Karma. 1
- Będziemy na zmianę trzymać wartę, wolisz być pierwszy? - Mar pyta Fryderyka ignorując moją osobę kompletnie.
Przez chwilę mam chęć go zapytać kiedy będzie moja kolej, ale zdaję sobie sprawę z tego, że obaj mnie wyśmieją. Poza tym, jestem tak zmęczona, że w gruncie rzeczy wcale nie pragnę proponowania im usług strażniczki. Niech sobie wartują.
- Jeżeli nie masz nic przeciwko, wolę przespać się teraz - odpowiada chłodno książę. Mam wrażenie, że mówi to tylko po to żeby postawić na swoim, ale Mar tylko kiwa głową i bez słowa rozkłada koce na ziemi wzdłuż ognia. Uśmiecham się pod nosem zauważając, że nie kładzie ich obok siebie.
Postanawiam zignorować ten męski pokaz siły i układam się na jednym z nich. Naprawdę nie mam do nich siły.
- Jeśli poczujesz się bezpieczniej, mogę położyć się obok ciebie - Fryderyk zwraca się do mnie rozbawionym tonem siadając naprzeciwko, nic sobie nie robiąc z ponurego spojrzenia Mara.
W mojej głowie rozlega się złowrogi warkot, który sprawia, że przez moment waham się, czy to na pewno Mar, czy jednak jakieś dzikie zwierzę.
Jeden rzut oka na bestię starcza mi za odpowiedź. Zastanawiam się, czy książę skrycie pragnie śmierci, ale raz jeszcze postanawiam trzymać buzię na kłódkę. Uśmiecham się zadowolona z siebie i prawie natychmiast odpływam.
Budzę się jeszcze przed świtem z okropnym bólem w podbrzuszu. Gwałtownie siadam na kocu. Cholera jasna! Już kiedyś mi się to przytrafiło, więc wiem doskonale co mnie czeka.
Rozglądam się dookoła i mój wzrok zatrzymuje się na Fryderyku. Do diabła! Podróż z dwoma mężczyznami nie jest jednak szczytem marzeń.
Analizuję co jest lepsze, czy poinformowanie księcia, że potrzebuję udać się w ustronne miejsce, czy leżenie w cierpieniu i oczekiwanie na świt.
Już z dwojga złego wolałabym zwierzyć się Marowi!
- Dzień dobry, Freyu - odzywa się szeptem, wstając i podchodząc w moją stronę. - Jest jeszcze wcześnie, możesz wracać do snu.
Biję się z myślami, ale pieczenie jest coraz dotkliwsze i zaczynam mieć kompletnie w nosie, co sobie o mnie pomyśli.
Daj spokój, Freyu, już przecież raz mu powiedziałaś, że biegasz do toalety! Dasz radę! Próbuję dodać sobie otuchy.
Mam serdecznie dosyć tej podróży, cała wcześniejsza radość z odzyskanej wolności wyparowuje na rzecz irracjonalnej złości na cały świat. Chcę do domu!
Na samą myśl, że spędzę z nimi kolejne trzy tygodnie, robi mi się słabo.
- Muszę... - zaczynam zrezygnowana, znacząco patrząc na pobliskie krzaki. Na szczęście domyśla się od razu, o co mi chodzi i bez słowa sprawdza miejsce, tak jak poprzednio Mar.
Pośpiesz się, do cholery!
Prawie biegiem puszczam się w niewielki busz, jak tylko potakuje mi głową.
Na bogów! Pieczenie nie tylko nie ustępuje, ale wręcz potęguje. Do diabła! Moja idiotyczna kąpiel w rzece ma swoje konsekwencje! Będę musiała pójść do medyka!
Mam ochotę się rozpłakać. To niesprawiedliwe, że właśnie teraz musiała mi się przytrafić infekcja pęcherza! Co ja powiem tym dwóm? Dlaczego, dlaczego nie ma z nami żadnej kobiety?!
- Gdzie Freya? - słyszę głęboki, zachrypły od snu, głos Mara.
- Udała się do toalety.
Mam ochotę parsknąć. Jak dwornie! Przywołuję pogodny wyraz twarzy i, dziękując wszystkim bóstwom za panujący jeszcze półmrok, wychodzę z „toalety".
- Wszystko w porządku? - Mar obrzuca mnie uważnym spojrzeniem. W tej chwili bardzo się cieszę, że mogę trzymać moje myśli na wodzy.
- Wszystko w porządku - mówię głośno, ignorując chęć powrotu w krzaki.
Postanawiam za wszelką cenę ukryć przed tymi dwoma moją niedyspozycję. Muszę tylko w jakiś sposób przekonać ich do wizyty w najbliższym mieście. Mam nadzieję, że naprawdę bliskim. Jak najbliższym.
Jazda konna nie sprzyja mojemu stanowi. Z każdym krokiem konia mam chęć krzyczeć z bólu, nie wspominając już o ogromnej potrzebie.
- Pomyślałam, że moglibyśmy zatrzymać się w jakimś mieście, jeżeli jakieś jest po drodze - zagaduję, siląc się na uroczy uśmiech.
Obaj patrzą na mnie jak na wariatkę.
- Freyu, my uciekamy przed Stefanem i ludźmi, których zapewne za nami wysłał. Nie bardzo mamy czas na zwiedzanie - Fryderyk zwraca się do mnie jak do małego dziecka, albo idiotki, za którą niewątpliwie mnie uważa. Trudno mu się dziwić.
Szlag! Kiwam głową uśmiechając się blado. Może jednak samo przejdzie? Rozpaczliwie mrugam oczami starając się powstrzymać napływające łzy.
Na następnym postoju ból jest jeszcze ostrzejszy, a na bieliźnie dostrzegam krew. Poddaję się.
Moje cierpienie bierze górę nad zażenowaniem i zrezygnowana podchodzę do obu mężczyzn stojących przy koniach, gotowych do dalszej drogi.
Wyraz twarzy muszę mieć nietęgi, bo obaj patrzą na mnie z troską.
- Co się z tobą dzieje, Freyu? O co chodzi? - Fryderyk odzywa się pierwszy.
- Muszę pojechać do miasta, bo... potrzebuję pomocy - wyduszam z siebie z wzrokiem wbitym w ziemię. Ileż bym dała żeby mieć przy sobie Mariannę!
- Co się dzieje, Freyu? O czym ty mówisz? Albo raczej, czego nam nie mówisz? - Mar odzywa się na głos.
- Ta kąpiel.,. To... nie był dobry pomysł... - na bogów, czy oni nie mogą po prostu pojechać ze mną do miasta? Zachowują się jak dwie matki kwoki!
Podnoszę wzrok. Książę patrzy na mnie skonsternowany, za to w oczach Mara spostrzegam błysk zrozumienia.
- Przeziębiłaś się? - pyta łagodnie.
Kiwam głową.
- Ale przecież nie kaszlesz, ani nawet nie masz kataru... To na pewno nic poważnego. - Fryderyk podchodzi i głaszcze mnie delikatnie po ramieniu.
Ku mojej rozpaczy wybucham głośnym płaczem.
- Nie o takim przeziębieniu mówimy - Mar rzuca nikłe wyjaśnienie, a książę marszczy brwi wciąż nie pojmując.
- Moja mała wiedźmo, nie płacz. Widziałaś przecież, że potrafię uleczyć większe rany... - Mar uśmiecha się ciepło. - Myślę, że poradzę sobie z zapaleniem pęcherza.
Patrzę na niego z nadzieją.
- Naprawdę? Nazbierasz jakichś ziół?
W jego oczach widzę z trudem skrywane rozbawienie.
- Czy ja wyglądam na mądrą babę, która chodzi z koszykiem po lesie w poszukiwaniu rumianku?
Mrużę oczy. Ból ustępuje na chwilę złości. Mam ochotę pacnąć go w ten czarny łeb!
Mar wzdycha ciężko.
- Freyu, ja leczę dotykiem. Nie potrzebuję do tego pokrzyw ani innego zielska. Rana zagoi się od razu, tak jak ta, którą miałaś na szyi.
Moją dłoń od razu wędruje do miejsca, w które zranił mnie jeden z ludzi Stefana. Zupełnie o tym zapomniałam.
- Kiedy to zrobiłeś? - pytam, nieco zażenowana faktem, że nawet nie zauważyłam, że to uczynił.
- Pierwszej nocy, kiedy zasnęłaś, wiedźmo - odpowiada spokojnie. - A teraz chodź, znajdziemy jakieś ustronne miejsce i zajmiemy się twoim... problemem.
- Czy wy rozmawiacie ze sobą w myślach? - Fryderyk przerzuca spojrzenie ze mnie na Mara i z powrotem.
Patrzę pytająco na bestię, ale ten tylko wzrusza ramionami.
- Nie jest taki głupi, na jakiego wygląda - mówi kwaśno.
Gromię go wzrokiem.
- Tak - odpowiadam osłupiałemu księciu.
Spogląda na mnie dłuższą chwilę próbując przetrawić tę informację.
- Potrafisz jej pomóc? - muszę przyznać, że przechodzi zdumiewająco szybko do porządku dziennego.
Z ust Mara wydobywa się pogardliwy pomruk.
- Rozbijemy tu obóz- rzuca, nie zaszczycając go odpowiedzią.
- Chodź, wiedźmo - uśmiecha się łagodnie i wyciąga z juki jeden z koców, po czym podaje mi dłoń, ściskając lekko moją w geście otuchy.
Biorę głęboki oddech i pozwalam się prowadzić.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro