Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

28. Rutyna.


Wbrew logice i moim najczarniejszym przewidywaniom, nasze dni zacząła wypełniać rutyna.

Może inna od tej, do której przywykłam, ale jednak zawsze rutyna. Wstajemy wcześnie rano, jemy małe śniadanie i ruszamy w drogę pragnąc uciec przed największym skwarem. Nawet ja, przyzwyczajona do upałów, nie mogę wytrzymac spiekoty i żaru lejącego się z nieba.

Obaj moi towarzysze jadą zawsze w milczeniu. Fryderyk czasami zabawia mnie lekką rozmową na błahe tematy, Mar zaś nawet nie fatyguje się mówić na głos. Zatopiony w myślach, skupiony, odzywa się naprawdę rzadko. Do mnie prawie zawsze zwraca się w myślach. Do Fryderyka wyłącznie w celu wydawania poleceń.

Po kilku dniach wyjeżdżamy w końcu z lasów i wkraczamy na teren kanionu. Ze zdumieniem rozglądam się dookoła.

Zarówno ziemia, jak i góry nas otaczające są ceglisto czerwone, nagie, prawie bez roślinności, przytłaczające swym ogromem, a jednocześnie nieskończenie piękne, nieomalże święte w swym majestacie. Jest w nich jakaś magia, jakaś zaklęta podniosłość, królewskość. Nie sposób ich nie podziwiać równocześnie nie odczuwając respektu i odrobiny lęku.

Jeszcze nigdy nie byłam tak daleko od domu. I jeszcze nigdy nie widziałam czegos tak skończenie pięknego.

Coraz trudniej jest nam znaleźć miejsce odpoczynku w ciągu dnia. Jak okiem sięgnąć wszędzie tylko skały i skały.Oszczędzamy wodę i jedzenie. Konie są wykończone, boję się, że niedługo odmówią posłuszeństwa. Cała nasza trójka jest zmęczona, spocona i brudna. Ubrania lepią sie do brudnych ciał niemiłosiernie.

Podrózujemy już w tym skwarze już jakiś czas i wszyscy jesteśmy skrajnie wyczerpani.

Popołudniami ćwiczymy – Mar i ja. Te godziny są moimi ukochanymi chwilami, obcując z magią przestaję odczuwać zmęczenie.

Nie mam teraz najmniejszego problemu z wizualizacją mojej mocy. Jestem w stanie formować płomienie w różne kształty i rzucać nimi do celu. No dobrze, wciąż jeszcze bardziej „koło celu", ale jednak naprawdę blisko. Przez moment obawiałam się, że Mar nie będzie chciał ze mną więcej ćwiczyć po tym, ale na szczęście tak się nie stało.

Nie odpuszcza, co prawda, nawet najmniejszej okazji ażeby przypomnieć mi o „ataku na jego życie", ale robi to z uśmiechem, mrużąc złośliwie te swoje żółte ślepia, dając mi do zrozumienia, że tak naprawdę nie chowa urazy.

Napięcie, jakie odczuwałam w jego obecności, powoli opadło. Nie wiem, czy to skutek zmęczenia, upałów czy domniemanego zamachu na jego życie, ale stajemy się bardziej przyjaciółmi. Mistrzem i uczennicą.

Wieczorami siedzimy przy ogniu niewiele rozmawiając, każde zanurzone we własnych myślach. Ja przesypiam całe noce, a mężczyźni na zmianę pilnują. Jak na razie ani śladu pościgu.

Dziś gorąc dokucza mi bardziej, niż zwykle, mija kolejny dzień odkąd jedziemy przez skwar, piach i skały. Cała nasza trójka jest wykończona. Patrzę na ich zmęczone twarze i postanawiam choć raz zaproponować wartę, nawet jesłi miałyby to być dwie godziny. Lepsze to, niż nic.

– Hej, pomyślałam sobie, że dziś ja mogę czuwać przez pierwsze dwie - trzy godziny, a wy obaj możecie chwilę odpocząć – mówię, przerywając zwyczajową ciszę, która zapada codziennie po skończonym posiłku.

Obaj patrzą wpierw na mnie, potem na siebie i, jak na komendę,wybuchają głośnym śmiechem.

No proszę panowie, jeszcze się do siebie zbliżycie!

Obrzucam ich nieco oburzonym spojrzeniem, po czym z nonszalancją wzruszm ramionami. Nie, to nie! Łaski bez!

Podnoszę wysoko głowę i siadam jak najdalej od nich. Pajace!

Reflektują sie w końcu i patrzą na siebie porozumiewawczo. No naprawdę, najlepsze przyjaciółki! Jak nic, niedługo zaczn wymieniać się robótkami ręcznymi i ściegami!

– Freyu, kochana, dziękujemy bardzo, ale chyba nie sądzisz, że pozwolimy ci stać na straży? To niepoważne, nie możesz mówić serio — Fryderyk odzywa się jako pierwszy obrzucając mnie pełnym politowania, błękitnym spojrzeniem. Za każdym razem, kiedy patrzę na jego twarz, słyszę głos Rose. — Jest bajecznie przystojny. Miała rację, absolutnie bajecznie.

Posyłam mu mordercze spojrzenie.

– Wiesz, że to nie do końca tak, że nie potrafię się obronić? –zakładam ręce pod piersiami przyjmując pozycję obronną. – Zdajesz sobie sprawę z tego, mój drogi książę, iż jestem w stanie spalić cię żywcem?

Fryderyk ściąga brwi w szczerym zdumieniu, wyglądając jakby się nad czymś powaźnie zastanawiał. Już za chwilę, jego zniekształcone przez chwilę czoło, wygładza się ponownie.

– Widzisz, moja droga księżniczko, – przedrzeźnia moje wcześniejsze słowa mocno akcentując "księżniczkę" – nie wydaje mi się, żebyś była typem mordercy.

– G... guzik o mnie wiesz! – wykrzykuję, dziękując w duchu wszystkim bóstwom, iż w jakiś sposób powstrzymałam się od powiedzenia na głos „gówno". Marianna z całą pwnością nie byłaby zachwycona moim zachowaniem. Patrzę na niego wyzywająco. Proszę, odezwij się, książę debili, zabłyśnij intelektem!

– Powiedz mi, zabiłaś kiedyś kogoś? – Fryderyk pyta cichym, ale jednocześnie ostrym głosem. Czuję, że udało mi się go zezłościć.

Jakaś część mnie odczuwa dziwną satysfakcję. Lubię patrzeć, jak wiecznie poukładany książę traci grunt pod stopami.

– Na pewno nie przez to, że nie  próbowała – zawsze milczacy Mar postanawia wtrącić swoje słowa mądrości.

Posyłam mu ostrzegawcze spojrzenie, powstrzymując sie od rzucenia się na niego w celu wydrapania żółtych ślepii. Kiedy posłusznie spuszcza wzrok, przenoszę uwage z powrotem na Fryderyka.

– A ty, książę, zabiłeś już kogoś? – odwzajemniam pytanie mrużąc oczy.

Otwiera usta i wygląda, jakby chciał mi rzucić jakąś ciętą uwagę, ale po krótkiej chwili namysłu, zamyka je poownie. Kręci głową.

– Nie o to chodzi, Freyu. Myślę, że żadne z nas nikogo nie zabiło, co nie zmienia faktu...

– Mów za siebie, książę – ciche wyznanie Mara sprawia, że oboje odrwacamy się w jego kierunku.

Patrzę na niego uważnie, na próżno szukając oznak sarkazmu na jego twarzy. Ze zdumieniem, pomieszanym ze strachem, stwierdzam, że mówi poważnie. Mar kogoś zabił?

Wielkolud rzuca mi odrobinę smutne spojrzenie i powoli pociaga łyk wody z butelki.

- Pragnę wam przypomnieć, że w moim kraju toczy się wojna – rzuca oschle. – Nie wiem, jakie pojecie macie o wojnie, ale jeżeli jeszcze tego nie wiecie, pragnę was uświadomić, iż na wojnach giną ludzie.

Widzę jak Fryderyk bez słowa spuszcza wzrok uciekając przed oskarżającym spojrzeniem Mara. Ja nie mam takiego zamiaru. Patrzę mu prosto w oczy czekając na wyjaśnienia.

– Freyu, ja jestem królem Arkadii – zwraca się do mnie jak do małego dziecka. – Jestem odpowiedzialny za moich ludzi. Nie myślisz chyba, że ukrywam się w zamku podczas gdy moi poddani giną.

Marszczę brwi.

Tak naprawdę takie właśnie mniemanie miałam o władcach. Oczywiście, najpierw było ono zdaniem wyrobionym na podstawie lektur i rozmów zasłyszanych w domu, ale po nieco głębszym poznaniu Stefana i jego metod zarządzania, mój pogląd na temat królów tylko się pogorszył.

Teraz jednak mam przed sobą Mara, który otwarcie przyznaje się do popełniania błędów, zabijania ludzi. Mara, który osobiście udał sie do wrogiego kraju żeby zgładzić Stefana. Wzdycham ciężko, kiedy przypominam sobie, że do tego ostatniego nie doszło najprawdopodobniej z mojej winy.

Powoli więc kiwam głową nie przerywając kontaktu wzrokowego.

Chcę żeby wiedział, że mu wierzę. Że mu ufam. Pragnę zrozumieć. Chcę, żeby wiedział, że chcę go poznać. Jego i jego królestwo.

– Opowiedz nam o Arkadii – proszę pochylając się w jego stronę.

Żałuję, że usiadłam tak daleko. Wiele bym teraz dała, żeby móc dotknąć jego dłoni.

Mar patrzy mi uważnie w oczy szukając oznak szyderstwa. W końcu, najwidoczniej usatysfakcjonowany moją postawą, zaczyna opowiadać.

– Arkadia jest przepięknym krajem, zupełnie różnym od waszych – omiata nas spojrzeniem. – U nas panują cztery pory roku. Lato jest gorące i pełne słońca jak twoje królestwo, Freyu. Wiosną przypomina trochę Szmaragdowe Królestwo – patrzy na Fryderyka. – Zimą cały nasz kraj otulony jest śniegiem.

Zamyśla się na chwilę zapewne przypominając sobie swoją ziemię.

– Jaka pora roku panuje tam teraz? – pyta Fryderyk.

– Jest pełnia wiosny, tak jak i tutaj – Mar uśmiecha się do niego przyjaźnie, chyba po raz pierwszy. – Z tym, że tutejsza wiosna to jak nasze lato.

– U nas tak ciepło nie jest nawet latem – włącza się Fryderyk. Zawstydzam się odrobinę. Ani razu nie zapytałam żadnego z nich o ich kraj. Co jest ze mną nie tak?

– Nigdy nie widziałam śniegu – oznajmiam zgodnie z prawdą. – Jaki jest?

Mar uśmiecha się łobuzersko.

– Zimny, biały i mokry – puszcza mi oczko sprawiając, że na chwilę zapominam o oddychaniu. Zupełnie nie wiem dlaczego tak na mnie działa. Spuszczam wzrok udając, iż szukam butelki z wodą, w rzeczywistości starając się zapanować nad zdradzieckim rumieńcem, bezczelnie wpływającym na moje policzki i szyję.

– A poważnie mówiąc. Myślę, że niedługo sama się przekonasz, Freyu – uśmiecha się do mnie normalnym, serdecznym uśmiechem, w którym nie ma ani śladu poprzedniej filuterności.

Biorę kilka łyków wody i odwzajemniam uśmiech. Postanawiam wrócić na swoje poprzednie miejsce, blisko mężczyzn. Siadam pośrodku jak wcześniej i na szczęście żaden z nich tego nie komentuje.

– Czy to prawda, że wszyscy jesteście czarownikami? – jak tylko to pytanie opuszcza moje usta żaluję, że w ogóle je zadałam.

Mar śmieje się cicho, pobłażliwie.

– Oczywiście, że nie, Freyu. Gdyby tak było z łatwością wygralibyśmy tę przeklętą wojnę – jego twarz wykrzywia lekki grymas.

Ani ja, ani Fryderyk nie komentujemuy jego słów, dając mu czas na zastanowienie się czy, i jakiej odpowiedzi, chce nam udzielić.

Cieszę się, kiedy jednak postanawia kontynuować.

– Arkadią od zawsze rządził mój ród, od zawsze również wszyscy jego członkowie wykazywali zdolności magiczne. Czasami się powtarzały, czasem były zupełnie nowe. Zawsze jednak były. Dzieki nim mogliśmy pomagac naszym ludziom w różnych formach. Rodzili się uzdrowiciele tacy jak ja, zaklinacze, niektórzy potrafili przepwiadać przyszłość, inni pogodę. Wielu z nas czerpie swoją magię od żywiołów, tak jak ty, Freyu – patrzy na mnie łagodnie. – Jak zapewne łatwo się domyślasz, twoja magia, a przynajmniej ta jej część, którą widziałem, ma swoje żródło w ogniu - rzuca mi wesołe, porozumiewawcze spojrzenie. – Co mnie absolutnie nie dziwi... Twój temperament odpowiada kolorowi włosów – wyciąga rekę w ich kierunku, ale cofa ją szybko, zanim złapie za kosmyk. Mimowolnie wstrzymuję oddech.

– Kiedyś ród Sidach był liczny, a więc byliśmy w stanie lepiej zadbać o bezpieczeństwo naszego królestwa. Od kilku pokoleń jest nas jednakże coraz mniej i mniej. Moja matka była jedynaczką i ja jestem jej jedynym synem.

Rzuca mi szybkie, ostrożne spojrzenie.

Wie coś i nie jest pewien, czy się tą wiadomością ze mną podzielić.

Po prostu mi powiedz – odzywam się w myslach.

– Jedna z przyjaciółek mojej matki, ona... pomogła przy porodzie – głośno przełyka ślinę. Bierze głęboki oddech. – Jak pewnie sami widzicie, nie jestem zbudowany jak większość mężczyzn – wymieniam szybkie spojrzenie z Fryderykiem. – Moje ramiona... One... wiele kobiet w naszym rodzie nie przeżyło porodu, dzieci takie, jak ja... Rozrywały ich łona – widzę, jak wiele kosztuje go ta opowieść i instynktownie dotykam jego ramienia. Jest mi go bardzo żal. Jak powiedziedzieć temu rosłemu mężczyźnie, że to nie jego wina? Czuję, że żadne wytłumaczenie go nie usatysfakcjonuje, milczę więc jak zaklęta.

– Mojej matce się to udało. Ta kobieta, ona... wyciągnęła mnie w inny sposób. Uratowała nas oboje – uśmiecha się łagodnie. – Ja byłem ułożony na boku... – bierze jeszcze jeden wdech, a mi pęka serce. Ta blizna!

– Twoja blizna – wypowiada na głos moje myśli Frydereyk.

Mar wzrusza ramionami.

– To niewielka cena za życie mojej matki.

Powstrzymuję łzy napływające mi do oczu, bo wiem, że nie chce niczyjej litości. I wcale jej nie odczuwam. Jest mi po prostu smutno. Mam ochotę ucałować go w tę szramę i zapewnić, że jest piękna. Ale, po pierwsze, nie jesteśmy sami, a po drugie, wcale nie jest piękna i wiem, że nigdy by w to nie uwierzył.

Wyobrażam go sobie jako małego chłopca. Jego dzieciństwo nie mogło byc przyjemne. Zaraz...!

– Ta kobieta! – prawie krzyczę. – Ona pochodziła z waszego rodu?

Mar patrzy mi prosto w oczy i niemo potwierdza.

– Czy ona...? – czuję, że moje serce za chwilę wyskoczy mi z piersi.

– Moja matka tak myśli – przytakuje.

Patrzę w ogień. Czy to możliwe?

– Jak miała na imię? – pytam w końcu drżącym głosem.

– Willow.

Wypuszczam powietrze ze świstem.

Willow.

Willow.

Freya, córka Willow.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro