywiście, że będziesz żyć.
Jeszcze tego ranka zdobyłem dla nas obojga konie za pieniądze, które schowałem w chatce dawno temu na nieprzewidziane wydatki. Rana Jack'a wygląda dobrze, powoli się zasklepia, ale jeszcze jakiś czas będzie mu dokuczać. Kiedy już wsiadł na konia wiedziałem, że jakoś sobie poradzi.
Pewnie czułby się lepiej, gdybyśmy jeszcze przeczekali dzień czy dwa. Jednak ja nie mogłem już czekać, a nie mogłem też zostawić chłopaka samemu sobie. Więc wziąłem go ze sobą. Ma mnie informować, gdyby czuł się źle.
– Myślisz, że ci wybaczy? – pyta.
Ściągam trochę wodze.
– Nie wiem. Mam nadzieję, że tak. Na razie chcę ją tylko zobaczyć całą i zdrową.
***
Mel
– Co ty, do cholery, sobie myślałeś przyjeżdżając tutaj?!
Idę obok Victora, który pilnowany jest przez dwóch mężczyzn, idących po jego bokach. Dłonie ma związane sznurem.
– Że cię kocham. – Prycham. – Że nie mógłbym zaprzepaścić tego, co nas łączyło.
Nie wytrzymuję i mówię:
– To znaczy czego? Tego jak mnie wykorzystywałeś, czy tego jak udawałeś, że mnie kochasz?
Chłopak zaciska szczęki, wyraźnie zraniony moimi słowami.
– Niczego nie udawałem – oznajmia.
Uśmiecham się, kpiąc z jego słów.
– I mam ci uwierzyć? Po tym co mi zrobiłeś? Nie jestem aż tak naiwna! – krzyczę ze złością.
– Uwierz mi, że to co robiłem, łamało mi serce za każdym razem.
Prycham.
– Przy naszym ostatnim spotkaniu mówiłem ci, że odchodzę ze Stowarzyszenia.
– Nie wierzyłam ci. Teraz także ci nie wierzę. Nie mógłbyś od tak odejść.
Jego wzrok spoczywa na mnie.
– Nikt mnie tam nie trzymał siłą – oznajmia. Mam wrażenie, że to go uraziło. – To jest wolna organizacja. Każdy może się przyłączyć i odejść, kiedy tylko tego zapragnie. Musi mieć tylko powód.
– Tak? A jaki ty miałeś powód?
– Powiedziałem, że chciałbym się ustatkować i założyć rodzinę.
Moje serce przyspiesza, choć naprawdę tego nie chcę. Na chwilę tracę rezon.
Po kilku sekundach otrząsam się i mówię:
– W takim razie powodzenia. Może znajdziesz sobie kogoś, z kim będziesz mógł ten plan wcielić w życie.
Zakładam ramiona na piersi i ruszam przed siebie, kończąc rozmowę.
Chłopak jednak się nie poddaje i mimo, iż pilnujący go mężczyźni biegną za nim, nic go nie powstrzyma. Dogania mnie, zachodzi drogę i dotyka moich policzków. Jego pocałunek jest delikatny.
Przez kilka sekund się opieram, stojąc jak kłoda. W końcu się poddaję i oddaję pocałunek. Moje zaciśnięte ręce, rozluźniają się. Moje dłonie zaplatają się za jego plecami.
Zdaję sobie sprawę, że oddaję mu się całkowicie, więc przerywam pocałunek.
– Już znalazłem – oznajmia.
Oburzona i jednocześnie przerażona faktem, że ma rację oddalam się pospiesznie.
– Wiem, że zawładnąłem twoim sercem! – krzyczy za mną.
***
Jasmin
Nie mogę uwierzyć, że to tutaj mam zamieszkać. Oniemiała patrzę na pałac, mrugając kilkakrotnie.
Budowla usytuowana jest nad ogromnym jeziorem, którego tafla jest ciemnoniebieska i odbija w sobie pałac w całej okazałości. Za nim rozciąga się pasmo górskie, które przeraża swoimi stromymi szczytami. Słońce przedziera się zza chmur i pada na zbocza gór oraz grube mury pałacu.
(PS. Przedstawiam wam własnoręcznie sporządzony obraz pałacu. Nie jest pewnie idealny, bo ciągle się uczę 😘 ale zrobiłam go specjalnie dla Was 😘)
Aby dotrzeć do budowli należy obejść całe jezioro. Tuż nad nim rosną wysokie trawy, a kilka metrów dalej zaczyna się las. Idziemy niedaleko brzegu, gdyż tylko tędy można przetransportować wozy. Dzieci wydają się mieć teraz więcej energii i cały czas ciągnie ich do wody. Mamy problem, żeby je wszystkie upilnować, więc pewnie podróż z półgodzinnego marszu zmieni się w godzinną wyprawę niczym na sam szczyt wysokiego wzgórza.
Po drodze mijamy zaniedbane domostwa i drewniane chatki. Wszystko jest opuszczone, a część nawet chyli się coraz bardziej ku ziemi – długo już nie postoją. Ogrodzenia są powyłamywane i poprzewracane. Drzwi powyrywane z zawiasów. Mam wrażenie jakby przeszedł tędy huragan.
– Wszystko zostało zniszczone przez Stowarzyszenie – zauważa jeden z mężczyzn. – Kiedyś tutaj mieszkaliśmy. Teraz nie mamy nic.
Wszystko porośnięte jest bluszczem i chwastami. Domy, które nadają się do mieszkania i wymagają tylko drobnego remontu po kolei zostają zajmowane przez rodziny z nami podróżujące. Reszta idzie dalej, poszukując schronienia w pałacu.
Stojąc pod bramą pałacu mam wrażenie, że to doniosła chwila. Po ponad dziesięciu latach w końcu odzyskujemy to, co nasze. Jedynie przykro mi, że nie ma tu przy mnie jednej osoby... Miło by było dzielić z nim tą chwilę...
Staram się zamaskować mój smutek. Wzdycham i mówię do siebie:
– Do dzieła.
Przechodzę przez bramę.
Na dziedzińcu zalega kilka centymetrów suchych, brązowych liści. Po murze pnie się głęboko zielony bluszcz. Drzwi do pałacu stoją otworem, przez co do środka także dostały się liście.
Widać ślady walki.
Pod stopami czasami wyczuwam miecze, hełmy czy też resztki ubrań. Moje stopy szurają, starając się odnaleźć twarde podłoże. Wchodzę na schody prowadzące do środka. Brud i liście walają się po marmurowej, jasnej podłodze. Przestrzeń jest ogromna. Wysoki sufit ozdobiony jest bladoróżową i kremową mozaiką. Ściany za to są gołe - za ozdobę robią wielkie lustra w złotych ramach i skomplikowane kandelabry. Naprzeciw marmurowe, szerokie schody prowadzą na pierwsze piętro – także potrzebują porządnego szorowania.
Dopiero po chwili, gdy już bardziej przyglądam się podłodze, zauważam ciemno bordowe plamy i kropki. Z przerażenia aż zakrywam usta dłonią.
To krew. Wszędzie krew.
Gdy teraz się rozglądam, widzę ją dosłownie w każdym miejscu.
Roztrzęsiona zaglądam do następnych pomieszczeń i zamiast napawać się pięknem wnętrz - trochę zapuszczonych, ale nadal robiących wrażenie – liczę każdą kroplę krwi, od razu wyobrażając sobie śmierć żołnierzy.
Biegam od pokoju do pokoju aż w końcu natrafiam na zamknięte dwuskrzydłowe drzwi. Pcham je mocno i wpadam do środka.
Sala tronowa. Sala moich rodziców. Moja sala.
Powoli idę w głąb. Jest tu w miarę czysto. Kurz osadza się na ogromnym kryształowym żyrandolu, na jasnych kotarach i oknach, przez które rozprasza się światło. Tutaj także na podłodze leżą porzucone miecze. Zbliżam się do tronów.
Z przerażeniem zdaję sobie sprawę, że pokryte są krwią. Czerwone poduszki, drewniane oparcie, ściana za nimi także.
Mam wrażenie, że brakuje mi tchu. Upadam na kolana na stopniu przed tronem króla.
Wiem... Jestem przekonana... pewna... Nawet tu nie byłam... Ale wiem, że...
To tutaj zginęli moi rodzice. Tutaj, na tronach. Rządząc do ostatniej chwili.
Zanoszę się szlochem. Ukrywam usta w dłoniach, żeby nie krzyknąć. Odwracam wzrok w bok.
Ci, którzy ze mną dotarli do pałacu, teraz stoją w sali i przyglądają się mojej reakcji. Mam tego dość. To szczyt wszystkiego przyglądać się, kiedy rozpaczam nad śmiercią moich rodziców w miejscu, w którym naprawdę zginęli. Nie potrafią odwrócić wzroku, odejść. Pozwolić mi cierpieć w samotności. Nie, przyglądają mi się jak zwierzęciu w klatce.
– Wszyscy wyjść! – krzyczę roztrzęsionym głosem. – Ale już!
Słyszę jak szurają stopami niezadowoleni, że ominęło ich przedstawienie. Dopiero, gdy drzwi zamykają się za nimi z hukiem, pozwalam sobie rozpłakać się na dobre.
***
Po pół godzinie ktoś przynosi wiadro z wodą, szczotkę i ścierkę. Nie pozwalam mu wykonać tej pracy.
Sama zmyję krew rodziców.
Zanurzam szczotkę w wodzie i zabieram się za pracę. Najpierw podłoga. Szoruję okrągłymi ruchami i chwilę potem plama znika – jakby nigdy tu jej nie było; jakby nic się tutaj nigdy nie wydarzyło. Suchą, czystą ścierką zbieram nadmiar wody zabarwionej na różowo i czerwono. Ocieram rękawem oczy i nos.
Zabieram się za trony. Tutaj krew zaschła tak mocno, że nawet wkładając w czyszczenie całą siłę nie mogę jej ruszyć.
– Cholera! – wykrzykuję i ponownie zanoszę się szlochem.
Na kolanach zaczynam szorować kolejny kawałek podłogi, by potem ze złością wrzucić szczotkę do wiadra. Znów zaczynam płakać.
Miałam być silna.
Ale nie jestem.
***
Wykończona psychicznie oddaję swoją pracę komuś innemu mimo, że obiecywałam sobie dokończyć ją sama.
Przemywam twarz w wiadrze ustawionym na dziedzińcu. Opieram dłonie na krawędzi i wpatruję się w swoje żałosne odbicie.
Nie mogę... Nie radzę sobie... Tak po prostu.
Potrzebuję kogoś, kto da mi porządnego kopa w tyłek. Kogoś, kto mi powie, że dam radę, bo chwilowo w to nie wierzę.
Wracam do pałacu. Muszę pomóc reszcie. Nie będę bezczynnie patrzeć im na ręce.
Zaczynam zamiatać i choć na chwilę nie myślę o tym, co zobaczyłam. Po wysprzątaniu głównego wejścia zabieram się za szorowanie podłogi. Poprawiam swój kucyk i podciągam rękawy.
Zabieram się za pracę bez żadnego "ale".
Po jakimś czasie słyszę delikatny tupot stóp. Po chwili do pałacu wbiega mała dziewczynka z blond włosami splecionymi w warkocz. Kilka kosmyków wypada z wiązania i teraz kręcone pukle wiszą przy jej policzkach. Jest zarumieniona, a jej jasna sukienka jest w kilku miejscach zabrudzona. Podchodzi do mnie powoli. Kiedy staje przede mną, wyciąga zza pleców bukiet polnych kwiatów. Głównie są to lawenda i mak.
– To dla mnie? – pytam.
– Tak, Wasza Wysokość – odpowiada z uśmiechem.
Podaje mi bukiet.
– Dziękuję...
Dziewczynka przytula mnie swoimi małymi rączkami.
– Będzie dobrze – mówi cicho.
Po policzku spływa mi jedna łezka.
– Wiem.
Wypuszczam ją z ramion, a ona zadowolona biegnie do jednego z pomieszczeń. Jeszcze raz spoglądam na kwiaty. Uśmiecham się niezbyt przekonująco, choć był to naprawdę miły gest.
– Dzieci cię lubią.
Kiedy słyszę ten głos, tężeję. Z szeroko otwartymi oczami wpatruję się w ścianę przede mną, bojąc się odwrócić. Prostuję się automatycznie.
To nie może być prawda... Nie wierzę...
Odwracam się, a całe powietrze uchodzi mi z płuc. Otwieram lekko usta, ale żaden dźwięk nie może się z nich wydobyć. W oczach stają mi łzy. Kładę złożoną pięść na brzuchu jakby starając się zapanować nad żołądkiem, które wykonuje obrót o sto osiemdziesiąt stopni. W uszach mi szumi i zapominam jakie przed chwilą padło zdanie.
– Długo tu stoisz? – to jedyne pytanie jakie opuszcza moje gardło.
Chłopak rzuca mi w odpowiedzi łobuzerski uśmiech. Opiera się ramieniem o framugę drzwi, nonszalancko zakładając ramiona na piersi. Krzyżuje stopy w kostkach i wyglada tak pieknie niczym jakiś grecki bóg.
Jego włosy pojaśniały od słońca, a niektóre kosmyki są prawie białe. Są gęste i dłuższe niż zapamiętałam. Zakłada je za ucho, żeby mu nie przeszkadzały. Opalona skóra pięknie prezentuje się na tle białej koszuli, opinające jego ciało, które przez ostatnie miesiące miało niezły wycisk na statku pirackim i teraz ukrywa pod sobą mięśnie twarde jak skała.
Nadal nie mogę uwierzyć, że jest tutaj i stoi przede mną.
Arnar...
***
Arnar
Patrzę w jej oczy i już nie widzę tej samej dziewczyny, którą była.
Jej twarz wyglada na zmęczoną. Ma małe worki pod oczami, a uśmiech zawsze błąkający się na jej ustach teraz zniknął. Zastapił go grymas smutku i bezradności.
Włosy związane ma niedbale. Są nierozczesane jakby dopiero co się obudziła i nie miała czasu tego zrobić. A przypomnę, że jest już późne popołudnie.
Ma bladą cerę, jakby szarą. Zawsze mieniła się ona w słońcu i była opalona, a na policzkach zarumieniona. Teraz to wszystko zniknęło.
Ubrania wiszą na niej jak na patyku. Wszystkie mięśnie, które miała nagle gdzieś wyparowały, zostawiając po sobie tylko wspomnienia. Od razu mogę powiedzieć, że schudła. Jakby w ogóle nie jadała.
Mam ochotę krzyknąć: "Gdzie jest moja Jasmin?! Kto ją podmienił?!".
Nie miałem pojęcia... że będzie aż tak źle.
***
Jasmin
Widzę jak ogląda mnie od stóp do głów. Robi mi się głupio. Zaczynam się wstydzić tego, do jakiego stanu siebie doprowadziłam. Z własnej, nieprzymuszonej woli.
Po chwili jego wzrok łagodnieje i mówi:
– Wystarczająco długo, żeby nacieszyć się twoim widokiem.
Po policzkach zaczynają mi płynąć łzy, które tak bardzo starałam się opanować. Podbiegam do chłopaka i wskakuję mu w ramiona, a biodra otaczam nogami. Mocno zaciskam dłonie na jego szyi, wdychając jego zapach, który od razu mnie uspokaja, mówiąc "jesteś w domu".
Jego dłonie delikatnie otaczają moje plecy jakby bojąc się, że mnie zrani. Ciepło jego dłoni rozchodzi się po całym moim ciele. Wraz z jego dotykiem odchodzą wszystkie moje zmartwienia i smutki. Czuję się lżejsza i jakby wreszcie żywa.
Długo tkwimy w tym uścisku.
Niektórzy dyskretnie nam się przyglądają, ale w końcu dają nam odrobinę prywatności, odchodząc z błąkającym się uśmiechem na twarzy.
W końcu wypuszczamy siebie z objęć. Chłopak zakłada mi kosmyk włosów za ucho.
– Tęskniłam – szepczę.
– Ja też – odpowiada z uśmiechem.
Całuje mnie w czoło.
– Dobrze wyglądasz – mówię, uśmiechając się słabo. – Morze ci służy.
Jego zmartwiony wzrok wędruje po całej mojej twarz.
– Nie mogę powiedzieć tego samego o tobie. Sama skóra i kości.
Krzywię się i mówię:
– Nie było mi łatwo. Za dużo zmartwień.
Arnar marszczy brwi, kiedy delikatnie się o niego opieram.
Nagle mam wrażenie, że cała energia jaką jeszcze w sobie chwilę temu posiadałam, wyparowała. Ledwo stoję na nogach.
– Jasmin! – Arnar potrząsa mnie za ramiona i ustawia tak, żebym patrzyła mu w oczy. – Kiedy ostatnio jadłaś?!
Mamroczę coś pod nosem.
– Kiedy?!
– Nie wiem... – odpowiadam słabo. – Dzień... dwa dni temu.
Widzę przerażenie w jego oczach.
– Oszalałaś?!
– Nie byłam głodna...
Chwieję się na nogach, a świat przed moimi oczami zaczyna wirować.
– Hej, hej! Nie odpływaj. Musimy cię nakarmić.
Staram się powstrzymać powieki od opadania, ale w końcu zamykam oczy i opadam w ramiona Arnara. Jego ciepły, delikatny dotyk układa mnie do snu.
**********************
Dziękuję za 31 tysięcy wyświetleń, 5 tysięcy gwiazdeczek ✨✨ i tyle komentarzy 😘
A więc DOCZEKALIŚCIE SIĘ! 😁😁😁
Mam nadzieję, że nie zawiodłam Waszych oczekiwań, co do tej sceny 😘 Oczywiście nie byłabym sobą, gdybym trochę nie pokomplikowała 😁
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro