Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

5. Demon w ludzkiej skórze.

Instynktownie cofam się, nie odrywając oczu od wbijających się we mnie wilczych ślepi.

Nie mogę oderwać od nich wzroku. Jak zahipnotyzowana, robię jeszcze kilka kroków w tył dopóki nie czuję, że na kogoś wpadam.

Czuję zaciskające się wokół mnie ramiona w żelaznym uścisku i bynajmniej nie jest on przyjacielski.

Wiem, że to nie Jeremia, bo on stoi przede mną. Kiedy udaje mi się pochwycić jego spojrzenie, widzę w nim prawdziwy strach i troskę.

To musi być jeden z jego kumpli, ten, który mnie więzi.
Trzyma mnie jak w kowadle. Zupełnie zresztą niepotrzebnie, bo kiedy w końcu udaje mi się odwrócić wzrok od prawie żółtych oczu, i spojrzeć na resztę twarzy, przerażenie sprawia, że krzyk zamiera mi w gardle.

Nie jestem w stanie wydusić z siebie nawet najmniejszego dźwięku, a co dopiero uciekać. Moje nogi wrosły w ziemię, dosłownie.

Mężczyzna, bo to chyba mimo wszystko mężczyzna, powoli zdejmuje kaptur i posuwa się o krok do przodu, wchodząc wprost w światło pochodni.

Chcę odwrócić głowę, ale nie mogę. Nawet gdyby ten ktoś nie trzymał mnie mocno i tak nie mogłabym się poruszyć. Wpatruję się w postać jak zaczarowana.

Jego twarz jest potwornie brzydka, prawie zwierzęca.
Wysokie czoło, długie, ostre brwi nad kocimi, zielono- żółtymi oczami, które, mimo, że wpatrują się we mnie spokojnie, mają w sobie jakąś naturalną dzikość, pierwotność.
Wystające kości policzkowe i szeroki, duży nos nadają mu wygląd drapieżnika, który rusza na polowanie.
Jeden z jego policzków oszpecony jest długą, grubą szramą, biegnącą od kącika oka nieomalże po same usta.
Pełne, wydęte, lekko rozchylone, wargi ukazują idealnie białe zęby.
Przysięgam, że nieomalże słyszę jak warczy.
Gęste, prawie czarne włosy, sięgają nieomalże ramion.
I na Boga jedynego i wszystkich innych pomniejszych, co to za ramiona!
Nigdy w życiu nie widziałam kogoś takiego!
Nie wierzę w demony, ale gdybym miała jakiegoś opisać, on byłby idealny. W każdym, najdrobniejszym, szczególe.

Gdybym była Rose albo Marianną to pewnie już dawno bym zemdlała i pozwoliła przeznaczeniu, czy przypadkowi zająć się resztą.
Leżałabym na ziemi bez życia i zniewalała swoją urodą.

Niestety, jestem Freyą, która nie tylko nie mdleje, jak na cnotliwą dziewicę przystało, ale, na dodatek, nigdy nie wie kiedy milczeć.

- Kim jesteś? - czy to naprawdę mój głos? Ten cichy, pisklęcy skrzek? Odchrząkam z zamiarem ponowienia pytania, jak się okazuje, zupełnie niepotrzebnie.

- No chyba nie twoim aniołem stróżem - odpowiada postać, zanim zdążę się ponownie odezwać.

Głos ma głęboki, wibrujący i niespodziewanie przyjemny. Zupełnie do niego niepasujący. Spodziewałam się jakiegoś bestialskiego ryku lub czegoś podobnego, bardziej gwałtownego, nieludzkiego. Na pewno nie tego melodyjnego, emanującego spokojem, barytonu.

Zbija mnie na chwilę z pantałyku.

Ruchy rownież ma zwierzęce, miękkie. Przywodzi  mi na myśl czarną panterę, która przed atakiem próbuję omamić ofiarę swoją urodą. On robi to głosem, jako, że uroda z całą pewnością, nie jest jego mocną stroną.
Porusza się z  niesamowitą gracją, zwłaszcza ma kogoś tak zbudowanego.

Staje przede mną zakrywając ramionami wszystko i wszystkich.
Jest ogromny. To najwyższy, najbardziej barczysty, mężczyzna, jakiego w życiu widziałam. O ile naprawdę jest mężczyzną. W chwili obecnej śmiem w to wątpić.

Nie czuję już uścisku obejmującego mnie ciasno wcześniej. Najwidoczniej koleś słusznie stwierdził, że nie musi mnie trzymać. Nie ucieknę. Nie przed tym kimś.

Zwierzoczłek góruje nade mną tak bardzo, że muszę zadzierać głowę żeby ponownie spojrzeć mu w oczy.

Zmuszam się do przełknięcia guli w moim gardle. Mam tylko nadzieję, że tego nie słyszy.

- Nie wierzę w anioły - odpowiadam zuchwałe. Mimo, że mój głos brzmi słabiutko, to chyba udaje mi się mu zaimponować.

Dostrzegam cień uznania w jego oczach. I, o ile nie myślałabym, że ktoś taki nie może mieć poczucia humoru, rozbawienia. To chyba złudzenie.

Zniża swoją twarz do mojej.
- A w diabły? - cedzi. Czuję jego oddech na swoich ustach i od razu spuszczam wzrok.

- Nie do dzisiaj - naprawdę żałuję, że to powiedziałam. Jeremia miał rację mówiąc, że jestem niespełna rozumu. Naprawdę nie wiem, co we mnie wstąpiło.

Mężczyzna bez słowa odsuwa mnie na bok i podchodzi do Tajfuna.

Przerażona, że zrobi mu krzywdę, dobiegam do niego i ciągnę za poły długiego płaszcza.

- Proszę, nie rób mu krzywdy - błagam.
Prycha gniewnie i lekko odpycha mnie ręką, po czym kładzie swoje dłonie na obandażowanej koszulą ranie konia.

Widzę, jak jego usta poruszają się szybko mrucząc niezrozumiałe dla mnie słowa.

Czy on wymawia zaklęcia?

Wiem, że to głupie, ale dokładnie tak to wygląda. Jakby wymawiał zaklęcia.

No chyba, że naprawdę jest aniołem i właśnie się modli!

Wokół nas panuje absolutna cisza. Nawet Tajfun milczy, ulegając hipnotycznemu głosowi.

Mężczyzna w końcu przerywa. Ze zdumieniem patrzę, jak delikatnie głaszcze grzywę mojego konia. Jego dotyk jest miękki, kojący, prawie pieszczotliwy.

Podnosi się i mija mnie bez słowa.

-Hej! - wołam za nim, nie mogąc się opanować. - Co to było?

Człowiek- bestia zatrzymuje się, i powoli, jak w zwolnionym tempie, obraca w moją stronę.

- Nie musisz dziękować - mówi i wskazuje ręką na konia.

Odwracam głowę we wskazanym kierunku.
-Tajfun? - nie mogę uwierzyć własnym oczom widząc, że stoi na czterech nogach.

Patrzę na opatrunek, który cały czas owija jego nogę. Drżącym rękoma odwijam, teraz wyglądający jak szmata, rękaw własnej koszuli.

Rana, mimo, że duża i cały czas widoczna, jest kompletnie zasklepiona. Przeciągam po niej palcami, a Tajfun w odpowiedzi, niecierpliwie przebiera nogami.

Odsuwam się od niego i z niedowierzaniem patrzę na mężczyznę, który uratował mojego konia.

- Kim jesteś? - pytam cicho. Jestem zawstydzona swoim zachowaniem. Jak mogłam potraktować tak kogoś, kto uratował mojego ukochanego przyjaciela?

Ignoruje moje pytanie i idzie przed siebie. Bez namysłu podbiegam do niego łapiąc za rękę.

Nie sięgam nawet jego ramienia!
Mężczyzna wpatruje się chwilę w moją dłoń trzymającą jego rękę. Jak gdyby nie mógł uwierzyć, że ośmieliłam się go dotknąć.

Szczerze mówiąc sama nie bardzo mogę w to uwierzyć, czuję, jakbym zrobiła coś zakazanego.

- Twoim wrogiem - odpowiada cicho, a ja cofam rękę.

Patrzę na niego z niedowierzaniem.

- Dlaczego więc uratowałeś mojego konia? - pytam. Naprawdę nie rozumiem.

- Nie jestem wrogiem twojego konia, tylko twoim - tłumaczy cierpliwie, jak idiotce.

Prycham gniewnie łapiąc się pod boki.

- Ach tak? Chcesz powiedzieć, że gdyby to moja noga utkwiła w pułapce,  pozwoliłbyś wykrwawić mi się na śmierć?!

Omiata wzrokiem moją sylwetkę zatrzymując spojrzenie na mojej nodze.
Litości!

- Widzę, że jesteś, nie tylko niezwykle inteligentna i wiesz, kiedy milczeć, ale również potrafisz czytać w myślach - przez moment patrzy na mnie wyzywająco, po czym spokojnie odchodzi.

Rozwieram usta ze zdumienia. Naprawdę! Co za tupet!
Mam ochotę walnąć go w tę brzydką gębę i oszpecić ją jeszcze bardziej.

- Och, przepraszam, że jestem zbyt głupia na to żeby poznać twoje imię! Przykro mi niezmiernie, że musisz ze mną rozmawiać! - krzyczę za nim.

Wiem, że gadam bez sensu, ale nie mogę nic na to poradzić. Mam ochotę go udusić.

Mężczyzna jest odwrócony do mnie tyłem, więc może się mylę, ale przysięgam, że jego potężne ramiona drżą lekko od śmiechu.

Musiało mi się to przywidzieć, bo kiedy odwraca się do mnie ponownie, jego twarz jest poważna i surowa. Bez cienia uśmiechu.

- Dziwny sposób na okazywanie wdzięczności, jeżeli chcesz znać moje zdanie, Freyu, mała przyjaciółko Jeremii. Jeżeli naprawdę chcesz za coś przepraszać, powinnaś zacząć od czynów swojej rodziny - mówi lodowatym tonem.

O co temu facetowi chodzi?! Czy mój ojciec coś mu zrobił? Bo przecież nie Rose, ani Marianna.
Naprawdę. Za kogo on się uważa?

- Nie mam zamiaru przepraszać za nikogo innego oprócz samej siebie. To, co zrobiłeś dla Tajfuna...
Dziękuję za uratowanie go Dlatego chciałabym poznać twoje imię, żeby wiedzieć, komu jestem dozgonnie wdzięczna.

Rzuca mi trochę lekceważące spojrzenie.
- Dozgonnie? Nie przesadzaj, Freyu. Poza tym, nie ma sensu zdradzać mojego imienia komuś, kto jutro nie będzie nic pamiętać.

Marszczę brwi skonsternowana.
Czekam. I czekam. I czekam. Na próżno.

- Możesz to jakoś rozwinąć? - pytam w końcu, odkąd, jak widać, nie pali się z wyjaśnieniami.

- Freyu... - to Jeremia.
Dotyka lekko mojej ręki.
Nagle dociera do mnie, że w lesie są jeszcze inni. Ta brzydka kreatura sprawiła, że zupełnie zapomniałam o całej reszcie.

Wciąż nabuzowana gniewem odwracam się do chłopaka, którego znam od dziecka.

- To twój znajomy? - pytam głosem ociekającym sarkazmem.

Jeremia wzdycha głęboko i obejmuje mnie łagodnie.
- Lepiej będzie jak już zamilkniesz Freyu. Pozwól, że odprowadzę cię do domu.

Wyrywam się z jego uścisku.
-Pytam, czy to twój przyjaciel! - cedzę przez zęby. - Czy chociaż ty możesz zacząć mi odpowiadać?!

Przysięgam, że za chwilę zacznę sobie rwać włosy z głowy.

- Uspokój swoją małą przyjaciółkę, zanim zrobi to któryś z nas.
Głos należy od jednego z mężczyzn, o istnieniu których zupełnie zapomniałam.

Jest dość wysoki, postawny, i już na pierwszy rzut oka widać, że nie pała do mnie sympatią.
Po raz pierwszy przyglądam się pozostałym uważniej i stwierdzam, że wszyscy są trochę do siebie podobni. Wszyscy mają kocie oczy i wystające kości policzkowe. Może są krewnymi?

Nie mam czasu na głębsze refleksje. Jeremia obejmuje mnie, tym razem ciasno, i robimy krok w tył. 

- Znam lepsze sposoby na zamknięcie ust kobietom - tamten uśmiecha się obleśnie kontynuując swój obrzydliwy monolog. - Jak z nią skończę, nie będzie taka harda.

Mam chęć splunąć mu pod nogi, ale strach bierze górę i tym razem trzymam usta zamknięte na kłódkę.

Ostatnią rzeczą jakiej pragnę, są łapy tego oblecha na moim ciele. Wzdrygam się na samą myśl i przytulam mocniej do Jeremii, który łapie mnie za rękę i lekko ją ściska, próbując dodać mi otuchy.

Błagam, niech on się zamknie! Niech pozwoli mi odejść!

Jednakże on nie odpuszcza i kieruje się w naszą stronę. Czuję, jak moje źrenice rozszerzają się z przerażenia. Staram się trzymać nerwy na wodzy, ale teraz naprawdę chcę krzyczeć na ratunek. Pragnę znaleźć się jak najdalej stąd.

Mężczyzna zbliża się leniwym krokiem, celowo natężając moje napięcie. Nerwowo zastanawiam się nad najlepszą drogą ucieczki.
Czy cudownie uzdrowiony Tajfun będzie w stanie unieść mnie i uciec wystarczająco szybko? Czy Jeremia będzie mógł go obezwładnić? Jak zareagują pozostali?

Jest o krok przede mną, kiedy nagle jego ciało unosi się, i, wyrzucone jak z katapulty, odlatuje kilka metrów dalej.

- Nikt jej nie dotknie! - ten ryk bardziej pasuje do wielkoluda, niż głęboki baryton, którym potraktował mnie wcześniej.

Kątem oka widzę, że pozostali mężczyźni cofają się szybko. Dobrze wiedzieć, że nie tylko we mnie budzi przerażenie.

Bestia opuszcza ręce, którymi przed chwilą rzuciła dorosłym facetem jak piórkiem, i patrzy na mnie piorunującym wzrokiem.

- TY MUSISZ SIĘ ZAMKNĄĆ! - wyrzuca z siebie cedząc słowa.

Nawet nie mrugam. Wpatruję się w niego oszołomiona. Ten nie- człowiek mnie uratował! Posłusznie milczę.

- Nie będę ci mówił, jak mam na imię, bo jutro nie będziesz pamiętać nic, z tego, co tutaj zaszło. Wrócisz do domu, do swojego różowego łóżeczka, i zaśniesz, śniąc słodko o księciu z bajki.

- Chcesz się założyć? - naprawdę nie znam granic. Mam ochotę palnąć się w łeb.

Mężczyzna przechyla lekko głowę i wykrzywia brzydką twarz, w jeszcze brzydszym uśmiechu.

Patrzę na niego niespeszona. Z jakiegoś powodu czuję się z nim bezpieczna. Zrozumiałam, że nie tylko nie zrobi mi krzywdy, ale też nie pozwoli wyrządzić mi jej innym. Ta myśl przywraca moją zuchwałość.

- Jestem pewna, że nie zapomnę takiej twarzy,  jak twoja.

Przez jego oblicze przebiega grymas. Uraziłam go?

-Aż tak ci się podobam? - pyta złośliwie, mrużąc te wilczo kocie ślepia.

Wzruszam ramionami postanawiając zignorować zaczepkę.

-Po prostu wiem, że cię nie zapomnę - powtarzam z uporem. - Mogę się założyć o cokolwiek chcesz, że tak się nie stanie - dorzucam coraz pewniej. - I moje łóżko nie jest różowe - dodaję zirytowana.

Z jego ust wydobywa się cichy śmiech.
Przygląda mi się z uprzejmym zainteresowaniem.

- I, niby jak Freyu, miałbym udowodnić ci, że przegrałaś zakład, jeśli nie będziesz mnie pamiętać?

Milknę, bo faktycznie jest to logiczne. To znaczy, oczywiście wiem, że będę go pamiętać, ale gdybym jednak zapomniała?
Rzeczywiście, nie będzie jak mógł dochodzić wygranej zakładu.

Chyba widzi trybiki, poruszające się w moim mózgu, bo odzywa się litościwie.

- Zabierz ją do domu.

Wiem, że mówi do Jeremii.

I tym razem, pomna tego, co mogło mi się przytrafić, podążam za nim bez protestu.

- Dziękuję, bezimienny- po raz ostatni patrzę na mojego dziwacznego wybawcę. Naprawdę jestem mu bezgranicznie wdzięczna. Zdaję sobie sprawę, że od tych słów powinnam była zacząć.

Ten uśmiecha się lekko i powoli kiwa głową.

- Do zobaczenia Freyu.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro