31. Kac.
Błagam, niech ktoś mnie zabije!
Ktoś usilnie próbuje to zrobić łupiąc moją głowę od środka młotkiem. Na tyle mocno, by sprowokować oszałamiający ból, niewystaczająco jednak, ażeby zabić.
Za jakie grzechy muszę tak cierpieć?
Podnoszę się powoli z łóżka, z pochyloną głową, dłońmi przytrzymując czoło i włosy. Pokój wiruje jak szalony, a ściany zlewają się z podłogą i sufitem, zaraz upadnę. Muszę skupić się na jednym punkcie!
Ze wzrokiem wbitym w podłogę, dygocąc na całym ciele, ni to z zimna, ni z wzbierających się we mnie mdłości, wolnym krokiem, ostrożnie, udaję się do łazienki.
Płuczę twarz i ręce zimną wodą próbując odczuć choć minimalną ulgę.
Stoję tak dobre kilka minut, pochylona w agonii, oddychając ciężko przez otwarte usta, aż w końcu powoli, niemrawo, podnoszę głowę i patrzę, w wiszące nad metalową misą, lustro.
Kiedy mój wzrok pada na moje odbicie mam ochotę wrzasnąć.
Włosy sterczą mi na wszystkie strony, z warkocza został zaledwie cieniutki ogonek szczura, a reszta kłaków skołtuniła się pięknie na czubku głowy, tworząc coś na kształt ptasiego gniazda. Oczy mam czerwone, przkrwione, a bladosina twarz wydaje się być opuchnięta.
Wyglądam trochę jak Stefan, brakuje mi tylko zarostu.
Drżącymi dłońmi próbuję zebrać włosy w warkocz, ale wtedy żołądek znowu sie buntuje i wymiotuję po raz kolejny. Bo wymiotowałam już cztery, badź pieć razy w nocy.
„Wymiotuję" to zresztą zbyt wielkie słowo.
Zgięta w pół, obejmuję czule, wcześniej przygotowaną dla mnie, specjalnie na tę okazję, miednicę i pilnuję, żeby z wysiłku, które odczuwa moje skatowane, zmęczone torsjami ciało, oczy nie wylazły mi z orbit.
Jako, że nie mam już kompletnie czym wymiotować, bardziej przypominam kogoś, kto za chwilę przemieni się w wilkołaka, ewentualnie przewróci na drugą stronę, pozostawiając dotyczczasową, zewnetrzną, ludzką powłokę na podłodze.
Błagam, niech ktoś mnie dobije!
Po długich minutach cierpienia i dżwięków, które słyszą zapewne wszystkie kojoty w kanonie, wyrzucam z siebie odrobinę żółci i zrezygnowana, prawie na czworakach, wracam z powrotem do łóżka.
Próbuję zasnąć, ale głowa pęka mi od bólu. Zakrywam sie poduszką i leżę tak nieruchomo, jak tylko może człowiek wciąż żywy.
Powinnam znaleźć Mara i poprosić żeby mi pomógł. Czemu ja wcześniej o tym nie pomyślałam?
Już mam to zrobić, kiedy nagle przypominam sobie wczorajsze wyznanie.
Elena. Elena. Elena!
Kim jest ta kobieta?
Elena.
Co to za imię?
Głupie jakieś.
Elena.
Ciekawe, czy jest ładna. Czy jest ładniejsza ode mnie?
Elena.
Jak on mógł mi nie powiedzieć o kochance?! Nie będę go wołać. Już nigdy się do niego nie odezwę! Nigdy!
W tym samym momencie, drzwi od mojego pokoju otwierają się bezceremonialnie. Podnoszę się energicznie do pozycji siedzącej, ale zaraz opadam z powrotem na poduszki. Na bogów, chyba muszę znowu zwymiotować!
— Freyu, wstawaj! Musimy uciekać! — Fryderyk podchodzi do mojego łóżka żwawym krokiem. Kiedy nie odpowiadam, jednym ruchem zabiera zasłaniającą moją twarz poduszkę. — Na litość boską, jak ty wyglądasz? — Muszę przyznać, że wygląda na zaskoczonego.
Nie odpowiadam, tylko resztkami sił podnoszę się ponownie i biegnę do łazienki. Nogą zamykam za sobą drzwi i pochylam się znowu nad miską.
Na bogów, błagam, błagam, niech ktoś mnie dobije!
— Gdzie ona jest? — No proszę, pan demon zdecydował się sprawdzić, jak się miewam. Rychło w czas.
— W łazience. Wymiotuje — książę udziela odpowiedzi.Cóż za urocza konwersacja!
Słyszę zniecierpliwione sapnięcie, a tuż potem odgłos kroków wielkoluda.
— Freyu, wychodź! — Mar wali pięścią w drzwi.
— Sam wychodź — odpowiadam cichym, obrażonym głosem. Chciałabym krzyknąć, ale nie mam sił.
— Freyu, nie mamy na to czasu! Wychodź, do diabła! — to chyba pierwszy raz, kiedy podnosi na mnie głos. Co się dzieje?
— Freyu, musimy uciekać. Otwieraj natychmiast te przeklęte drzwi albo je wyważę!
— Są otwarte, kretynie! — mówię że złością. Teraz nas znaleźli? Dzisiaj? Tutaj? Serio? Na moje mogą mnie zabić.
Mar wchodzi i zamiera na mój widok. Wygląda jakby dostał czymś ciężkim.
Posyłam mu wrogie spojrzenie.
Otrząsa się prędko, podchodzi do mnie szybkim krokiem i wyciąga ręce w kierunku mojej głowy.
— Precz z łapami! — wypluwam z siebie ostatkiem sił, uderzając go karcąco po dłoniach.
— Nie dotykaj mnie!
— Freyu... — jeszcze raz podnosi dłonie żeby dotknąć mojej głowy.
— Powiedziałam, precz z łapami! Eleny sobie podotykaj — syczę z furią.
Mar kręci głową.
— Wiedźmo, nie mamy na to czasu. Kiedy indziej porozmawiamy o Elenie. Teraz daj mi sobie pomóc! Mamy niewiele czasu. Musimy uciekać!
Parskam ze złością.
— Zrozum, ty mała, nieznośna, rozkapryszona wiedźmo, że nie mamy czasu! Chcesz, żeby prze nas zginęli Iole i Alberto?— tym razem odzywa sie w myślach, najwyraźniej nie chcąc żeby nas usłyszał Fryderyk.
Nagle dociera do mnie to, co mówi.
— Ludzie Stefana!?
— Tak — kiwa głową i ponownie wyciąga dłonie zeby mnie dotknąć. Tym razem mu pozwalam. Czuję się lepiej praktycznie od razu.
— A teraz ubieraj się szybko. Masz zejść za pięć minut!
Wybiega z łazienki nie oglądając się za siebie. W ogóle nie interesuje go co się ze mną dzieje! Nawet nie powiedział przepraszam.
— Freyu, przepraszam, ale teraz nie czas na rozmowę! Ubieraj się i schodź na dół! Natychmiast! — rozlega się, jak na zawołanie, głos w mojej głowie.
Jeszcze raz myję twarz i zęby, rozczesuję włosy i splatam je, jak zwykle, w ciasny warkocz.
Na szczęście, kiedy wracam do pokoju, nikogo w nim nie zastaję.
Oddycham z ulgą i szybko zakładam na siebie ubranie, schludnie złożone na krześle przez Iole. Pachną świeżością.
Kiedy schodzę do kuchni, wszyscy na mnie czekają.
Żegnam się ze łzami w oczach z Iole. Nie do końca wiem czy płaczę z jej powodu, czy z żalu nad opuszczeniem tego miejsca. Pewnie z obu.
— Przygotowałam wam jedzenie, kochana. Uważajcie na siebie. — starsza kobieta całuje mnie serdecznie w policzek, odsuwa na chwilę dotykając mojej twarzy, po czym jeszcze raz przytula.
— Uważaj na siebie szalona dziewczyno — Alberto ściska mnie krótko, ale mocno wyciskając siarczystego, głośnego całusa na moim policzku. Uśmiecham się smutno.
— Przepraszam za wszystko — rzucam im jeszcze i odwarcam w kierunku drzwi.
Wychodzimy na zewnątrz.
Jest jeszcze wcześnie, a słońce już grzeje niemiłosiernie. Mam ochotę wyć z wściekłości. Nie chę znowu podróżować w tym upale!
Zwinnym ruchem dosiadam mojego wierzchowca. Fryderyk siada na swoim. Spoglądam na Mara czekając aż zrobi to samo, ale dopiero teraz dostrzegam, że nie widzę nawet jego konia.
— Mar? — pytam niepewnie.
— Wiesz, co masz robić— rzuca chłodno do Fryderyka ignorując mnie zupełnie. Naprawdę?
— Wiedźmo, słuchaj swojego księcia. Za kilka dni się spotkamy.
— Mar, nie sądzisz chyba, że pojadę gdzieś bez ciebie? — pytam go już naprawdę wściekła. Zachowuje się tak, jak wszyscy inni mężczyźni wokół mnie! Podjął za mnie decyzję bez pytania mnie o moje zdanie!
— Freyu, ja muszę pomóc Iole i Alberto. Nie mogę ryzykować, że zginą przeze mnie. Ani przez ciebie. Muszę tu zostać, żeby upewnić się, że nic im się nie stanie. Ty mnie tylko rozpraszasz. Nie będę mógł jednocześnie cię pilnować i walczyć z ludźmi Stefana.
Prycham pogardliwie, klepie konia po czarnej szyi i nachylam się do Mara.
— Mogłabym ci pomóc. Razem jesteśmy silniejsi.
Patrzy na mnie przez chwilę chyba poważnie rozważając moją propozycję.
— Jeszcze nie teraz. Któregoś dnia na pewno, ale jeszcze nie teraz. Nie jesteś gotowa wiedźmo. Oni chcą głównie ciebie i Fryderyka. Więc najlepiej będzie jeśli uciekniecie. Wtedy nie będę musił niańczyć żadnego z was.
Rzucam mu rozeźlone spojrzenie.
Zdaję sobie sprawę z tego, że mówi tak, po części po to, żeby się mnie pozbyć jak najszybciej i zadbać o moje bezpieczeństwo. Nie zmienia to jednak faktu, że jestem na niego wściekła. Najpierw mnie okłamał, a teraz pozbywa się mnie jak jakiegoś zużytego przedmiotu. Już nic nie mówiąc o jakiejś Elenie, o której zapomniał mi wcześniej wspomnieć!
— I właśnie dlatego nie możesz tu zostać, wiedźmo. Nie mam teraz czasu na tłumaczenie się i wyjaśnienia. — Rzuca mi lekko karcące spojrzenie.
Tak, najlepiej! Zrób ze mnie małe dziecko zupełnie ignorując fakt, że jesteś zakłamanym bucem!
— Musicie już jechać , Freyu! Uważajcie na siebie! Fryderyk wie, dokąd się udać. Jak wszystko pójdzie zgodnie z planem spotkamy się jeszcze dziś — odzywa się na głos.
Kiedy patrzę na niego uważniej dostrzegam w jego oczach strach i ... ból?
— Mar? Dlaczego nie pojedziesz z nami? — pytam cicho, odrobinę żałośnie.
Jest wyrażnie zdumiony.
— Freyu, nie sądzisz chyba, że zostawię Iole i Alberta samych...
— Mar... — szepcę. Nagle zaczynam się bać. Co zrobię, jeśli coś mu się stanie?
Nie wiem, czy mam opuszczone bariery, czy po prostu domyśla się o czym myślę, bo nagle mruga do mnie filuternie.
— Już ci mówiłem wiedźmo, tak łatwo się mnie nie pozbędziesz!
Po czym klepie dość mocno mojego konia nakłaniając go do ruchu.
— Książę, opiekuj się nią! — rzuca jeszcze, po czym wchodzi do domu.
Fryderyk przejeżdża obok mnie. Ścinam konia butami i wyprzedzam go bez słowa.
Nie mija nawet pięć minut odkąd jesteśmy w drodze, a ja już jestem cała spocona. Przeklęte słońce!
Gnamy przed siebie od dobrej godziny, prawie się do siebie nie odzywając. Krajobraz zmienia się z każdym kilometrem, otoczenie wyraźnie zielenieje, a gorąc staje się mniej dokuczliwy. Kiedy w końcu wjeżdżamy w las, oboje, jak na sygnał, zwalniamy.
Spoglądamy na siebie ze smutkiem, w milczeniu. Żadne z nas nie wie, co powiedzieć. Cały czas walczę ze sobą, żeby nie zawrócić konia i nie podążyć na pomoc starszej parze i Marowi. Jak mogliśmy ich tak po prostu zostawić? Przecież powinniśmy im pomóc!
— Musimy zawrócić! — wołam do Fryderyka ściągając cugle. — Musimy zawrócić! Musimy zawrócić! — krzyczę panicznie. Jak mogłam zachować się tak egoistycznie?
— Nie — Fryderyk patrzy na mnie smutno, ale stanowczo. Na jego pięknej twarzy widzę jednak rozterkę, którą postanawiam natychmiast wykorzystać.
— Fryderyku, nie możemy ich zostawić! Cośmy w ogóle sobie mysleli?! — Mam nadzieję, że brzmię przekonująco.
Widzę, że się waha, walcząc z samym sobą. Nie mam siły czekać, aż podejmie decyzję. Bez namysłu zawracam konia i ścinam go piętami.
— Rób, jak uważasz, książę! — rzucam i ruszam bez namysłu.
— Freyu, do diabła! — słyszę stukot kopyt jego konia tuż za mną, ale nie odwracam się za siebie. Wiem, że mnie nie dogoni. Już raz mu uciekłam, ucieknę i drugi.
— Freyu, poczekaj, nie bądź głupia! — Fryderyk krzyczy tuż za mną. — Pojedziemy razem, tylko proszę cię, poczekaj na mnie, nie jedź tam sama.
Zwalniam odrobinę pozwalając mu się dogonić.
— Tylko bez żadnych sztuczek, książę — rzucam ostrzegawczo odrzucając warkocz na plecy. Nie mam zamiaru dać się znowu manipulować.
Fryderyk uśmiecha się przelotnie.
— Jakżebym śmiał, Freyu — mówi, podając mi bukłak z wodą. Upijam spory łyk, i wdzięczna, zarówno za wodę, jak i jego towarzystwo, obdarzam go promiennym uśmiechem, na widok którego rozjaśnia mu się twarz.
Moje zadowolenie z siebie przrywa głos Mara, rozlegający się bez ostrzeżenia w mojej głowie.
— Freyu, wszystko w porządku?
Kiwam głową.
— Wiedźmo, jesteś tam?
Cholera! Przecież to nie jest takie skomplikowane! Dlaczego ja wciąż nie mogę pojąć zasad naszej telepatycznej więzi?
— Mar? Wszystko u was dobrze? Jesteś cały? Iole i Alberto? Co się stało? Mamy wam pomóc? — zarzucam go pytaniami.
W mojej głowie rozlega się westchnienie ulgi.
— Wiedźmo, nie myśl nawet o powrocie. Wszystko jest w porządku. Nie wysłali wystarczająco wielu ludzi, żeby nam zagrozić. Pomogę uprzątnąć to wszystko i jutro spotkam się z wami w miejscu, o której powiedziałem Fryderykowi.
Zatrzymuję konia i zastygam słuchając jego głosu. Czy mówi prawdę?
Fryderyk rzuca mi pytające spojrzenie i podjeżdża w moim kierunku. Wyciągam rękę przed siebie zatrzymując go gestem. Drugą kładę na ustach nakazując mu milczenie. Tak jakby mógł usłyszeć Mara. Idiotka!
— Mar? Obiecujesz?— wracam do przerwanej konwersacji.
— Wiedźmo, jedź z Fryderykiem. Spotkamy się jutro, najpóźniej za dwa dni. Niedługo dojedziemy do obozu moich ludzi. Tam będziemy już bezpieczni. Zobaczysz, wszystko będzie dobrze. A teraz słuchaj księcia, nie wpadaj na głupie pomysły i... — słyszę w głowie jego śmiech.
— Co cię tak śmieszy? — pytam urażona. Odczuwam jednak ulgę. Skoro się śmieje, to znaczy, że naprawdę nic im nie grozi.
— Nic, wiedźmo, nic. Nie można przecież sprzeniewierzyć się własnej naturze — rzuca cokolwiek pretensjonalnie.
Zakładam ręce na piersiach i, mimo, że mnie nie widzi, przybieram buńczuczną pozę. Ja też umiem grać w tę grę, mój drogi.
— Nie, najwidoczniej nie można. Zwłaszcza męskiej, prawda? — pytam, wkładając w to zdanie tyle sarkazmu, ile potrafię.
Śmiech zamiera momentalnie.
— Freyu, ja....
— Mam nadzieję, że twoja Elena nie miewa głupich pomysłów i kopnie cię porządnie w ja..., w kroczę, jak tylko się dowie o twoich... yyyy... ekscesach — kończę czując, że jestem czerwona jak burak.
Jestem tak zła, że mam ochotę rzucać ogniem. Dosłownie. Czuję jak magia mnie rozsadza próbując znaleźć ujście.
— Masz rację — słyszę ku swojemu zdziwieniu. — Jej pierwszej winien jestem wyjaśnienia. Dlatego też, zapomnijmy na chwilę o tym i skupmy się na dotarciu bezpiecznie do Arkadii. - jego głos jest stanowczo zbyt opanowany i spokojny jak na moje potrzeby. Teraz dopiero jestem zła!
Do kroćset!
Wybiera ją?!
Jakaś tam Elenę?!
Jej się będzie tłumaczył?! Ze mnie jej się będzie tłumaczyć?! A mi to nawet nie łaska porządnie „przepraszam" powiedzieć?!
Och, szkoda, że cię nie zadźgali przebrzydły dziadzie jeden!
Cholera!
Postanawiam nie odpowiadać.
Odwracam się w stronę czekającego Fryderyka.
— Jedziemy dalej! — mówię, i nie czekając aż za mną ruszy, poganiam konia do galopu wracając na poprzednią drogę.
— Freyu, zaczekaj! — książę jest tuż za mną. — Wszystko z nimi w porządku? — docieka próbując mnie dogonić.
Nie odpowiadam, wciąż gnając biedne zwierzę jak do pożaru.
— Słuchaj, Freyu, ja rozumiem, że jesteś zła, ale to nie ja mam kochankę w Arkadii. Nie ja cię oklamywałem Więc byłbym wdzięczny, gdybyś przestała gnać jak szalona i pozwoliła mi dorównać ci kroku.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro