"I tak tam wlezę..."
Pov. Mikey
Siedzieliśmy już bardzo długo.
Na przeciwko mnie i Rye siedział Jacklyn. Blondyn zasnął na kolanach wyższego lekko oplatając jego nogi rękami.
Ja zająłem miejsce obok bruneta, który nie oszukujmy się... Wyglądał źle. Nawet bardzo.
Oczy miał przekrwione od płaczu.
Był cały blady, a jego policzki były opuchnięte od łez.
Najgorsze było jednak to, że nikt z nas nie wiedział jak to wszystko się naprawdę stało.
Ryan powiedział, że jakiś dwóch typów wrzuciło Andy'ego pod rozpędzony samochód.
Jak to usłyszałem myślałem, że chłopak oszalał.
Dlaczego ktoś miałby coś takiego zrobić?!
Przecież Andy nigdy nie miał żadnych wrogów...
Chyba...
Od kilku godzin nikt nie wychodził z sali.
Na dworze zaczynało już świtać, więc przez okna wpadały pierwsze promienie wschodzącego słońca.
-Dlaczego to tak długo trwa - warknął Ryan, uderzając pięścią o podłogę.
- Ryan, spokojnie - poklepałem go uspokajająco plecach.- Ratują go, tak?
Chłopak nic nie odpowiedział tylko znowu osunął się na ścianę.
Siedzieliśmy w ciszy kolejne minuty.
Brooklyn obudził się i czekaliśmy we czwórkę, w dalszym ciągu oczekując jakichkolwiek informacji.
Usłyszeliśmy dźwięk otwieranych drzwi.
Zza wahadłowych wrót wyszedł jakiś lekarz.
Ryan rzucił się w jego stronę z szybkością pocisku.
- Co z nim?! Jak się czuje?!- wypytywał, a jago ręce drżały z każdym wypowiadanym słowem.- Gdzie on jest?!
Mężczyzna wpatrywał się w niego ze spokojem i może lekkim przerażeniem.
- Jest pan kimś z- Jestem jego chłopakiem, do cholery!- warknął, a ja podszedłem chwytając go za bark.- Co z nim jest?!
- Ryan, uspokój się - powiedział Jack ściskając ramię bruneta.
Lekarz potarł dłonie i poprawił okulary, które opadły mu na nos.
- Chłopak miał ciężkie obrażenia wewnętrzne. Złamane trzy żebra, które przeszkadzały w oddychaniu. Musieliśmy operować aby nie uszkodziły one płuc.
Poza tym jest bardzo poobijany, ale to cud, że po zderzeniu z rozpędzonym samochodem chłopak jeszcze żyje i jego stan jest w miarę stabilny.
Zobaczyłem jak brunet powoli rozluźnia się, a z jego ust wydobywa się długie westchnienie.
- Cz-czy będę mógł się z nim spotkać?- wyjąkał Ryan błagalnym tonem.
- Pański chłopak jest utrzymywany w śpiączce farmakologicznej, ale jak już mówiłem jego stan jest stabilny. Będziemy go mieć pod stałą obserwacją. Musimy teraz tylko czekać aż się wybudzi - odpowiedział lekarz.
- Gdzie zostanie przewieziony?- spytał Brook.
Facet spojrzał na swoją teczkę szukając czegoś wzrokiem.
- Będzie to sala nr 238. Na drugim piętrze- odparł. - Ale narazie prosiłbym aby poczekać z odwiedzinami, do czasu aż zostanie podpięta aparatura.
Usłyszałem ciche prychnięcie ze strony bruneta, więc lekko uszczypnąłem go w żebra.
- Dziękujemy - powiedział Jack.
Mężczyzna miło się do nas uśmiechnął i poszedł w nieznaną nam stronę.
Usiedliśmy znowu na tych samych miejscach.
- On żyje - uśmiechnął sie Rye, tępo patrząc w ścianę przed nami.
- Mówiłem ci, że jest silny - powedział Jack przyciągając do siebie Brooka.
Chłopak siedział zadowolony, a cisza nie była już taka niezręczna jak przedtem.
Z sali wychodziły co chwilię pielęgniarki.
Cały czas ktoś wychodził lub wchodził, co stawało się dość irytujące.
Siedzieliśmy jakieś pół godziny gdy wywieziono blondyna z sali.
Chłopak był cały blady.
Oddychał przez aparat tlenowy, a jego twarz wyglądała strasznie.
Na porcelanowej cerze odznaczały się liczne sine ślady, które nie wyglądały jak akt wypadku samochodowego.
Widziałem jak Ryan przełyka nerwowo ślinę zastając chłopaka w takim stanie.
Mi też to się niebardzo podobało, ale najważniejsze było to, że żył.
Wbiegliśmy po schodach starając się szybko dotrzeć pod salę, w której chłopak miał leżeć.
Muszę powiedzieć, że Ryan niemalże wleciał po schodach, ale... Nie dziwiłem mu się.
Dotarł pod salę pierwszy.
Drzwi były otwarte, więc chłopak szybko skierował się do wejścia.
- Ale proszę teraz nie wchodzić - zagrodziła mu drogę jakaś stara pielęgniarka.
Dostrzegłem jak brunet nerwowo zaciska dłonie w pięści, a na jego twarz wstępuje grymas poirytowania.
W jednym momencie doskoczyłem do niego obejmując go rękami w pasie.
- Oczywiście. Poczekamy - powiedziałem uśmiechając się sztucznie do kobiety, odciągając w tym samym czasie Ryana, który mierzył ją wzrokiem w taki sposób jakby miał zaraz wydrapać jej oczy.
Kobieta odwróciła się i zamknęła za sobą drzwi do sali.
- Pierdolona starucha - syknął Beaumont.
Nie mogłem się powstrzymać żeby nie parsknąć śmiechem, tak samo jak i chłopcy.
- Myśli, że jak będzie popierdalać w tym swoim białym fartuchu to wszystko jej można - warczał pod nosem, co było wbrew pozorom cholernie zabawne.
- Tak, Ryan - zaśmiał się Jack. - Pierdolone staruchy w białych fartuchach.
- Takie są najgorsze!- zaśmiał się Brook.- Wytępić!
Wszyscy wybuchnęliśmy śmiechem, a kąciki ust bruneta lekko podniosły się do góry.
- I tak tam wlezę...- mruknął cicho z błyskiem zawzięcia w oku.
- Tylko niech go podłączą do tych pikaw- powiedział Brook i machnął ręką. - Żeby chłopak nam szybko wyzdrowiał.
- Mam nadzieję, że się szybko wybudzi...- westchną brunet i osunął się po bladej ścianie siadając na ziemi.
Dołaczyliśmy do niego i znowu siedzieliśmy w ciszy.
- Obudzi się - powiedziałem. - Jest silny.
***
⭐+ 💬
Bye♡
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro