27. Praktyka czyni mistrza.
- Jak sie czujesz, wiedźmo? - w mojej głowie rozlega się głos tego tchórzliwego gada. No proszę, jaśnie pan zdecydował się zaszczycić mnie rozmową. Rychło w czas! Nie mogę opanować prychnięcia.
Fryderyk chyba je słyszy, bo spogląda na mnie pytająco. Czy widać po mnie, że właśnie rozmawiam w myślach? Ten pomysł zdaje się być absurdalny, ale kto wie?
Silę się na słaby uśmiech.
- Masz coś przeciwko, jeżeli położę się na chwilę? - pytam w końcu.
Naprawdę, jeden samiec w zupełności mi wystarczy. Nie jestem w stanie siedzieć tu i dyskutować z Marem, patrząc w oczy Fryderykowi.
- Oczywiście, że nie - odpowiada ten odwzajemniając uśmiech. - Myślę, że to doskonały pomysł, Freyu, powinnaś spróbować chwilę pospać. Napij się jeszcze wody, proszę - dodaje podając mi napój.
Biorę kilka dużych łyków, dziękuję i oddaję mu butelkę.
Przeciągam się ostentacyjnie dla lepszego efektu, tłumiąc ręką udawane ziewnięcie, po czym wstaję zostawiając księcia samemu sobie.
Rozkładam koc przy ogniu i układam się na tyle wygodnie, na ile jest to możliwe. Chciałabym, żebyśmy mogli choć na jedną noc zatrzymać się w jakiejś oberży. Marzę o kąpieli w wannie pełnej pachnącej piany i łóżku z miękkimi poduszkami i czystą, wykrochmaloną pościelą.
Jeszcze tylko dwadzieścia - dwadzieścia pięć dni i się wykąpiesz, myślę ironicznie.
Całe szczęście, ból w podbrzuszu minął jak ręką odjął. Uśmiecham się pod nosem na swoje własne porównanie. Jakby nie patrzeć, został ręką odjęty.
Mhmmm, muszę przyznać, że dobrze znowu czuć się normalnie. Ta myśl uświadamia mi, że powinnam podziękować Marowi, Gdyby nie on... Wzdragam się na samą myśl. Tak, powinnam mu podziękować. I przestać w końcu zachowywać się jak naburmuszona, mała księżniczka.
- Już jestem - odpowiadam w końcu zamykając oczy. Weź się w garść, dziewczyno! - Przepraszam... - zaczynam dość niezdarnie.
- Wszystko w porządku? Jak się czujesz? - pyta cicho, nieomalże czule.
- Tak, wszystko dobrze. Czuję się lepiej, Mar - wzdycham ciężko. - Dziękuję za to, co dla mnie zrobiłeś, naprawdę. Jestem ci bardzo, bardzo wdzięczna. I...
W mojej głowie rozlega się ciężkie westchnienie.
- Freyu, chciałbym... wyjaśnić... - zaczyna powoli. - Przepraszam. To, co się wydarzyło... Nie powinno było mieć miejsca... Nie chciałem... - z trudem powstrzymuję się od komentarza. Teraz jeszcze będzie mnie przepraszał? Z drugiej strony, ciekawa jestem, co on wymyśli. No dalej, Mar, pokaż mi co potrafisz. Odwróć kota ogonem! Weź winę za moje bezwstydne zachowanie na siebie!
- To była absolutnie moja wina, Freyu. Jesteś zmęczona, daleko od domu i rodziny... Nie jesteś sobą. Potrzebujesz opieki i wsparcia, a nie... Nie chciałem wykorzystać twojej... - Ha! Stajesz się przewidywalny, bestio. No! Dalej! Mojej czego? Głupoty, naiwności? - Niedyspozycji... Mam nadzieję, że możemy o tym zapomnieć i zająć się tym, co naprawdę jest ważne.
Jestem ciut obrażona na jego protekcjonalność i mam ochotę odpyskować mu coś złośliwego, ale postanawiam schować dumę w kieszeń i przyznać mu rację. Nawet ja widzę, że ją ma. Powinniśmy skupić się na ważniejszych sprawach.
- Dziękuję - szepcę. - Za wszystko. Naprawdę.
- Doskonale, wiedźmo. Jak wrócę możemy skupić się na odkrywaniu twojej magii - w jego głosie słyszę wyraźną ulgę. - O ile oczywiście chcesz i czujesz się na siłach - dodaje niepewnie.
- Żartujesz?! Nie mogę się doczekać! - nieomalże siadam na kocu z podniecenia.
- W porządku, zatem do zobaczenia niebawem - rzuca już prawie wesoło, a mi robi się lżej na duchu.
Uśmiecham się do siebie w myślach. Ogarnia mnie ekscytacja. Będę czarować! Uwielbiam swoją magię!
➿➿➿➿➿
Kilka godzin później stoimy z Marem na łące, nieopodal maleńkiego strumyka, który szumi wesoło, jak gdyby chciał za wszelką cenę przypomnieć o swoim istnieniu.
Gdzieś w oddali widzę sylwetkę Fryderyka. Udaje, że na nas nie patrzy, aczkolwiek co chwilę odwraca głowę żeby na nas spojrzeć. Nie dziwię mu się ani odrobinę, też bym tak robiła.
To musi być niecodzienny widok.
- Skup się, wiedźmo. Zapomnij na chwilę o bajecznie przystojnym księciu. Patrz na mnie.
Serio? Przewracam oczami, z trudem powstrzymując chęć wytknięcia języka. Proszę bardzo, włączył mu się tryb demona - mentora.
- Freyu! - strofuje mnie raz jeszcze, tym razem ostrzej. - Oczy na mnie! - rozkazuje tonem nieznoszącym sprzeciwu.
Posłusznie zadzieram głowę, żeby móc zajrzeć w te wściekle żółte ślepia.
Sięgam mu zaledwie do klatki piersiowej, więc jeżeli zaraz nie skończy smęcić, i nie zacznie mówić mi, co mam robić, to chyba łeb mi odpadnie i stoczy się na trawę. Czuję jak drętwieje mi kark.
Serio, czym oni go w tej Arkadii karmili?
- Dobrze - chwali usatysfakcjonowany. - Twoja magia, jak dotąd, wybucha spontanicznie, pod wpływem dużych emocji - rzuca mi krzywe spojrzenie, czekając aż zaprzeczę. Postanawiam zignorować tę wyraźną zaczepkę i milczeć.
- Zupełnie nie wiem, o co ci chodzi - no dobra, może nie do końca milczeć, ale przynajmniej udzielić dwuznacznej odpowiedzi.
- Musisz nauczyć się sięgać po nią w chwilach spokoju. Nielicznych chwilach spokoju - dodaje złośliwie.
A teraz po ludzku poproszę.
Na jego ustach błądzi ironiczny uśmiech.
Znowu opuściłam bariery, tak?
Kiwa głową, a w jego oczach widzę rozbawienie.
- Ale coraz lepiej ci to idzie, Freyu. A musisz wiedzieć, że zamknięcie myśli przede mną jest trudniejsze, niż przed innymi telepatami.
Unoszę brwi w niemym pytaniu. Odpowiada mi aroganckim uśmiechem. No proszę, to nowość. Potrafi być bezczelny.
- Skup się, wiedźmo - ze śmiechem kręci głową, ale już po chwili poważnieje. Jego głos zaczyna być coraz głębszy, coraz cichszy, spokojniejszy.
Niespodziewanie chwyta moją dłoń i kładzie ją na swoim sercu.
- Oddychaj Freyu, słuchaj bicia mojego serca, zwolnij. Zajrzyj do źródła, wejdź do niego, Freyu. Znajdź swoją magię.
Najpierw myślę, że dotkniecie go jest błędem, nie pomoże mi się uspokoić, wręcz przeciwnie, sprawi, że mój puls przyspieszy. Jednak już po chwili czuję, jak ogarnia mnie spokój. Zamykam oczy.
Wpadam w wir ognia.
To już trzeci raz, kiedy go widzę, a za każdym razem nie mogę powstrzymać zachwytu. Wow! Płomienie delikatnie liżą koniuszki moich palców.
Postanawiam złapać jeden z nich i zatrzymać w dłoni. Wymyka się od razu, rozrasta i zajmuje całą moją postać,
Łapię gorączkowo powietrze bojąc się, że za chwilę spłonę żywcem niczym prawdziwa wiedźma, jednakże z ulgą zauważam, że ogień w ogóle mnie nie parzy.
Tuli, okala całą moją sylwetkę, wplata się w moje włosy, dmucha na kark, szyję, obojczyk, pieści i całuje swoim istnieniem, dotykiem, rozgrzewa, jednak nie parzy.
Śmieję się radośnie i pozwalam płomieniom wędrować po moim ciele. Czuję się niezniszczalna, niepokonana.
Otwieram oczy.
Mar zdążył odsunąć się ode mnie dość daleko, stoi tuż przy strumieniu. Na jego twarzy gości aprobujący, pełen zachwytu i dumy, dodający mi sił i wiary w siebie, uśmiech.
-Dalej wiedźmo, pokaż, co potrafisz!
Zachęcona, przeciągam palcami po ciasno splecionym warkoczu starając się zebrać swawolne iskry i uformować je w kulkę. Z radością odkrywam, że potrafię to zrobić.
Patrzę na nią z dumą. Nie jest wielka, z łatwością mogę utrzymać ją w jednej dłoni. Zbijam płomienie tak mocno, że staje się prawie nieprzezroczysta, bardziej przypomina magmę, niż ogień. Jest idealna.
- Doskonale, wiedźmo! A teraz spróbuj wrzucić ją do wody.
Przenoszę spojrzenie na strumień. Nie jest za wielki, ale powinnam dać radę.
Koncentruję się tak mocno, jak tylko potrafię, przenoszę ramię do tyłu, chcąc nabrać słusznego rozpędu, sprawić, żeby poleciała niczym meteoryt. Biorę zamach i mocno wyrzucam kulę przed siebie.
Mam nadzieję, że nadążę za nią wzrokiem jak już poleci.
Ta... upada ciężko, tuż przed moimi stopami i gaśnie długo z głośnym, śmiem twierdzić złośliwym, sykiem, w mgnieniu oka zamieniając ogień w popiół.
Mrugam oczami skonsternowana.
Mar wybucha gromkim, tubalnym śmiechem, zgina się w pół łapiąc za brzuch, po czym zaczyna głośno, energicznie klaskać w dłonie. Brakuje tylko, żeby się popłakał, dureń jeden!
Mrużę oczy z nienawiścią. Teraz naprawdę mam ochotę go zamordować!
Dostrzega chyba mój płonący, pełen furii wzrok, bo milknie od razu.
- Świetnie ci poszło jak na pierwszy raz, Freyu - odchrząkuje spuszczając głowę, nieudolnie tłumiąc wesołość.
Kładę ręce na biodrach gotowa udusić go gołymi rękoma.
- Bardzo śmieszne, bestio, bardzo! - nie tylko nie zmienia się w popiół pod moim gniewnym wzrokiem, ale jeszcze bezczelnie szczerzy zęby.
- Już, już, wiedźmo. Uspokój się, nie chciałbym żebyś dostała samozapłonu - wybucha śmiechem ponownie, wyraźnie ubawiony własnym, jakże wysublimowanym, żartem. Czy ja widzę łzy w kącikach jego oczu?
No wiecie co?!
Wpadam w szał.
Dziki, niekontrolowany szał. Z mojego gardła wydobywa się warkot. Pragnę go ukarać, dać mu nauczkę, zmyć ten złośliwy uśmiech z jego twarzy.
Ogarnia mnie chęć zemsty.
Bez zastanowienia wyrzucam dłoń w jego kierunku. Już ja ci pokażę!
Ku mojemu przerażeniu okrągły, zbity płomień, leci wprost na niego. Tym razem szybuje równo, mocno, wprost do celu.
- Mar! - krzyczę rozdzierająco próbując go ostrzec. To się nie dzieje! Błagam, proszę, ta kula nie może go uderzyć! Co ja najlepszego zrobiłam?
Biegnę w jego stronę, gotowa złapać tę przeklętą broń, którą go zaatakowałam. Jak mogłam?! Jak?
Nie mam najmniejszych szans w tym starciu, cholerny płomień jest poza moim zasięgiem. Zapłakana podnoszę wzrok, modląc się w duchu żeby nie zrobił mu krzywdy.
Jestem taka głupia!
Jak zaczarowana patrzę na Mara, który sprawnym ruchem wyrzuca otwartą dłoń przed siebie i posuwistym gestem nakazuje mojemu płomieniowi skierować się w prawo, wprost do wody.
Oddycham ciężko nie mogąc uwierzyć w to, co zrobiłam, ani tym bardziej w to, co uczynił on. Czuję, jak uginają się pode mną nogi, trochę z ulgi, a trochę ze strachu.
Mar patrzy na mnie spod przymrużonych oczu. Na jego twarzy widnieje niedowierzanie, odwracam wzrok nie mając odwagi stawić czoła niememu oskarżeniu.
- Naprawdę, wiedźmo? Naprawdę? Usiłowałaś spalić mnie żywcem? Bo się zaśmiałem?!
Czuję, że moje policzki są czerwieńsze od włosów.
Ocieram łzy drżącymi rękoma i bez zastanowienia biegnę w jego stronę.
Obejmuję go mocno w pasie i przytulam się do niego z całych sił.
- Mar - wyrzucam ze szlochem. - Tak bardzo cię przepraszam, Mar. Przepraszam, przepraszam, przepraszam. Musisz mi wybaczyć, proszę. Błagam.
Stoi sztywno i zaczynam się bać, że mnie odepchnie.
Po chwili jednak czuję jego potężne ramiona zaciskające się ciasno wokół mnie.
- Już dobrze, wiedźmo, już dobrze - gładzi mnie delikatnie po włosach sprawiając, że płaczę jeszcze mocniej.
- Już, Freyu, już. Uspokój się, nic mi się nie stało - mruczy wprost do mojego ucha.
Jak to się dzieje, że nawet teraz, kiedy nieomalże go zabiłam, to on pociesza mnie? Co jest ze mną nie tak? Jestem samolubną, egoistyczną...
- Już, już dobrze, wiedźmo. Przywróć bariery, otrzyj oczy i wysmarcz ten śliczny nosek w coś innego, niż moja koszula.
Śmieję się poprzez łzy. Nie zasługuję na niego.
Podnoszę wzrok i patrzę mu prosto w oczy.
- Tak bardzo cię przepraszam, Mar - mówię szeptem. - Umarłabym, gdybym cię skrzywdziła... Do czorta, ja mogłam cię zabić! - ta myśl sprawia, że ponownie zalewam się łzami.
Przytula mnie jeszcze mocniej. W końcu całuje mnie lekko w czubek głowy i delikatnie odsuwa od siebie.
Miękkim ruchem unosi mój podbródek i zmusza do podniesienia wzroku.
- Tak łatwo się mnie nie pozbędziesz, wiedźmo.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro