♦through the years♦
1928
Dziesięcioletni Steve Rogers siedział na murku pod swoim mieszkaniem i oglądał fajerwerki o niebiesko-czerwono-białym kolorze. Tego dnia miał miejsce dzień niepodległości, co równoznaczne jest z jego urodzinami.
Mama chłopca zawsze mówiła mu, że te fajerwerki przeznaczone są specjalnie dla niego. Co roku razem tu przychodzili, żeby je zobaczyć. Tym razem było inaczej, gdyż Sarah miała dyżur u siebie w szpitalu, ale nie powstrzymało to Steve'a od kontynuowania swojej tradycji.
Poza wpatrywaniem się, lubił też rysować to, co go wtedy otaczało – stare, lekko podniszczone budynki, inne dzieci bawiące się na trawniku, amerykańskie flagi zwisające pod drzwiami mieszkańców Brooklynu i oczywiście przepiękne, unikatowe fajerwerki. W swoim rysowniku miał już cztery wspomnienia z tego niezwykłego dnia. Czasami przypominał sobie, jakie bazgroły potrafił wymalować. Jego pierwsze rysunki nie były takie piękne, jakie można było zauważyć na tablicy korkowej w szkole, to musiał przyznać.
Odłożył swoje arcydzieło na bok i jeszcze chwilę przed powrotem do domu postanowił przyjrzeć się pełnemu kolorów niebu, aż poczuł czyjąś rękę na swoim chudawym barku.
— Hej, siedzisz tu sam? — zapytał wysoki chłopak o szczerbatym uśmiechu.
— Ja? Tak, niestety, moja mama nie mogła tu dzisiaj ze mną być — odpowiedział. — A tak w ogóle, mam na imię Steve, a ty?
— Jestem James, James Barnes. Ale mów na mnie Bucky, nie lubię swojego imienia, jest zbyt oficjalne — rozgadał się nowy kolega. Jego serdeczność, jaką do tej pory zdążył pokazać przyprawiła Rogersa o uśmieszek. — Mogę z tobą tu posiedzieć?
— Oczywiście! Zaczęło mi się tu trochę nudzić, zjadłem wszystkie swoje ciastka, które mama kupiła mi na urodziny i...
— Masz dziś urodziny?! — zapytał Bucky. — Ale odlot! Też chciałbym, żeby te wszystkie superowe fajerwerki były jakby dla mnie. Wszystkiego najlepszego, Steve!
1933
Steven zbudził się wcześnie rano, żeby przygotować sobie śniadanie i... siebie. Umówił się z Bucky'm na wyjście i oczywiście wieczorne oglądanie nieba. Szybkim ruchem zdjął z siebie kołdrę i zbiegł na dół, żeby zjeść coś i przyrządzić sobie ubrania, w których ma się zaprezentować w dniu dzisiejszym.
Po załatwieniu wszystkich rzeczy, powrócił do swojego pokoju i zabrał niezbędne sobie dzisiaj manele. Po drodze do drzwi spotkał swoją mamę, jeszcze jakby zaspaną, ostatnimi czasy nie czuła się dobrze.
— Hej, mamo — przywitał ją.
— Dzień dobry, Steve. Mogę wiedzieć, gdzie idziesz?
— Dzisiaj będę z Bucky'm. Umówiliśmy się, że pójdziemy dzisiaj na jakieś słodycze, czy coś, a później z Beccą na Coney Island, jak ci mówiłem niedawno.
Przyjaźń z Jamesem go zmieniła. Na lepsze oczywiście. Stał się bardziej odpowiedzialny, otwarty na świat, no i w końcu miał kogoś, komu może powierzyć swój sekret bez zmartwień, że pójdzie w nie tą stronę, co zamierzano. Sarze spodobało się, że jej syn w końcu znalazł towarzystwo, w którym czuje się dobrze i ma poczucie bezpieczeństwa. Strata syna lub jego cierpienie byłyby dla niej najgorszym ciosem, szczególnie teraz.
— Wszystkiego najlepszego, kochanie. — Kobieta uśmiechnęła się do niego i przytuliła serdecznie.
— Dziękuję, że pamiętasz — odpowiedział.
Postali tak chwilę, aż w końcu Steve ruszył się i zbiegł po schodach na dół i otworzył drzwi, pod którymi ktoś już stał. Bucky i Rebecca Barnes ustawili się pod jego domem, żeby specjalnie zaśpiewać słynne „Sto lat" i przynieść mu jego ulubione ciastka z piekarni znajdującej się kilka przecznic stąd.
— Wszystkiego najlepszego, Steve! — dokończyło z uśmiechem rodzeństwo.
1940
Bucky był w drodze do mieszkania Steve'a. Był rozwścieczony i jednocześnie smutny; wczoraj wieczorem, śliczna Jessica postanowiła rzucić go dla jakiegoś innego kretyna. Wczoraj jeszcze był spokojny, ale rano już nie wytrzymał. Normalnie to on dawał dziewczynom kosza po czasie, a nie one.
Nie chciał być w takim nastroju, szczególnie, że dzisiaj najważniejszy dzień w roku – urodziny jego najlepszego przyjaciela. Próbował się odstresować na wszelkie sposoby, ale nic nie dawało rady. Pomyślał więc, że mały spacerek da mu trochę odpoczynku od wczorajszej niefajnej sytuacji.
Po krótkiej przechadzce, zorientował się, że stoi tuż pod domem Steve'a. Jak co roku mieli iść na swoje ulubione ciastka w Adam's Bakery, znajdującej się blisko.
Stanął pod framugą domu przyjaciela i cicho zapukał. Była godzina dziewiąta, a po Stevenie nic nie wiadomo, mógł spać. Zaraz potem usłyszał czyjeś kroki i dźwięk przekręcającego się zamka u drzwi. Otworzył mu Rogers, który pewnie dopiero od pół godziny był na nogach, a Bucky bez pytania wszedł do środka i rzucił się na mało obszerną kanapę.
— Dobry — parsknął rozkładając się po sofie.
— Dobry — odpowiedział mu Steve. — Coś się stało?
— Rzuciła mnie. — Bucky pacnął z dziwnym grymasem na twarzy. Steve zdziwił się, bo zawsze mówił „ja rzuciłem ją".
— W takim razie nie ma gustu i jest głupia.
—Ty to zawsze coś dopowiesz — powiedział i wstał z sofy. — Chodź, idziemy.
— Gdzie tym razem?
— Zobaczysz. — Barnes spojrzał na niego tym swoim piekielnie uroczym, a zarazem porywającym wzrokiem. — Wszystkiego najlepszego, Steve.
1943
Co jak co, ale James nie mógł przyzwyczaić się do nowego wzrostu i budowy ciała swojego przyjaciela. Już nie był tak chudy, że bez problemu można go było wcisnąć między ramiona i tulić cały dzień bez obawy, że się biedaczek tam zadusi. Teraz to on szarpał Bucky'ego po ramionach dla zabawy. Kiedy pierwszy raz zobaczył, jak bardzo wystrzelił w górę, myślał, że te nieszczęsne eksperymenty trwały latami, a nie zaledwie tydzień.
Jeszcze większym szokiem było to, jak na swojej pierwszej samozwańczej misji ratunkowej zdołał własnymi gołymi rękami i prowizoryczną tarczą powstrzymać tylu groźnych przeciwników z nie lepszą bronią i uratować tych wszystkich niewinnych żołnierzy uwięzionych w głupiej fabryce.
Aktualnie jego własny oddział – Wyjące Komando – przebywało na misji gdzieś pod małym austriackim miasteczkiem. Nie mogli być w Ameryce, gdzie było teraz uwielbiane przez nich Święto Niepodległości, ale cóż, wojna odbiera wiele dobra ludziom, więc Steve i Bucky nie mogli kultywować swojej tradycji – oglądania fajerwerków. Poza tym ważnym dniem dla Ameryki miały miejsce uwielbiane przez wszystkich urodziny Steve'a.
Barnes nie miał obecnie nic, ale przypomniał sobie o swoich dodatkowych, tajemnych zapasach, które wziął na „wszelki-wielki" z bufetu w londyńskim hotelu. Znajdowały się tam ciasteczka czekoladowe, co z tego, że były małe, zawsze coś działa. Zastanawiał się tyko nad prowizoryczną świeczką – przecież urodziny bez dmuchania nie są prawdziwe, prawda?
Wymyślił w końcu, że weźmie przypadkowy patyk i podpali jego końcówkę delikatnie, żeby jakoś to dało radę. Jak to ktoś kiedyś powiedział, co jest głupie, ale działa, wcale nie jest głupie.
Zrobił, jak zaplanował i stanął przed namiotem Stevena z palącym się kijaszkiem i ciastkami czekoladowymi. Przedarł się przez kotarę, która zastępowała wejście, omal nie niszcząc wszystkiego ogniem.
— Bucky, żartujesz sobie?! Mogłeś wszystko podpalić! — zaczął wpół zdenerwowany Kapitan.
— Cicho tam... Wszystkiego najlepszego, Steve — powiedział z uśmiechem siadając przed nim na zimnym gruncie.
2015
Rogers właśnie wrócił do swojego niezbyt obszernego mieszkanka mieszczącego się w sercu Waszyngtonu. Oglądał tej nocy fajerwerki, ale jednak czegoś mu brakowało... Po raz kolejny. Zabrał się do konsumowania swojej kolacji urodzinowej, która jednak nie była taka sama, jak kiedyś i udał się do salonu, w którym co dopiero naprawili mu okno rozbite kulą przez... Bucky'ego Barnesa.
To jego mu brakowało przez te ostatnie cztery lata, cały czas o nim pamiętał i nie mógł zapomnieć. Niby miał całą ekipę Avengers, ale nie byli tym samym, co przyjaciele w jego złotych latach czterdziestych.
Rozłożył nogi na nowej kanapie i zaczął czytać o brytyjskich maszynach wojennych pierwszej wojny, aż na framudze jego nowego okna pojawiła się mała żółta karteczka, na której napisane było coś zapewne niebieskim tuszem, który zmienił swój kolor na ciemno-zielony. Wyjrzał zaciekawiony, kto mógł ją tutaj podrzucić. Zobaczył słabe światło, odbijające się zapewne od czegoś metalowego. Obiekt zaczął się poruszać, ale Steve nie zwrócił uwagi i przeczytał, co ktoś tam napisał:
— Wszystkiego najlepszego, Steve.
***
A/N
Spóźniony, bardzo spóźniony one-shot dla Steve'a z okazji urodzin (4 VII 1918). Wybaczcie, nie mam dobrej wymówki. Chcę powiedzieć, że kocham Steve'a całym swoim sercem i serce mi się kraja, jak to fandom zaczął go nie lubić (z byle powodu). To jego miesiąc i będę celebrować miłość do niego 25/7, więc uwaga, hyhy. Nie będę się rozpisywać, powiem, że go kocham, jest moją ulubioną postacią MCU i komiksową i ogółem jest przecudowny, peace.
Pozdrówka i nie zapomnijcie o komentarzu. Jeżeli popełniłam jakiś błąd, piszcie, poprawię od razu :')
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro