Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

4. Przyjaciel.

Wypluwam liście z ust i próbuję się podnieść. Gleba jest zimna wilgotna od zbierającej się rosy.
Uderzyłam głową o coś twardego. Czuję ciepło na czole, tuż przy nasadzie włosów. Dotykam delikatnie wrażliwego miejsca czując lepki płyn na palcach. Przysuwam palce do oczu  i, chociaż nic nie widzę, domyślam się, że to krew. Macam ręką w poszukiwaniu Tajfuna, ale go nie wyczuwam.

- Zabierzcie dziewczynę, a konia zostawcie...- głos rozlega się niepokojąco blisko.
- Nie!!! - wrzeszczę rozdzierająco. - Musicie mu pomóc, błagam! Coś mu się stało... - dwóch mężczyzn bez słowa unosi mnie za ramiona. Próbuję im się wyrwać, ale tylko się męczę. Trzymają mnie mocno. Cały czas słyszę kwiczenie Tajfuna.

- Freya? - słyszę nagle.
Poznaję ten glos. Czy to możliwe?
- Jeremia? To ty? - ulga, jaka mnie ogarnia przyprawia mnie o zawrót głowy powodując, że uginają się pode mną nogi. Pewnie upadłabym na ziemię gdyby nie podtrzymujące mnie ręce.

- Co ty tu robisz szalona dziewczyno?! - podnosi mnie w górę, jakbym nic nie ważyła i zamyka w niedźwiedziu uścisku. Och, jak dobrze go znowu poczuć. Tęskniłam za nim bardziej, niż sądziłam.

- Jeremia! - mam ochotę go pocałować. I to wcale nie w romantyczny sposób. Przez chwilę wierzę, że wszystko będzie w porządku. - Tak się cieszę, że to ty! Pomóż mi proszę! Co się dzieje z Tajfunem? - ogarnia mnie panika.

Odstawia mnie delikatnie na ziemię.
- Możesz stać? - upewnia się i wolno mnie puszcza, kiedy potwierdzam ruchem głowy. 

- Ty krwawisz, Freyu - dotyka ostrożnie mojej rany na czole, a ja krzywię się, nie mogąc ukryć bólu.

-Tajfun - jęczę żałośnie.

- Pochodnia! - odwraca się w stronę mężczyzn i już za chwilę delikatne światło rozprasza mrok. - Puśćcie ją! - zwraca się do dwóch, którzy ponownie próbują mnie chwycić za ręce. Delikatnie przeciera czymś skaleczone miejsce.

Jak tylko opuszcza rękę, biegnę prosto do mojego konia. Tajfun leży i nadal pokwikuje. Nigdy nie słyszałam tak przerażającego dźwięku jak ten, który wydał z siebie wcześniej. Z płaczem upadam koło niego szukając przyczyny jego bólu.

Tak jak myślałam, jedna z jego przednich nóg uwięziona jest w potrzasku. Rana jest cała poszarpana i pełna krwi. Pewnie próbował się wydostać! Biedactwo!

Dostałam go kiedy miałam dziesięć lat i od początku byliśmy nierozłączni.
Jego ból łamie mi serce. Nie dopuszczam do siebie myśli, że może się z tego nie wylizać.
To wszystko moja wina!
Gdybym nie wybiegła z domu, jak głupia małolata, nie byłoby nas tutaj.

- Pomóż mi Jeremia, błagam cię! Pomóż mi! - krzyczę do niego rozpaczliwie.

Czuję jego dłonie na swoich ramionach.
- Freya, odsuń się proszę - Jeremia delikatnie odsuwa mnie i pochyla się nad zwierzęciem.
Ogląda go w milczeniu.

- Hej staruszku. Kupę czasu - mówi głaszcząc go delikatnie.

Patrzę na jego, jednocześnie znajomą i obcą, twarz, teraz dokładnie widoczną, dzięki światłu pochodni.
Nie widziałam go od prawie roku. 

Jest szerszy w ramionach, niż zapamiętałam.
Rysy twarzy są niby takie same, ale pojawiła się w nich jakaś twardość, determinacja, której wcześniej nie było.
Zniknęła gdzieś jego niewinność i figlarność, którą tak lubiłam. Bije od niego siła i pewność siebie.

Kiedy w skupieniu ogląda nogę mojego najlepszego przyjaciela, dociera do mnie, że oto mam przed sobą mężczyznę. Chłopiec, z którym całowałam się po kryjomu w stajni,  zniknął na zawsze.

- Musimy go uwolnić. Myślę, że będzie lepiej jak się odsuniesz - patrzy mi prosto w oczy.

Łzy lecą mi ciurkiem po twarzy, ale nie dbam o ich ukrycie.
Ocieram je szybko ręką i podchodzę do łba Tajfuna. Siadam za nim i obejmuję go delikatnie.
- Zostanę z nim - odpowiadam zdecydowanie. Nie mam zamiaru zostawiać go samego.
- Wszystko będzie dobrze maleńki - głaszczę go łagodnie i całuję w białe znamię pomiędzy ślepiami. - Wszystko będzie dobrze - mruczę, pragnąc ulżyć mu choć odrobinę. - Zobaczysz, niedługo znowu będziesz biegał jak młody źrebak - paplam bez sensu. - Szzzzz...
Kołyszę się lekko razem z nim tuląc go do piersi jak małe dziecko, kiedy nagle coś się zaczyna dziać.

Ból.
Nadchodzi znikąd i zupełnie nieprzygotowana, zginam się wpół próbując złapać oddech. Oddycham szybko, ze świstem, ale wciąż czuję, że brakuje mi powietrza. Pragnę wrzeszczeć o pomoc, ale głos nie wydostaje się, przez ściśnięte cierpieniem, gardło.
Chwilę później do bólu dołącza przeraźliwy, metaliczny dźwięk, sprawiając, iż czuję, że za chwilę pękną mi bębenki, a z moich uszu poleci krew.

Czuję, że skóra za moim lewym uchem płonie żywym ogniem.

Czuję, jak gdyby ktoś ciął mnie gorącym nożem, ostrym i tępym jednocześnie. Zaciskam szczęki i zamykam mocno oczy wydając z siebie syk.
Jestem pewna, że za chwilę zemdleję. Prawdę powiedziawszy pragnę zemdleć, albo nawet umrzeć. Wszystko, byle tylko nie czuć więcej tego bólu. Niech to się skończy!

-Freya! Freya! Co ci jest?! Gdzie cię boli? - Jeremia ogląda moją twarz dokładnie. Dotyka delikatnie rany na czole.
- Boli?
Z wysiłkiem kręcę głową.
- Moje ucho... - szepcę. Oblewa mnie fala gorąca i czuję jak pot spływa cienką stróżką po moich plecach.

Moja udręka sięga zenitu. Chcę umrzeć.

W tej jednej chwili jest mi wszystko jedno. Nie rozumiem, co się ze mną dzieje.

Jeremia ostrożnie odciąga moje dłonie zastępując je swoimi.
Kiedy dotyka bolącego miejsca wydaję z siebie przeciągły jęk.

Macha niecierpliwie ręką i już za chwilę ktoś unosi pochodnię bliżej mojej twarzy.
Ostrożnie odsuwa moją dłoń, którą znowu uniosłam i zagląda za ucho.
- Nic tu nie ma Freyu. Masz tylko małe znamię, które wygląda na stare - mówi cichym, kojącym głosem, ale widzę strach w jego oczach, kiedy na mnie patrzy. Koncentruję się na jego twarzy próbując zapanować na powrót nad własnym ciałem.

Dotykam ręką mojego znamienia za uchem.. Kiedy przykładam do niego palce czuję delikatne zgrubienie, którego nie było tam wcześniej. A może było, tylko nigdy go nie zauważyłam? Mam je od urodzenia i nigdy wcześniej mnie nie bolało, to jedno wiem na pewno.

Przejeżdżam po nim leciutko opuszkiem palca. Mogę wyczuć jego dokładny kształt, jak gdyby nagle został obrysowany i zaznaczony grubymi liniami. Jakby ożył i próbował mnie zabić.

Kiedy już myślę, że naprawdę zemdleję, ból znika, tak samo szybko, jak się pojawił.
Oddycham z ulgą i przytulam z powrotem Tajfuna. Spokojnie, bez pośpiechu, zaczynam znowu oddychać.

W końcu podnoszę ostrożnie głowę i mrugam kilka razy na próbę. Poruszam szczęką w prawo i w lewo, pragnąc się upewnić, że nic mnie już nie boli.
Wszystko w porządku. Mój oddech uspokaja się i czuję, jak krew zaczyna znowu swobodnie krążyć w moim ciele. Przez krótką chwilę delektuję się uczuciem ulgi, jaką odczuwam.

- Nic mi nie jest - mówię w końcu do patrzącego na mnie z podniesionymi brwiami Jeremii. Nie wiem, co to było, ale teraz najważniejszy jest Taffun. - Uwolnij go proszę - ściskam mojego konia tak mocno za szyję, jak tylko jestem w stanie. Tak bardzo cię przepraszam, kochany!

Tajfun kwiczy głośno i przeciągle, kiedy Jeremia otwiera potrzask. Myślę , że słyszy go całe królestwo. Jeden z mężczyzn wyciąga jego nogę z pułapki.
Płaczę razem z nim.

- Możesz opatrzyć mu ranę? - patrzę błagalnie.
Jeremia łagodnie kręci głową.
- Niewiele mogę tu zrobić Freyu - mówi cicho.
- Nie mów tak, błagam cię, nie mów tak! - krzyczę przytulając zwierzę mocniej do siebie. To nie może być prawda!

Rana wygląda okropnie. Nie można tak jej zostawić! Przecież on nie może stanąć na tej nodze. Jakby na potwierdzenie moich słów, Tajfun próbuje dźwignąć się niezdarnie, tylko po to żeby od razu z powrotem upaść na ziemię z kwikiem.
- Musimy to czymś owinąć! - rozglądam się wokół bezradnie po twarzach mężczyzn.

Żaden nie kwapi się, żeby mi pomóc. Z wściekłością szarpię za rękaw mojej koszuli odrywając go z głośnym odgłosem prucia i owijam nim zakrwawioną ranę.
Zaciskam prowizoryczną opaskę najmocniej jak potrafię. Niestety, na tym kończy się moja wiedza na temat pierwszej pomocy.

Jeremia patrzy na mnie stanowczo, twardo.
- Freyu, my nie przyszliśmy tutaj, żeby leczyć konie - wstaje z kolan i otrzepuje spodnie. Nagle przestaje być moim przyjacielem i staje się zupełnie obcym, prawie wrogim, człowiekiem. - Nie powinno cię tu w ogóle być! - dodaje, nagle zezłoszczony.

Jego reakcja wzbudza mój gniew. Nie możemy zostawić Tajfuna na pastę losu! Nie rozumiem, dlaczego się tak zachowuje. Jestem wściekła, głównie na siebie, za własną głupotę, ale także na niego, za tę dziwną obojętność, która w niczym nie przypomina chłopaka, w którym się podkochiwałam.

- A tak właściwie, to co TY tutaj robisz? - raptem przypominam sobie, że przerwałam mu jakieś potajemne spotkanie. - Dlaczego spotykasz się z tymi ludźmi w środku lasu?! - atakuję bez zastanowienia. Potrzebuję wyżyć na kimś moją złość, a on jest wprost doskonałym celem.

Podrywam się gwałtownie i staję w lekkim rozkroku,  z rękoma wojowniczo opartymi na biodrach. Unoszę podbródek patrząc mu prosto w oczy. Czekam na jego durną odpowiedź.

- Freya! - w tym jednym słowie czuję, i ostrzeżenie, i groźbę. - Myślę, że będzie lepiej, jak odprowadzę Cię do domu.

- Nie ruszę się stąd bez Tajfuna! - krzyczę. Co on sobie wyobraża? Jak może w ogóle przypuszczać, że zostawię mojego konia na pewną śmierć!
Nie będzie mi mówił co mam robić! - brakuje tylko żebym tupnęła nogą.

- I niby jak to zrobisz?! Zaniesiesz go na plecach?! - Jeremia nie pozostaje mi dłużny podnosząc głos jeszcze bardziej, niż ja. W tej chwili mogłabym go zabić.
Jego drwiący ton doprowadza mnie do szału.

Dookoła rozlega się głupi rechot. No proszę, to się towarzystwo ubawiło!

- Wyślij któregoś ze swoich kolegów po pomoc - podsuwam usłużnie rozwiązanie. - Może zajmą się czymś bardziej męskim, niż spotykaniem się w krzakach z kolegami.

Jak tylko te słowa opuszczają moje usta zaczynam ich żałować. Jest tak, jak mówi Marianna: ktoś naprawdę powinien wyparzyć moją buzię wrzątkiem!

Śmiech cichnie, a oczy Jeremia rzucają we mnie gromami.
- Freyu, ty uparta oślico! To nie są moi, ani tym bardziej twoi, chłopcy na posyłki! Rozejrzyj się, dziewczyno, dookoła i zobacz, gdzie jesteś! - macha zdenerwowany rękoma. Przynajmniej przestaje zachowywać się jak skała. - Naprawdę myślisz, że jesteś w sytuacji, w której możesz rozkazywać?!

Milknę i posłusznie spoglądam na otaczających nas mężczyzn. Jest ich przynajmniej dziesięciu. Dopiero teraz dostrzegam pozostałych. I wszyscy, jak jeden mąż, wydają się niezbyt przyjaźnie nastawieni.
Nie ma co! Nieźle trafiłam!

Wiem, że powinnam zamilknąć i posłuchać Jeremii, ale nie mogę, po prostu nie mogę, skazać mojego czworonożnego przyjaciela na śmierć.

-Mam to gdzieś! Zabierz mnie do...

Jeremia w mgnieniu oka doskakuje do mnie i zatyka mi usta ręką.
- Milcz, do cholery! - warczy przez zaciśnięte zęby.

Zanim zdążę się zastanowić, z całych sił gryzę go w rękę. Przyznaję, że być może, nie przemyślałam tej decyzji do końca.
-Ał! Kurwa, Freyu! - klnie jak szewc, ale zamiast odsunąć dłoń, dociska ją jeszcze mocniej i nachyla się do mojego ucha. Ciepło jego oddechu owiewa moją twarz.

- Nie zdradź kim jesteś!  - szepce tak cicho, że ledwo go słyszę. Słyszę złość, ale i strach w jego głosie. Nie tak wyobrażałam sobie nasze spotkanie po długiej rozłące. - Uciekaj stąd zanim stanie się coś, na co nie będę miał wpływu.

- Jeszcze raz mnie ugryziesz, a pożałujesz! Będziesz pierwszą kobietą, którą uderzę! Przysięgam, że nie ręczę za siebie! - mówi głośno, i wiem, że te słowa przeznaczone są dla jego towarzyszy.

Patrzy mi pytająco w oczy upewniając się, że zrozumiałam.
Ledwo dostrzegalnie przytakuję skinieniem głowy.
Uśmiecha się z satysfakcją i zdejmuje dłoń z moich ust.

Patrzę na niego z autentycznym strachem.

W co on się wpakował? Dlaczego tutaj jest? Kim są ci mężczyźni?

- Kim ona właściwie jest? - pyta nagle jeden z mężczyzn, podchodząc do nas bliżej i obrzucając mnie podejrzliwym spojrzeniem.

Jeremia raz jeszcze rzuca mi ostrzegawcze, porozumiewawcze spojrzenie i odwraca się do swojego kompana.

- To moja kuzynka. Jest trochę chora na umyśle - dodaje, ponosząc lekko kącik ust w psotnym uśmiechu.

Zapowietrzam się.
Już ją mu pokażę chorą na umyśle!

Robię krok do przodu, ale nieruchomieję, kiedy mój wzrok pada na postać wyłaniającą się z mroku.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro