Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

"Ja nie chcę zostać sam..."

Pov. Rye

Gwałtownie wpadłem do szpitala nie zwracając uwagi recepcjonistki, które zmierzyły mnie groźnym wzrokiem.
W holu było pusto.
Podbiegłem do recepcji ciężko dysząc.
Nie wiedziałem czy było to spowodowane atakiem na dość dużą liczbę schodów czy bardziej emocjami, które niszczyły mnie od środka.

Oczy mnie piekły od nadmiernego wstrzymywania łez, które zbierały mi się pod powiekami.

- Blondyn... Chłopak... Wypadek...- wysapałem z przerwami patrząc z góry kobiecie w oczy.

- Kim pan jest?- spytała, patrząc na mnie z politowaniem.

- Jego... Chłopakiem - powiedziałem z wyrzutem jakby to było oczywiste. - Proszę!

- Przywiozła go przed chwilą kar- Tak! Gdzie on jest!?- warknąłem poirytowany, zaciskając dłonie na blacie.

- Na sali o-operacyjnej. Jest w ciężkim stanie...- powiedziała recepcjonistka z lekkim przerażeniem w głosie.

Potarłem skronie ze zdenerwowania.

- Dziekuję i... Przepraszam - powiedziałem spokojniej, bo nie powinienem był na nią naskakiwać. - Gdzie mam iść?

- Korytarzem do końca prosto i w lewo, tam proszę czekać - odpowiedziała.

Pokiwałem głową i szybkim krokiem ruszyłem w stronę celu.

- Przykro mi - usłyszałem za sobą na co obróciłem głowę i posłałem jej lekki uśmiech, który raczej wyglądał jak grymas przez łzy, które zaczęły tworzyć mokre ścieżki na mojej twarzy.

Po krótkiej chwili dotarłem do wyznaczonego miejsca.
Po drodze spotkałem jedynie kilka pielęgniarek, bo co się dziwić był środek nocy.

Przed oczami miałem duże wahadłowe drzwi z napisem-
"Sala operacyjna. Nieupoważnionym wstęp wzbroniony."

Moje kolana cały czas drżały.
Czułem jakbym zaraz miał zwymiotować, więc opadłem na ciąg krzeseł tuż przy ścianie i schowałem twarz w dłoniach.
Nie miałem siły płakać, więc po prostu siedziałem wsłuchując się w nierówny świst mojego oddechu.

- Trzymaj się Andy...- wyszeptałem cicho, zachrypniętym głosem i opadłem na oparcie krzesła.

Oparłem głowę o ścianę i przymknąłem opuchnięte od płaczu oczy.
Nie docierało do mnie, że mogłem stracić mojego And'ego.
Mojego małego blondynka, ze ślicznymi diamentowymi oczami.
Wyobraziłem sobie jego śliczny uśmiech z tymi uroczymi dołeczkami.
Kąciki moich ust delikatnie uniosły się ku górze, aby po chwili opaść z myślą, że mogę już nigdy go nie zobaczyć.

Czułem jak wycięczenie zaczęło brać górę nad moim ciałem.
Jeśli blondyn umrze, ja też umrę.
To niszczyło mnie od środka.

Wyciągnąłem telefon i drżącymi rękami wybrałem numer do Mikeya.

Szybka telefonu była lekko zbita, ale szrama nie przeszkadzała w użytkowaniu.

Nie miałem siły z nikim rozmawiać, ale myślałem, że przydałoby się powiedzieć chłopakom o tym co się wydarzyło.
Do rodziców Andy'ego nie było co nawet dzwonić. Byłby kataklizm, jak nic...

Wpatrywałem się dość długo w kursor, który pojawiał się na chwilę, aby potem znowu zniknąć z ekranu.
Nie wiedziałem co napisać.
W końcu wybrałem opcję "prosto z mostu".
Wiedziałem, że chłopak już śpi, ale musiałem komuś powiedzieć.

Do: Mikey

Andy jest w szpitalu. Potrąciło go auto.

Nie pisałem nic więcej, bo obraz znowu zaczęły rozmazywać mi zbierające się w oczach łzy.
Wysłałem wiadomość i wygasiłem ekran.

Przez chwilę wpatrywałem się w ścianę przede mną, nie wiedzac co mam ze sobą zrobić.
Panującą w budynku ciszę zakłócał czasem jedynie odgłos kroków niesiony echem przez korytarz lub tłumiony przez ściany dźwięk aparatury.

Z transu wybił mnie dźwięk przychodzącej wiadomości.
Podskoczyłem na siedzeniu z przerażenia, a telefon wypadł mi z rąk.

Podniosłem go z ziemi i sprawdziłem powiadomienie.

Od: Mikey

Jedziemy.

Wyłączyłem telefon i przymknąłem oczy.
Oparłem się ponownie o zimną ścianę, zaciskając uścisk na urządzeniu w moich dłoniach.

- Ja nie chcę zostać sam...- wymamrotałem, po czym film mi się urwał.

▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪

Poczułem jak ktoś delikatnie porusza mnie za ramię.

Może to był tylko głupi koszmar.
Jak otworzę oczy zobaczę Andyiego koło siebie... Całego zdrowego i bezpiecznego, zaraz obok mnie w łóżku.

Otworzyłem oczy, które napotkały się ze szmaragdowymi tęczówkami.

- Rye..?- szepnął niepewnie blondyn.

Rozejrzałem się wokoło.
Jasne ściany.
Zimne światło.
Długi korytarz.

Nie, to nie był sen.
Poczułem jak jedna samotna łza spływa mi po policzku.

Chłopak wtulił się we mnie, co mocno odwzajemniłem.
Potrzebowałem teraz tego tak cholernie mocno.
Poczułem jak przytłacza nas wiekszy ciężar.

- Spokojnie, Rye - doszedł do mnie cichy głos szatyna.- Wyjdzie z tego...

- Nie martw się - powiedział Jack przeczesując mi włosy ręką. - Jest silny. Da radę.

Staliśmy tak chwilę w uścisku aż Brooklyn przerwał ciszę.

- Co się tak właściwie stało..?

Spojrzał mi prosto w oczy.
Nie potrafiłem nic z siebie wydusić.
Przypomniałm sobie całą sytuację i doszedłem do wniosku, że sam nie potrafiłem odpowiedzieć na to pytanie.

- J-ja nie wiem.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro