Prolog
Nie miał już siły. Trzęsienie się z zimna odebrało mu resztki energii. Jego oddech stawał się coraz krótszy i płytszy, a palce u rąk coraz bardziej sine i sztywne. Tak bardzo go bolały.
Na początku płakał. Łzy leciały mu bez żadnej kontroli. Był przerażony i krzyczał, dopóki nie zdarł sobie gardła. Nie wiedział ile czasu upłynęło, zanim zdał sobie sprawę, że to nie miało żadnego sensu. Siedział w rogu zimnego i ciemnego pomieszczenia, trząsł się z zimna i czekał. Po pewnym czasie już nie wiedział na co czekał. Na ratunek? Na śmierć?
Głód ściskał mu żołądek, pragnienie paliło go od środka. Spierzchnięte usta oblizywał językiem, aby je choć trochę nawilżyć.
Nie wiedział ile czasu spędził w takim stanie. Godziny, dni? Może tygodnie? Zbyt osłabiony nawet nie zareagował, gdy drzwi jego więzienia uchyliły się z głośnym szczęknięciem. Jego wymęczony organizm nie zarejestrował, jak czyjeś ręce odchyliły jego głowę i uchyliły usta, aby powoli wlać w nie wodę. Nie wiedział, że ten sam ktoś okrył go kocem i podsunął mu talerz z jeszcze ciepłym gulaszem. Ocknął się dopiero, gdy te same dłonie wyciągnęły z kieszeni zapalniczkę i przyłożyły ten niewielki płomyczek do jego stóp.
Krzyknął wyrwany z amoku, w którym się znajdował.
— Jedz.
Zanim jego wzrok się wyostrzył, mężczyzna wyszedł, szczelnie zamykając za sobą drzwi.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro