Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

𝟙𝟚.

꒰ ❛ powrót do domu ❜ ꒱

    W chwili, gdy pojazd zatrzymywał się, Yang Jungwon stał już przy wyjściu. Drzwi autobusu otworzyły się z upiornym trzaskiem, a chłopak pożegnał się z kierowcą i czym prędzej wysiadł. O tej porze na przystanku nie było nikogo. Nie dość, że późno wyszedł dziś ze szkoły, to miał do niej wcale nie blisko. W niekorzystne dni jechał autobusem nawet z godzinę. Jednak zdążył się do tego przyzwyczaić i zaczął wykorzystywać ten czas na naukę lub drzemki, a to drugie zdecydowanie częściej mu się zdarzało.

    Latarnie przy ulicy już świeciły swym słabym żółtawym światłem. Jungwona czekało jeszcze kilkanaście minut marszu w tych okropnych ciemnościach. Na szczęście ta okolica była całkiem przyjazna i bezpieczna. W uroczych domkach odgrodzonych od siebie płotkami mieszkało wiele rodzin. Również i rodzice Jungwona zapragnęli mieć dom w tym cudownym miejscu.

    Niespodziewanie chłopak poczuł coś mokrego na policzku. To deszcz. Zaczęło kropić. Przyspieszył troszkę, by dotrzeć do domu, zanim rozpada się na dobre.

    Gdzieś w oddali niebo błysnęło jasnym światłem. Kilka sekund później dało się słyszeć grzmot. To burza sunęła nad stolicą i niedługo miała przejść również nad domem Jungwona. Chłopak przyspieszył jeszcze odrobinkę.

    Nagle z nieba runął deszcz. Koreańczyk zerwał się do biegu i pędził, odruchowo skręcając w ciemne uliczki, które znali tylko mieszkańcy okolicy. Normalny człowiek już dawno zgubiłby się w labiryncie prawie identycznych budynków. Jungwon pędził, a jego ubranie i plecak stawały się coraz bardziej mokre. Na szczęście chłopak miał naprawdę dobrą kondycję, więc prędko pokonał całą drogę. Odetchnął dopiero wtedy, gdy chwycił za klamkę drzwi swojego domu. Wchodząc do środka, usłyszał naprawdę potężny grzmot, a jego serce o mało nie wyskoczyło z klatki piersiowej.

    — Czemu tak długo nie było cię w domu? Nawet nie wiesz, jak bardzo się o ciebie martwiłam. — W korytarzu pojawiła się babcia Jungwona, która po śmierci swojego męża zamieszkała razem ze swoim wnukiem i jego rodzicami.

    Przeważnie było tak, że chłopaka po szkole witała właśnie ta starsza kobieta, która praktycznie sama go wychowała. Jego rodzice pracowali naprawdę ciężko, więc odkąd tylko pamiętał, babcia była przy nim. To ona wszystkiego go nauczyła, dbała o niego, spędzała z nim czas.

    — Wszystko w porządku? Bardzo przemokłeś? — Podeszła do niego, oglądając go z każdej możliwej strony.

    — Jest dobrze. — Zdobył się na uśmiech i w miarę wesoły ton głosu. Mówiłem przecież, że dziś wrócę późno.

    Nie chciał martwić babci. Nawet pomimo poczucia beznadziejności, przebrał się w suche ubrania, a zaraz potem zjadł odrobinę obiadu dla świętego spokoju.

    Po wszystkich pytaniach, jakimi wymęczyła go kobieta, Jungwon w końcu mógł udać się schodami na górę prosto do swojego pokoju. Rozluźnił twarz, z której zniknął sztuczny uśmiech, a pojawiła się na niej potwornie ponura mina. Szatyn wszedł do ciemnego pomieszczenia i od razu opadł na łóżko. Dopiero teraz poczuł ogromne zmęczenie po tak ciężkim i beznadziejnym dniu. Nie miał już nawet siły myśleć. Obrócił się na jeden z boków, lecz poczuł, że coś go ugniata. Sięgnął do kieszeni bluzy i wyjął z niej czarną maseczkę. Maseczkę, której jeden ze sznurków był pęknięty. Był pewien, że ją wyrzucił.

    W jego głowie pojawiła się scena z tamtego wieczoru, kiedy to Jay odwiedził go podczas zawodów. Po tamtym wydarzeniu Jungwon czuł straszny wstyd i doskonale zdawał sobie sprawę, jak bardzo irracjonalnie postąpił. Nawet nie chciał sobie wyobrażać, co jego przyjaciel musiał wtedy myśleć i czuć. Od tamtego momentu wszystko jeszcze bardziej się zepsuło. A tym bezdusznym niszczycielem był Yang Jungwon.

꒰—꒱

    Chłopcy szli obok siebie, lecz w ogóle się do siebie nie odzywali. Nawet nie mieli jak, bo w końcu byli na siebie obrażeni. A przynajmniej taki był ich obecny status – obrażonych. Tak naprawdę żaden z nich nie czuł już żadnej złości czy wstrętu, ponieważ po czasie i tak pozostał tylko smutek i tęsknota. Jednak ani Jake, ani Sunghoon nie chciał wyciągnąć ręki na zgodę. Nie byli pewni, czy aby na pewno oboje czuli to samo.

    Szli równym krokiem, jeden przy drugim, bo głupio tak było zostawić tego drugiego w tyle. Maszerowali tak więc w niezręcznej ciszy, dopóki nie zatrzymali się pod klatką schodową prowadzącą do mieszkania Sunghoona. Tak, właśnie. Oboje się zatrzymali. Jake miał ochotę strzelić sobie za to. Teraz stali tak naprzeciwko siebie, zupełnie nie wiedząc co powiedzieć. Te kilkanaście sekund było najdłuższymi kilkunastoma sekundami w ich życiu. Ostatecznie skończyło się na cichym „cześć". Sunghoon zniknął w ciemnej klatce schodowej, a Jake mógł odetchnąć z ulgą i ruszyć w dalszą drogę.

    — Co mam robić? — zapytał sam siebie.

    Miał odwagę napisać do Sunghoona, by nastraszyć go i całą resztę, a nie potrafił z nim zwyczajnie porozmawiać.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro